Tym razem przenosimy się z Nowego Jorku na północny wschód. Daleko na północ, na wschód trochę mniej i lądujemy, cóż za zaskoczenie, na Islandii. Islandczycy zimową muzykę mają we krwi, ale czego innego można się spodziewać, po kraju, który wygląda tak:
Jasne, zimy w Reykjaviku nie są może bardzo srogie (na pewno mniej srogie niż nasza ostatnia), ale trwają prawie cały rok ;) Mógłbym tu wymienić prawie każdą islandzką płytę, ale napiszę tylko o dwóch.
Druga płyta mum to nie tylko jedna z najlepszych płyt kończącej się dziesięciolatki, ale i absolutnie obowiązkowa pozycja na zimę. Baśniowa, przywodząca na myśl magiczny świat zatopiony w wiecznej zimie. Nie jest to zima niebezpieczna, nie; to zima piękna, ale i melancholijna oraz tajemnicza. Idealna pozycja na wieczorne spacery po śniegu.
Zima z jednej strony podobna, do tej na płycie mum, bo piękna, ale opisana zupełnie z innej perspektywy. Wyobraźmy sobie mały domek na odludziu. Dookoła pola, las i śnieg, a my siedzimy w tej chatce (koniecznie z bali) przy kominku, pijemy ciepłe kakao i przygotowujemy się do wielkiej zabawy w śniegu, względnie z tej zabawy wróciliśmy i grzejemy się przy ogniu. Ech, szkoda tylko, że ich druga płyta jest wielkim zawodem.
Kolejne zimowe płyty prosto z Islandii już za miesiąc
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz