poniedziałek, 24 grudnia 2018

Z narodzenia

Zacznę od małego coming outu. A nawet dwóch. Ja naprawdę lubię kolędy. Może wynika to z tego, żę dziecięciem będąc, śpiewałem w Warszawskim Chórze Chłopięcym i Męskim przy UMFC. Między wykonywaniem Jutrzni czy Credo Pendereckiego, wyjazdów na Wratislavia Cantans, chór w okresie świątecznym zajmował się przede wszystkim koncertami kolęd. Najbardziej z tego czasu pamiętam ćwiczenia, żeby wyraźnie wymówić "którzy trzód swych strzegli" z Gdy się Chrystus rodzi, choć od tamtych dni mija właśnie 20 lat.

Jak co roku, pod koniec listopada zaczyna się wysyp świątecznych płyt. Jednych lepszych, innych gorszych, dwie wśród nich są wyjątkowe.



Za polskie kolędy - o których historii rozmawiałem dwa lata temu do "Gazety Magnetofonowej" z dr. Tomaszem Nowakiem - zabrał się duet Barbary King Majewskiej i Marcina Maseckiego. Zrobili to dokładnie tak, jak można było się tego po nich spodziewać (o Taratil ‘id al milad pisałem też już tegorocznego zimowego numeru Gazety Magnetofonowej). Oboje lubią dekonstruować, zmieniać znaczenia, robić zamachy na świętości. W tym wypadku jeden zabieg ustawia całą narrację o projekcie. Majewska śpiewa - podkreślam - polskie kolędy w arabskim dialekcie z okolic Aleppo. I już wszystko wydaje się jasne. Józef i Maria z małym Jezusem musieli uchodzić z Palestyny do Egiptu. Uciekali dokładnie tak, jak tysiące Syryjczyków uciekających z kraju targanego wojną domową trwającą już prawie osiem lat. Jednak wybór tego konkretnego dialektu ma jeszcze jedno znaczenie. Aleppo i okolice przed wybuchem walk były największym skupiskiem chrześcijan w Syrii.

Za decyzją lingwistyczną poszła decyzja muzyczna. Wielka radość zmienia się w wielki smutek. Kolędy przenieśli w skale molowe, przez co nabierają charakteru skargi. Rozwlekłe, oszczędne granie Maseckiego koresponduje z powolnie śpiewanymi frazami przez Majewską. Efekt jest po prostu porażający, bliski temu, co Majewska zaśpiewała w Warszawo ma na płycie Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis. Sześć kolęd, najdłuższa z nich trwa ponad dwanaście minut wypełnionych smutkiem i podskórnym gniewem na zadowoloną z siebie Europę. Pisałem to już w swojej recenzji tej płyty dla Gazety Magnetofonowej, powtórzę to i tutaj. To jedna z najważniejszych tegorocznych premier, nie tylko wśród płyt świątecznych.




Dużo lżejszy ciężar mają interpretacje kolęd Jerzego Rogiewicza, który jak cień podąża za Maseckim nie tylko grając ragtime, choć trzeba przyznać, że na pomysł grania kolęd wpadł wcześniej, bo pierwsze koncerty z tym materiałem grał już pięć lat temu. Idea Kolęd jest jednak równie karkołomna - Rogiewicz gra je na klasycznym zestawie perkusyjnym z kilkoma dodatkami w stylu dzwonków, czy cytry akordowej, a duża część materiału jest improwizowana.

Z tego powodu łatwiej kolędy rozpoznać po tytułach odnoszących się do tekstów niż po samej muzyce. Szczególnie tam, gdzie Rogiewicz nie korzysta z instrumentów melodycznych, a opiera się na samym rytmie. Dużo w tych utworach jazzowego ducha, dezynwoltury, czasem pędzenia na złamanie karku, czasem zamyślenia. To interpretacje intrygujące, wciągające i nieoczywiste. Rogiewicz, podobnie jak duet Majewska/Masecki, wyciąga kolędy z przezroczystości, zwraca na nie należytą im uwagę, to w końcu pieśni, które znają tak naprawdę wszyscy. I znów pojawia się pytania, na ile dobrze je znamy? Niby są tak bardzo wdrukowane w zbiorową świadomość, a jednak można sprawić, że staną się prawie nierozpoznawalne i tajemnicze. Tak jak tajemnicza była ta szczególna noc w Betlejem.


piątek, 23 listopada 2018

Muzyka z "pomiędzy"


Żyjących na marginesie chłopaków poznał prowadzący w Mzuzu badania terenowe dr Piotr Cichocki. Spotkanie z nimi nakłoniło go założenia labelu 1000Hz i wydawania muzyki, którą poznawał podczas swojej pracy naukowej. O tym, dlaczego wybrał Malawi, jako teren swoich badań, o społecznych i religijnych aspektach wykonywania i słuchania muzyki opowiedział mi w wywiadzie, który możecie przeczytać w Dwutygodniku (pod świetnym tytułem "600 uderzeń na minutę").

Cichocki opowiedział mi także o swojej pracy z Tonga Boys. O ile ich pierwsza płyta to w zasadzie nagranie terenowe, nieedytowane, tak Vindodo można nazwać pierwszym, prawdziwym albumem Tonga Boys. Może jeszcze nie studyjnym, ale z pewnością nie jest to nagranie etnograficzne, bowiem w przestrzeń wchodzi jak najbardziej zachodnia elektronika. Na prośbę członków zespołu ubarwił ich kompozycje nienachalnymi, ale bardzo sugestywnymi syntezatorowymi plamami i syntetycznym rytmem. Do pomocy zaprosił Wojtka Kucharczyka i Czarnego Latawca, każdy z nich dodał coś od siebie do jednej piosenki.



W efekcie otrzymujemy jedną z najciekawszych tanecznych płyt roku, z jednej strony jednoznacznie przypisaną do regionu, ale z drugiej wyrywającą się z niego w przestrzeń, jak to określa sam Cichocki, pomiędzy. I to jest w niej najbardziej fascynujące - dodanie do niej warstwy elektroniki nadaje jej delikatnie klubowego sznytu i tylko podkreśla jej osobność.



Historia Tonga Boys przypomina trochę inny malawisjki zespół, Malawi Mouse Boys. To też społeczne wyrzutki, żyjący na skraju nędzy, nawet jak na warunki jednego z najbiedniejszych państw świata. Utrzymują się z przydrożnej sprzedaży grillowanych gryzoni (stąd nazwa). Ich też znalazł zachodni producent, Ian Brennan, i tak samo dał im wolną rękę, nie majstrował wiele przy ich oszczędnym, akustycznym gospel.



Najnowszy album Malawi Mouse Boys, Score for a Film About Malawi Without Music From Malawi radykalnie odchodzi od tego, co grali wcześniej. Nie wiem, w jak dużym stopniu jest to wpływ Brennana, ale chłopaki nagrali krótką, bo ledwie dwudziestotrzyminutową, w pełni eksperymentalną płytę. I tak samo jest ona przywiązana do ziemi, a jednocześnie oderwana od geograficznego kontekstu. Za pomocą tego, co jest pod ręką - własnoręcznie wytworzonych gitar, drutów, blach - Malawi Mouse Boys stworzyli muzykę, której nie powstydziłyby się Małe Instrumenty i bez problemu mogłaby się znaleźć w katalogu nieodżałowanej BDTA albo wyjść w jakiejś niszowej kasetowej wytwórni. Zaledwie w kilku momentach przywołują delikatne brzmienie, z którego są znani.

Dlatego, choć to muzyka fascynująca i obezwładniająca, nie dziwię się, że ostatecznie nie została wykorzystana w filmie, do którego została napisana.


Równie eksperymentalna jest ścieżka dźwiękowego do nowego filmu zrealizowanego przez Chrisa Kirkleya w Agadezie. Po tuareskiej interpretacji Purple Rain przyszedł czas na pierwszy tuareski psychodeliczny western.

Za oprawę muzyczną Zerzury odpowiada grający jedną z ról w filmie gitarzysta Ahmoudou Madassane. Składają się na nią przede wszystkim gitarowe impresje równie mocno zanurzone w tuareskiej tradycji, co w amerykańskich eksperymentalnych poszukiwaniach opartych na bluesie i folku z elementem noise'u. Tak, słychać echa Dead Man Neila Younga. Ponownie, nie wiem, na ile jest to wpływ Chrisa Kirkleya i amerykańskich muzyków, w tym Marisy Anderson, którzy pracowali z nim nad tą ścieżką dźwiękową.



Jaka by nie była przyczyna, Madassane nagrał bardzo odświeżającą płytę. Wyrwał się z okowów krepujących większość tuareskich gitarzystów - Tinariwen i poszukał własnego języka. Dźwięki gitary mieszają się z nagraniami terenowymi, dźwiękami Mooga. Madassane co i rusz zbliża się tradycji, by zaraz się od niej odbić w rejony bliższe wolnej improwizacji, czy nawet ambientowych plam.

Właśnie to balansowanie między geograficznym i kulturowym zakotwiczeniem a nieokreślonością łączy te trzy albumy. 

środa, 7 listopada 2018

Powidoki

Utkane ze skrawków starych tureckich popowych piosenek Loopworks Koraya Kantarcioğlu są niczym powidoki w wersji dźwiękowej. Skąpane w pogłosach i efektach pętle to odbicia oryginałów. Zniekształcone, surrealistyczne, splątane jak sny zaraz po przebudzeniu.

Wszechobecne, długie echo nadaje tym sucho i technicznie nazwanym utworom mistycznego charakteru. Może to nawet nie tyle marzenia senne, co głosy z zaświatów uwięzione w taśmie (Loopworks pierwotnie ukazało się na kasecie). Szumy trzaski, rozchodzące się jak pod wodą dzięki, hipnotyzujące, stałe i zmieniające się zarazem nie wydają się stworzoną ludzką ręką.

Loopworks to także głos z przeszłości, czyli właściwie nadal z zaświatów. Mimo daleko idącej ingerencji, czasem daje się rozpoznać popowe i folkowe pochodzenie oryginałów. Dwukrotnie Kantarcioğlu układa wręcz coś na kształt piosenki, te fragmenty to 263 Loop i ATLAS, który kończy album. Wart uwagi jest szczególnie ten drugi utwór - przywołuje obraz orszaku idącego zboczem zielonego wzgórza, powoli znikającego za ukrytym we mgle horyzontem. Znikającego jak powoli zapominana przeszłość.



Podobnie “powidokowy” jest inny album przypomniany przez Discrepant Records (warto śledzić ich działalność), Make Mine, Macaw Spencera Clarka, ukrywającego się pod pseudonimem Monopoly Child Star Searchers. Tak samo to powidoki innego świata, oddalonego jednak przede wszystkim geograficznie.



Clark tworzy własną wersję tropików, w której odbijają się przede wszystkim Karaiby i Ameryka Łacińska. Na “etnicznie” brzmiących rytmach tka syntezatorową opowieść. Z jednej strony jest leniwie, rozciągliwie, z drugiej - dyskretnie tanecznie. Jeśli to sen, to lepiej zapamiętany i ustrukturyzowany. Choć nadal, jak na sen przystało, nie zawsze jasny i zrozumiały. Może to drzemka za dnia, albo sen na jawie. Przyjemny i miły.

Pięć długich utworów funduje wycieczkę do świata, pełnego psychodelicznych, ale pastelowo wyblakłych kolorów. To one łączą najmocniej Make Mine, Macaw i Loopworks.


piątek, 31 sierpnia 2018

Hakuna kulala, jak cudownie to brzmi?


Nie śpiewają tutaj ani surykatka, ani guziec. Nie ma też lwa, ale i tak warto się nimi zainteresować. I nie do końca cudownie brzmi, bo w suahili te dwa słowa oznaczają brak snu.

Hakuna kulala to - mam nadzieję, że tylko chwilowo - cyfrowa odnoga Nyege Nyege Tapes, ugandyjskiego kolektywu, zajmującego się muzyką na styku tradycji i elektroniki, jednej z najciekawszych afrykańskich inicjatyw ostatnich lat. Nyege Nyege prezentują najbardziej interesujące zjawiska i artystów ze Wschodniej Afryki, regionu stojącego w cieniu (poza Etiopią) Maghrebu i Afryki Zachodniej, jeśli chodzi o popularność na Zachodzie. I jak to pokazują dotychczasowe wydawnictwa Ugandyjczyków zupełnie niesłusznie. W ramach Hakuna Kulala skupiają się na najświeższej muzyce elektronicznej, wydając EPki i single. Na koncie mają pięć wydawnictw artystów z prawie wszystkich krajów regionu - Tanzanii, Ugandy, Kenii oraz Konga.

Rozpiętość gatunkowa jest równie imponująca - od futurystycznego rapu (niebędącego trapem) do paraplemiennych brzmień. Niezwykle ważne jest, że te na wskroś nowoczesne produkcje wchodzą w dialog z tradycją. Wykorzystują rytmy, wplatają sample starych nagrań, przetwarzają popularne gatunki, jak soukous. Trzeba im po prostu przyklasnąć, jak świetnie i naturalnie przychodzi im to działanie. Z czwórki dotychczasowych wydawnictw Hakuna Kulala największe wrażenie robią trzyutworowa EPka Kongijczyka Reya Sapienza, od której nazwę wzięła oficyna i dwie piosenki od Kenijczyka Alai K. ukrywającego się pod pseudonimem Disco Vumbi. Ten pierwszy w swoją basową muzykę i rap wszywa sample ze starych hitów, ten drugi od obszarów bliskich opisywanemu przeze mnie niedawno Raphaelowi Kariuki przechodzi do słonecznej, wręcz stereotypowej piosenki (opartej na śpiewie dzieci z podkampalskiej wioski). Dwie pozostałe EPki - Ndi Mukazi MC Yallah i Lasakaneku Slickbacka również warto poznać. Szczególnie tę drugą, połamaną, momentami wręcz noise’ową, ale cały czas klubową.

Bom Pana, jeden z bohaterów fenomenalnej składanki “Sound of Sisso” wydanej przez Nyege Nyege, przyjeżdża w październiku na Unsound. Mam nadzieję, że w kolejnych latach dołączą do niego także podopieczni Hakuna Kulala. Oraz, że zagoszczą również w obiegu klubowym, poza festiwalami.


poniedziałek, 23 lipca 2018

Nasza własna retromania

Mała Orkiestra Dancingowa//fot.Michał Ramus / Festiwal Kultury Żydowskiej w Krakowie

Kiedy dwa lata temu pisałem do Magnetofonowej
krótki tekst o dwóch warszawskich zespołach zajmujących się graniem przedwojennych piosenek w wiernych aranżacjach - podwórkowym Combo Tanecznym Janka Młynarskiego i kawiarnianej Orkiestrze Sentymentalnej - które w tym samym okresie wydawała swoje płyty, wyglądało to na niszową sprawę.

Jednak w ciągu tych dwóch lata odwołania do lat międzywojennych stały się niemalże codziennością, poczynając od literackich bestsellerów, po masowo kręcone seriale. Ten okres również coraz mocniej rezonuje w muzyce. Na początku tego roku dla dwutygodnika przybliżyłem to zjawisko w muzyce, skupiając się na czterech zespołach - wspomnianej już Orkiestrze Sentymentalnej i jej drugim albumie, Tańcz mój złoty, niedocenianym i chyba zbyt radykalnym w swoich interpretacjach by odnieść sukces Zespole BODO, rewolucyjno-rekonstrukcyjnej Hańbie! oraz Jazz Bandzie Młynarski-Masecki, który stał się prawdziwym fenomenem na miarę wskrzeszenia debiutu Zbiga Wodeckiego przez Mitch & Mitch.

Już wtedy na oku miałem zaczynającą regularne granie w SPATiFie Małą Orkiestrę Dancingową Noam Zybelberga, która dosłownie tydzień temu wydała swój debiut. O tyle ciekawy, że Zybelberg postawił sobie za cel granie piosenek mających niecałe sto lat z podobną pieczołowitością, co Bacha, czyli jak najwierniej w stosunku do oryginałów. O tym, skąd takie podejście i jak Noam odtwarza aranżacje, możecie dowiedzieć się z mojego artykułu w Wyborczej o MOD. Jest też trochę o fascynującej historii osobistej Noama, który jest potomkiem warszawskich Żydów, wychowanym w Izraelu, ale więcej o sobie mówił dla rozmowwy



Nie zdążyło jeszcze zmaleć zainteresowanie Nocą w wielkim mieście Jazz Bandu, gdy Młynarski z Maseckim ogłosili kolejny projekt. Tym razem nie skupiony wokół postaci Adam Astona, a Mieczysława Fogga. Nowe, jeszcze liczniejsze wcielenie ich projektu - Jazz Camerata Varsoviensis - nagrało płytę poświęconą “pieśniarzowi Warszawy”. Nie śpiewa na niej tylko Młynarski, Jan pełni rolę bardziej dyrektora, okazjonalnie stając przy mikrofonie.



Młynarski w ciągu kilku lat wyrósł na najbardziej wyrazistego propagatora nieprzebranego bogactwa muzyki przedwojennej w jej różnych odmianach i składa hołd kolejnym postaciom. Przecież dopiero co (w kwietniu) z Combem Tanecznym wypuścił album na setną rocznicę urodzin Stanisława Grzesiuka. Skacze między “dancingiem, salonem i ulicą”. Jak brzmią na żywo piosenki Fogga przepuszczone przez ręce Maseckiego i Młynarskiego będzie można przekonać się za tydzień, 27 lipca. Bo na płycie brzmią bardzo dobrze, ale o tym innym razem.

czwartek, 28 czerwca 2018

Afryka zreinterpretowana

DJ Raph "Ikondera"
Jak można zreinterpretować tradycję nie zatracając jej charakteru? Na to pytanie odpowiadają artyści z Afryki.

DJ Raph, czyli Raphael Kariuki, pochodzi z Nairobi, jednak na swoim debiucie, Sacred Groves, jest artystą panafrykańskim. Przegrzebał dźwiękowe archiwa w Iwalewahaus, instytucie poświęconym kulturze afrykańskiej na Uniwersytecie w Bayreuth, powyciągał z nich nagrania terenowe obrzędów, piosenek, tańców - tego wszystkiego, co tworzy kulturę tradycyjną i uczynił z nich fundament swojego debiutanckiego albumu. Sacred Groves - czyli święte gaje - jest próbą stworzenia za pomocą eksperymentalnej elektroniki, nowej tradycji obejmującej całą Afrykę. Prawie całą, bowiem Raphael skupia się na Afryce Subsaharyjskiej, wyłączając ze swojej wizji arabską północ kontynentu. Nie ma też nic z jego rodzinnej Kenii, choć może to wynikać z faktu, że kolekcja Iwalewahaus skupia się przede wszystkim na Afryce Zachodniej i Środkowej.



Muzyka, którą prezentuje Raphael, choć oszczędna brzmieniowo, jest wielowymiarowa i intrygująca. Za pomocą skromnych środków - sample obudował przede wszystkim rytmicznym szkieletem, gdzieniegdzie dodając plamy syntezatorów, pogłosy czy pętle. Czasem trudno rozstrzygnąć, gdzie kończą się sample, a gdzie zaczynają dźwięki dodane przez Rapha, jakby całą kreację podporządkował materiałowi źródłowemu. Łatwo się w tej muzyce zatopić i ponieść rytmowi. Sacred Groves jest i nie jest taneczna. Rytm jest na niej wszystkim, ale jego jednostajność i powolność nie nadaje się do klubu. DJ Raph fantastycznie gra przestrzenią. Muzyka, gdy trzeba oddycha pełną piersią, gdy trzeba jest gęsta i duszna niczym kongijska dżungla.

Na Sacred Groves obecność magii, złych i dobrych duchów jest niemal namacalna. Przypomina mi Uzdrowiciela, zbiór krótkich opowiadań Marka Vadasa. W nim magia jest obecna na każdym kroku, nie da się bez niej obejść, czyha w najmniej spodziewanych sytuacjach. Po prostu jest częścią codzienności. Kariuki jakby chciał to podkreślić, wykorzystując w Chant of the Uhumara muzykę rytualną, należącą do sfery sacrum i niewykonywaną nigdy poza kontekstem religijnym. By nie wywołać gniewu duchów.



Czy duchy będą zadowolone z Sacred Groves i nie zemszczą się na Raphaelu? Mnie, Europejczykowi, trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się jednak, że Kariuki, paradoksalnie, odzierając nagrania z ich oryginalnego kontekstu i przenosząc je w przestrzeń muzyki elektronicznej, oddaje im hołd. Sprawia, że dźwięki zapisane na taśmach i płytach zyskują nowe życie.



Podobny treściowo, choć różny formalnie zabieg wykonuje Jako Maron, pięćdziesięciolatek z Reunionu. Na The Electro Maloya Experiments of Jako Maron kasecie wydanej przez ugandyjską oficynę Nyege Nyege Tapes (która wyrasta na najciekawszych wydawców poszukującej afrykańskiej elektroniki - wspominam tylko fenomenalną EPkę Nihiloxica i kompilację ulicznej elektroniki z Dar Es Salaam), Maron gra tradycyjną maloyę na syntezatorach i automatach perkusyjnych. Zdarzało mu się to wcześniej, jednak to jego pierwsza rzecz w całości poświęcona rodzimej muzyce wyspy.

Maloya, powstała z połączenia tradycji malgaskich i tamilskich, to muzyka na tyle rozpolitykowana, że została zakazana w latach siedemdziesiątych. Oczywiście, tej polityczności nie ma na kasecie Marona. Pozostał przede wszystkim rytmiczny szkielet w metrum 6/8. Świetnie udało się Maronowi podkreślić jej nierówny rytm. Jest efekt “krzywego koła” wspólny z footworkiem czy oberkami. Równie świetnie udało się Maronowi zsyntetyzować barwy instrumentów perkusyjnych, co sprawia, że nie oddala się bardzo daleko od tradycji, a raczej ją unowocześnia, przenosi w cyfrowy świat.



Podobnie jak Raph, Jako tworzy utwory oszczędne w wyrazie. Trochę odnoszące się do retro elektroniki, trochę - swoją industrialnością - do Berlina. Za oszczędnością brzmienia idzie jego chłód. Zamiast słońca, palm i błękitnej wody, rajskości Reunionu, są zimne, wielkie przestrzenie. A może postapokaliptyczny obraz zdewastowanych plaż. Skoro to muzyka afrykańska, pojawia się element transu, choć w tym przypadku jest to transowość rozpięta gdzieś pomiędzy Reunionem a Berghain. Nie wiem jednak czy dałoby się do tego tańczyć o 4 nad ranem.



Pisałem, że DJ Raph ze swojej panafrykańskiej wizji wyłącza północ kontynentu. Z tradycją Maghrebu mierzy się natomiast Ammar 808, tunezyjski muzykolog Sofyanna Ben Youssefa. Ben Youssef dał się wcześniej poznać jako członek Bargou 08, również wydawanego przez Glitterbeat Records.

Jarek Szubrycht i Rafał Księżyk bardzo ładnie i celnie nazwali muzykę na Maghreb United arabfuturyzmem. Faktycznie, przeszłość miesza się tutaj z przyszłością. Już sama okładka sugeruje pokrewieństwo, czy odpowiedź na afrofuturyzm - tradycja została przeniesiona w sferę science fiction. (Tutaj nasuwa się kolejne literackie skojarzenie. Daleka przyszłość i kultura arabska to Fremeni z Diuny Franka Herberta, wzorowani częściowo na Beduinach).

Do muzyki na Maghreb United da się tańczyć. Ben Youssef zebrał zespół podporządkowany rytmowi i taneczności. Sam obsługuje legendarny syntezator Rolanda TR-808, który nadaje muzyce właśnie tę retrofuturystyczną podbudowę. Ammar 808 (teraz wiadomo, skąd taka nazwa) zgodnie z tytułem swojego debiutanckiego albumu, jednoczą Maghreb - jest i marokańska gnawa i algierska raï, i tunezyjska targ. Wokalistów Ben Youssef też wybrał sobie świetnych - Algierczyk Sofiane Saidi, Tunezyjczyk Cheb Hassen Tej i Marokańczyk Mehdi Nassouli. Przesterowane gitary i syntezatory sąsiadują z tradycyjnymi instrumentami jak dudy czy kastaniety karkaba. Razem składają się na fenomenalną, wciągającą płytę, która ani przez moment nie zawodzi. Jak to brzmi na żywo będzie można się przekonać już w ten weekend w Lublinie na Innych Brzmieniach (z którymi znowu będzie mi nie po drodze).



Ben Youssef podkreśla, że chce przenieść tradycyjną muzykę w przyszłość, by ją uchronić przed zapomnieniem. Jego zespół robi to doskonale, ze świetnym pomysłem. Powstaje jednak pytanie, czy taka forma reanimacji tradycji nie jest atrakcyjniejsza dla słuchacza zachodniego? Czy nie jest to transformacja zbyt radykalna? Czy osiągnie swój cel i ochronie tradycję przed rozpłynięciem się w nowoczesności?



Śpiewający w trzech kawałkach na Maghreb United Sofiane Saidi z Mazaldą zrobił coś podobnego do Ben Youssefa. Na warsztat na El Ndjoum wzięli jednak tylko i wyłącznie orański raï. Muzykę ze stuletnią już tradycją, ale w chwili powstania była ona równie rewolucyjna, co zabiegi Ammar 808 i podobnie, jak maloya poruszała tematy społeczne, przez co bywała cenzurowana. Raï na Zachodzie najbardziej może kojarzyć się z nieśmiertelną Aïchą, ale Mazalda i Saidi idą w inną, mniej rzewną stronę.

Nie jest to reinterpretacja tak radykalna, jak w przypadku Maghreb United, choć równie taneczna. Więcej tu gitar - to one nadają ton całości - więcej także melodyjności i przebojowości. Raï żenią przede wszystkim z funkiem, co kieruje ich interpretacje w lata 70., kiedy pojawiały się pierwsze syntezatorowo-taneczne eksperymenty w świecie arabskim. El Ndjoum nie jest też aż tak porywający. To album solidny, nowoczesny, słucha się go świetnie, ale brakuje troszkę odwagi i zaskoczeń. Jakby Saidi i Mazalda bali się odejść od "worldbeatowego" rdzenia. Ich także będzie można zobaczyć tego lata w Polsce, pod koniec lipca zagrają na mojej ulubionej Globaltice.


Cztery płyty, cztery podejścia nie tylko do tradycji, ale też do rozumienia jej roli we współczesnym świecie i wykorzystania w muzyce pokazują, że jest ona w zasadzie niewyczerpanym źródłem tradycji. Nawet w bardzo odległych od jej powstania czasach.

niedziela, 20 maja 2018

Jak to działa?


Wszędzie dyskusje wokół Retromanii Reyoldsa, Rafał Księżyk popełnił bardzo dobry tekst na jej temat dla dwutygodnika, wytykając największą bolączkę Reynoldsa i innych pisarzy anglosaskich (a może i nawet całego dyskursu popkulturowego), czyli zbytnie skupienie się na tym, co dzieje się w anglosferze i niezauważanie tego, co dzieje się gdzie indziej, do czego Simon przyznał się na spotkaniu w Planie B, mówiąc, cytuję z pamięci, że skoro pisze dla anglojęzycznego czytelnika i zajmuje się kulturą anglojęzyczną, to nic dziwnego, że pisze przede wszystkim o niej (choć trzeba mu oddać, że zaraz dodał, że jak nowe rzeczy w muzyce wymieniłby obok trapu chociażby południowoafrykański gqom).

Dyskusja o Retromanii jest w Polsce opóźniona o siedem lat, bo tyle przyszło czekać na polski przekład, ale ja nie miałem pisać o tym, czy i dlaczego popkultura jest uzależniona od swojej przeszłości, a o zupełnie innej książce.

How Music Works Davida Byrne’a, lidera Talking Heads i chyba jednego z najbardziej samoświadomych muzyków próbuje odpowiedzieć na zadane w tytule pytanie - jak działa muzyka - na wielu poziomach. Dlatego jej struktura jest cokolwiek luźna, sam zresztą pisze w przedmowie, że każdy rozdział można traktować jak oddzielną całość. I faktycznie, ich rozstrzał jest na tyle duży, Byrne pisze na takie tematy jak społeczna rola muzyki, historia nośników, tworzenie lokalnych scen, różne sposoby dystrybucji muzyki. Wszędzie szuka zadaje sobie pytanie: co sprawia, że muzyka brzmi tak, jak brzmi? Wpływy na samą muzykę znajduje nie tylko w miejscach, gdzie jest grana (otwarte przestrzenie sprzyjają eksponowaniu rytmu, filharmonie wręcz przeciwnie), ale też w sytuacji ekonomicznej, budżecie czy wreszcie ludzkiej biologii. Z tych dziesięciu opowieści z mojej perspektywy najciekawsze wydały się trzy - jak kontekst przestrzenny wpływa na muzykę, jak można stworzyć prosperującą lokalną scenę i wreszcie, co sprawia, że muzyka jest ważna dla ludzi.

Poszukiwania ubarwia swoim własnym doświadczeniem, nie boi się też pokazać swojego warsztatu kompozytorskiego i artystycznego od kuchni, wyjaśnia dlaczego z jakim zespołem w daną trasę i jak to wpłynęło na muzykę. Z tego względu How Music Works można traktować jako swoistą muzyczną autobiografię jednego z najważniejszych żyjących muzyków, ale i przewodnik dla muzyków. Pokazuje, jak czerpie z doświadczeń innych muzyków i artystów i jak na bogactwo jego sztuki wpłynęły spotkania z kulturami innymi niż jego rodzima. W jednym rozdziale rozbiera na czynniki pierwsze różne rodzaje umów z wytwórniami i pokazuje na własnym przykładzie, ile zarobił w jednym modelu, ile w innym i z czego ta różnica wynikała. Ten rozdział, Business & Finance powinien przeczytać każdy, kto chce na poważnie (w sensie zarobkowym) zajmować się muzyką. Rozdział o budowaniu sceny - How to Make a Scene - z kolei powinni przeczytać nie tylko właściciele klubów (nawiasem mówiąc, do ideału opisanego przez Byrne’a w Warszawie obecnie najbliżej są Pogłos i CH25), ale i miejscy urzędnicy zajmujący się rewitalizacją.

How Music Works z Retromanią łączy rozmach. Byrne chce opisać każdy aspekt funkcjonowania muzyki. Z tego powodu może trochę irytować pewien chaos narracyjny, którego przy takiej wielości wątków nie można było do pewnego stopnia uniknąć. Może też czasem irytować gawędziarska maniera. Jednocześnie Byrne stara się utrzymać swój wywód na tyle przejrzysty, na ile się da, nie dając się jednak porwać pokusie zbytniego upraszczania sprawy. Do każdej przedstawionej przez siebie teorii, do każdego rozwiązania problemu Byrne podchodzi z dozą sceptycyzmu, każdy wątek próbuje przedstawić z wielu różnych stron, stara się unikać mocnych sądów. Czasem wygląda to zbytnie asekuranctwo, czasem sam przyznaje, że po prostu nie wie, czy to się sprawdza globalnie, ale u niego tak. I za taką szczerość trzeba go docenić.

How Music Works nie doczekała się jeszcze polskiego przekładu, w przyszłym roku minie siedem lat od pierwszego wydania, czyli tyle, ile na polską wersję czekała Retromania.


niedziela, 6 maja 2018

A Hawk and a Hacksaw - "Forest Bathing"



Tytułowe “leśne kąpiele” to angielskie tłumaczenie japońskiego terminu “shinrin-yoku”, leczniczego przebywania w lesie, cyklicznego odpoczynku od cywilizacji. W taką właśnie podróż, na (nomen omen) obrzeża Europy po raz kolejny wyruszają Jeremy Barnes i Heather Trost.

O ile pierwsze płyty A Hawk and a Hacksaw wyrastały z nurtu “New Weird America”, to zawsze była w nich obecna fascynacja Bałkanami, która swoją pełnię osiągnęła na Cervantine sprzed siedmiu lat. Na nim Barnes i Trost zapuścili się najdalej w pachnące rozmarynem, skąpane zachodzącym słońcem góry Grecji.

Bezczasowość, czy może właśnie pozaczasowość była leitmotivem ich kolejnej płyty, You Have Already Gone to The Other World, będącej ich interpretacją ścieżki dźwiękowej do Cieni zapomnianych przodków Siergieja Paradżanowa. Słoneczne Bałkany ustąpiły mroźnym krajobrazom Karpat, wschodnioeuropejskim melodiom. Zamiast Stambułu i Salonik - Jasina i zimne wody Czeremoszu.

W czasie pięcioletniej przerwy Barnes i Trost wcale nie milczeli. Zajmowali się nagrywaniem muzyki do filmów, gier, seriali. Wydali też solowe płyty, na których dość daleko odchodzili od tego, co robili w duecie - Heather bawiła się dronami i południowoeuropejską psychodelią z lat 70., Jeremy instrumentalnymi, surrealistycznymi pochodami z Johnem Dieterichem i kasetowymi poszukiwaniami. Razem prowadzili wytwórnię, L.M. Dupli-cation. Z każdego tego doświadczenie czerpie Forest Bathing, pojawiają się na niej nie tylko echa ich pozazespołowych poszukiwań, ale także goście - wspomniany już John Dieterich z Deerhoof, Cuneyt Sepetci, cymbalista Unger Balazs czy Lone Pinon. Wszyscy to podopieczni L.M. Dupli-cation.

Muzyka na Forest Bathing jest poza czasem - tradycyjne instrumenty współbrzmią z syntezatorami i to takimi brzmiącymi bardzo współcześnie, jak w Bayati Maqam, ale też bardzo retro, jak w A song for Old People/A song for Young People. Czy jest poza przestrzenią? I tak. i nie. Jest, bo nie sposób przyporządkować do jednego miejsca, wpływy, strzępki melodii przenikają się i przeplatają. Nie jest, bo można ten region, w którym się zdefiniować - to tereny na południe od Karpat, przez Węgry, Bałkany aż do Krety i Stambułu, i momentami Iranu, najmocniej słyszalnym w santurze wybrzmiewającym na początku i końcu albumu. Jednak nigdzie nie zostają dłużej, nie grają tradycyjnych melodii, tylko czerpią z tego bogactwa stylów i gatunków, by zbudować własną, autorską wypowiedź.

Jeszcze silniej niż na poprzednich płytach muzycy zaznaczają wątek podróży. W zasadzie można powiedzieć, że Forest Bathing to album drogi. Zapis wędrówki po bezdrożach, zarośniętych, zapomnianych ścieżkach (A Broken Road with Poplar Trees), po górskich halach (The Shepherd Dogs Are Calling). A może to wyprawa kupiecka zdążająca z Kopriwszticy na południe, do Konstantynopola. Może nawet do Bagdadu z czasów świetności? W końcu ani czas, ani przestrzeń nie są dla nich żadną przeszkodą.

Takie mam wrażenie, słuchając Bayati Maqam kończącego płytę. (Na marginesie, AHAAH mają rękę do końcówek albumów, wystarczy wspomnieć przejmujące Lassu z Delivrance czy On the River Cheremosh z You Have Already Gone to the Other World). To przecież dźwiękowy obraz zbliżania się do najwspanialszego miasta świata, które oszałamia swoim przepychem.

Forest Bathing dokumentuje także podróż samych muzyków i podsumowuje ostatnie kilkanaście lat ich fascynacji muzyką z Środkowej i Południowej Europy, wzbogaca ją o kolejne wpływy. Teraz mogą już zagrać wszystko.


piątek, 6 kwietnia 2018

Pożegnanie z królem


2 kwietnia w Sierra Leone nagle zmarł Janka Nabay, muzyk i wokalista, król i reformator bubu, tradycyjnego stylu muzycznego z północy kraju. W zeszłym roku Janka zagrał po raz pierwszy i, niestety, jedyny w Polsce na OFF Festivalu. Przed koncertem, bardzo tanecznym i chyba trochę za bardzo elektronicznym, porozmawiałem z Janką, który dużo dowcipkował i przez dwadzieścia minut uśmiech nie schodził mu z twarzy. Wywiad nigdzie się do tej pory nie ukazał, niech zatem będzie moim pożegnaniem z tym uosobieniem radości na scenie i poza nią.

Byłeś gwiazdą w Sierra Leone.

Do Stanów przeniosłem się w 2002 roku, uciekałem przed wojną domową w Sierra Leone. Na szczęście wojna się skończyła, ale wtedy Stany były dla mnie lepszym wyborem. Brak strachu i wojny, to czyni cię wolnym.

Czym jest bubu?

Bubu to gatunek, którego nie zna prawie nikt na świecie. Jestem pierwszą osobą, która nagrywała bubu. Żeby zrozumieć, czym jest bubu, najlepiej jej posłuchać. To szybka muzyka, muzyka do tańca i skakania.

Co jest najlepsze w bubu?

Chcę pokazać światu bubu. Mój kraj nie ma swojej charakterystycznej muzyki. Chciałem stworzyć muzykę, która będzie od razu rozpoznawalna jako rzecz ze Sierra Leone. Dlatego gram bubu i to jest w niej najlepsze.

A co było najtrudniejsze w stworzeniu bubu taką, jaką jest dzisiaj?

Najtrudniejsza w bubu jest promocja. Nikt nie zna tej muzyki i nikt nie zna artystów, a oni są spłukani, są na początku drogi. Jeśli nie masz sponsora, managera, prawnika, agenta bookingowego, wydawcy - nie jesteś do końca muzykiem. Ja mam to wszystko w Nowym Jorku, w Sierra Leone mi ich brakowało. Zajęło mi to siedem lat w Stanach, strasznie długo. Trudno jest zacząć tworzyć muzykę, nie mając grosza przy duszy. Ludzie cię nie znają, nie wierzą, że możesz zrobić coś dobrego.

Jak wybrałeś muzyków, którzy tworzą Bubu Gang?

Gdy przyjechałem do Stanów, ciężko mi było znaleźć muzyków. Pracowałem w restauracji i przygotowywałem smażone kurczaki. Ktoś puścił moją muzykę w NPR, narodowym radiu. Tym kimś był Wills Glasspiege, który wcześniej ją usłyszał i polubił. Wypytywał ludzi, czy wiedzą, kim jest ten muzyk, aż w końcu trafił do mnie i zapytał, czy to moja muzyka. Odpowiedziałem, że tak, a on się mnie spytał, dlaczego pracuję w restauracji. A ja potrzebowałem pieniędzy, jesteśmy w Ameryce, nic innego nie miałem do roboty. Wills chciał promować bubu, ja mieszkałem wtedy Filadelfii. Zabrał mnie do Nowego Jorku, na Brooklyn. W barze poznałem Boshrę AlSaadi, która w Bubu Gang gra na basie. W tym samym barze poznałem perkusistę, był tam barmanem. On z kolei mieszkał z kumplem, basistą i ten kolega dał moją muzyce swojemu koledze, Michaelowi Gallope, który gra dziś w Bubu Gangu na klawiszach i syntezatorach. I tak powstał mój zespół. Chociaż nie zawsze udaje mi się z nimi grać. Michael jest profesorem na Uniwersytecie Minnesoty, więc jest bardzo zajętym człowiekiem i czasem go zastępuje program. Programów używam tez w Nowym Jorku przy pisaniu piosenek, czasem wolę je niż prawdziwych muzyków… Żartuję.

Często wracasz do Sierra Leone?

Często, byłem w zeszłym roku i planuję pojechać przed końcem obecnego.

Tam też grasz teraz bubu?

Tak, gram bubu w Sierra Leone, ale Bubu Gang nigdy tam nie grał. W Sierra Leone miałem inny zespół, część z tych muzyków, ciągle tam mieszka. Za każdy, razem, gdy przyjeżdżam, spotykamy się, próbujemy i jeśli tylko nadarza się okazja, gramy koncerty.

Piszesz piosenki w różnych językach, masz jakiś sposób doboru ich do muzyki?

To wszystki zależy od nastroju i środowiska, w jakim jest w danym momencie. Piosenki przychodzą nagle, muszę wykorzystać ten moment, bo już się nie powtórzy. Jeśli znajduję się wśród ludzi mówiących po arabsku, to piosenka też będzie po arabsku, jeśli jestem u siebie w domu, w Sierra Leone, to będzie w Krio albo Temne. Jeśli jestem w Nowym Jorku, to pewnie napiszę ją po angielsku, choć wiem, że to nie jest mój najmocniejszy język. Mówię siedmioma rożnymi językami.

I w którym najlepiej Ci się pisze?

Temne, bo to język bubu, które w swojej pierwotnej formie jest plemienną muzyka Temne [najliczniejszej grupy etnicznej zamieszkującej Sierra Leone - przyp. mój]

Muzycy w Sierra Leone naśladują twój styl bubu?

O tak, jest ich coraz więcej. Prawie wszyscy muzycy, którzy nagrywają w Sierra Leone, na swoich płytach umieszczają choć jedną piosenkę bubu. Mówię ci, prawie wszyscy. Czasem sa dobre i wtedy słuchacze myślą, że to moje piosenki. Ale to nieprawda! Pytają się mnie, czy to moje i odpowiadam, że nie. Kiedyś było tak, że jeśli ktoś grał bubu, to był to Janka, ale tak już nie jest. I dobrze.

Grasz z nimi?

Nie! Nie muszę, bubu staje się ruchem, zresztą oni znają tę muzykę. Cieszę się, gdy grają bubu, bardzo się tym interesuję, ale nie gram z nimi.

Muzyka jest teraz twoim codziennym zajęciem, utrzymujesz się z niej. Myślisz o promowaniu innych artystów grających bubu?

No jasne, ale nie tylko tych grających bubu. Jestem teraz w Polsce i jeśli zobaczę polskiego muzyka, który będzie robił nadzwyczajną muzykę, nieważne, czy będzie śpiewać, grać na saksofonie, czy na pianinie - chciałbym go promować dalej. Zbyt dużo czasu zajęło mi udowodnienie innym, do czego jestem zdolny. Myślę o tych wszystkich chłopakach i dziewczynach, którzy mogą tworzyć niesamowitą muzykę, bo są młodzi, nie mają zobowiązań, rodziny, myślą tylko o muzyce. Jeśli wtedy ktoś ich wypromuje, to świetnie, ale gdy dorastasz, żenisz się, rodzą się dzieci, muzyka schodzi na dalszy plan.

A ty masz przecież dzieci.

Tak, dwójkę. Zachariah i Ahmeda Jankę juniora. Ahmed Janka mieszka w Kuwejcie i zawodowo gra w piłkę nożną, a Zachariah studiuje w Sierra Leone.

I nadal jesteś tak skupiony na muzyce, jak wcześniej?

Tak, bo jeśli zostaniesz wypromowany zanim pojawi się żona i dzieci, to już jesteś w obiegu. Na szczęście tak było w moim przypadku. Jestem w stu procentach muzykiem, nie robię nic innego. Wstaję rano i pierwsza myśl po przebudzeniu to “no, czas grać”. Biorę gitarę, albo gram na bębnach, albo piszę piosenki, albo jeszcze dzwonię do innych muzyków i robimy coś razem.

To chyba masz teraz bardzo szczęśliwe życie.

Nie do końca. Przecież ludzie nadal głodują, nadal cierpią. Ja nie, ale nie śpię dobrze w nocy. Wiesz, w Afryce rodziny są bardzo rozległe. Moim kuzynom nie wiedzie się tak dobrze, jak mnie. Zawsze przylatuję z pełnymi walizkami do Sierra Leone i wracam z pustymi do Stanów. Rozdaję mnóstwo rzeczy.

Widzisz różnicę w tym, jak reaguję na bubu słuchacze w kraju, a jak zagranicą?

Nie, bo muzyka to jeden język, nie zna żadnych barier. Niektórzy ludzie lubią angielska muzykę, a nie mówią po angielsku. Inni lubią bubu, a nawet nie wiedzą, co to jest. Śpiewają i nie wiedzą, o czym są słowa. I ja też tak mam - uwielbiam muzykę kongijska, ale nie mam pojęcia, o czym śpiewają.




poniedziałek, 19 marca 2018

Dźwięk podobny do deszczu


Białe łzy Hariego Kunzru można odczytywać na wiele sposobów. Zapowiadająca się jako zwykła historia o dwóch chłopakach zakochanych w muzyce z Nowym Jorkiem w tle, powieść brytyjskiego pisarza wraz z biegiem fabuły staje się krytyką amerykańskiego, systemowego rasizmu, zawłaszczenia kulturowego, pojawia się także marksowska akumulacja pierwotna i fortuny zbudowane na przemocy. Muzyka - przedwojenny blues ze starych sfatygowanych szelakowych dziesięciocalowych siedemdziesiątekósemek - jest osią i głównym medium tej opowieści. Od niej się zaczyna i na niej się kończy.

Kunzru zagłębia się w historię bluesa, jego krwawe początki i korzenie. Swoich bohaterów wysyła w tę samą podróż, w którą udaje się Matana Roberts w swojej serii Coin Coin - na Południe. To stamtąd pochodziła większość legendarnych, pierwszych bluesmanów, to tam rozgrywała się tragedia czarnej ludności. Tam na targu niewolników sprzedano przodków Roberts, o czym śpiewa w pierwszej części swojego cyklu. Kunzru głównemu bohaterowi, Sethowi, każe przeżyć niesłuszne oskarżenie o morderstwo, policyjną brutalność i wreszcie egzekucję na krześle elektrycznym. Powracający duch przeszłości, którego nieświadomie budzą postaci uzupełnia ten obraz o swoje własne wspomnienia, by później krwawo zemścić się na potomkach swoich ciemiężców.

Przy okazji, w swoistym epilogu Białych łez Kunzru napisał chyba najlepszy i najtrafniejszy opis starych nagrań, nie tylko bluesowych:

Gdy słucha się starej płyty, nie można mieć złudzeń, że jest się obecnym podczas wykonania. Słucha się przez szarą mżawkę zakłóceń, dźwięk podobny do deszczu. Nie sposób zapomnieć, jak daleko człowiek się znajduje. Zawsze to słychać - dźwięk oddalania w czasie. Ale co w takim razie łączy słuchacza i muzyka? Czy to ważne, że jeden jest żywy, a drugi martwy?

Czego ja właściwie szukam w takich nagraniach? Co sprawia, że po nie sięgam, że słucham kompilacji o mających wzbudzić poczucie tajemniczości tytułach i o nich piszę? Częściowo na to pytanie odpowiedziałem w krótkim tekście o I’m Always Crying Niñii de la Puebla. Za tym deszczopodobnym szumem szelaku, wzmacnianym przez kolejne szumy winylu czy taśmy magnetofonowej kryje się okienko do dawno minionego świata. Obcowanie z głosem z przeszłości - to cenię najbardziej. To naiwne, wiem, ale może jest w tych głosach ukryta wiedza, jak ci ludzie żyli przed stoma laty. Słychać, jak świat zmienił się od tamtej pory, jak muzyka się zmieniła. W ciągu ostatniego wieku świat tak przyspieszył, że sto lat to nie jedna, a kilka epok.

Przypominam sobie ten opis, gdy słucham dwóch kaset dokumentujących rebetiko w USA, czyli ten gatunek z przeszłości, który mnie pociąga najmocniej. Na taśmach wydanych przez - nota bene - Death Is Not The End uwaga skupia się na dwóch wykonawcach, Kostasie Dousasie i Jorgosie Katsarosie, którzy rebetiko grają na gitarach, a nie najmocniej kojarzonym z “greckim bluesem” bouzouki. W tej muzyce są kawiarnie, w których wąsaci mężczyźni popijają kawę w małych czarkach, grają w tryktraka, wieczorami palą haszysz i piją ouzo. Tylko ich miastem nie są Saloniki, Stambuł ani Smyrna, a Manhattan. To lata jeszcze przed Wielkim Kryzysem, kiedy prawie każda w miarę liczna grupa etniczna miała nie tylko swoje własne miejsca spotkań, ale wytwórnie wydające płyty w rodzimych językach, z muzyką przypominającą stary kraj. Ten mozaikowy świat, o którym z pasją opowiadał mi dwukrotnie Ian Nagoski (z jednej strony bardzo podobny do kolekcjonerów z Białych łez, a z drugiej ich kompletne przeciwieństwo, bo nie chce zachować muzyki tylko dla siebie, wręcz przeciwnie) też odszedł. A może nie tyle odszedł, ile radykalnie się zmienił.

Za częściowo te same piosenki zabrał się Dimitris Mistakidis na swojej zeszłorocznej płycie Amerika, na której, jak łatwo się domyślić, gra rebetiko greckiej diaspory za Oceanem. Odarte z “mżawki zakłóceń”, krystalicznie brzmiące utwory w zasadzie nie tracą nic ze swojego uroku. Oczywiście, Mystakidis interpretuje je inaczej, inaczej sobie akompaniuje, inaczej śpiewa - słowem słychać, że to wiek XXI, a nie początek XX. A może, gdyby przybrudzić, zaszumić te nagrania, tak jak zrobili to Seth i Carter, to przeszłość by się zmaterializowała?

czwartek, 15 marca 2018

Hubert Lenoir - "Darlène"



Zdarzało mi się już kilkakrotnie pisać o mojej miłości do francuskojęzycznej muzyki z Quèbecu. Ciągle dziwię się, skąd tam tyle fantastycznych twórców i jak ta scena jest niestety zamknięta i dość nieznana. W obrębie tej jednej prowincji (i czasem Francji) dusza się niezwykłe talenty. Takie jak Hubert Lenoir.

Na samym początku swojego debiutanckiego albumu, Lenoirowi udaje się rzecz niesłychana - wiernie oddaje hedonistyczną atmosferę 1965, zdecydowanie najlepszej płyty the Afghan Whigs. Niczym nieskrępowana radość z życia, czerpanie z niego pełnymi garściami, zmysłowość i seksualność - to wszystko jest w trzech częściach Fille de personne, które ustawiają odbiór całości. I choć tego “afganowego” wajbu jest później jakby mniej, to przyjemne wrażenie luzu i radości (to słowo będzie się przewijać przez cały tekst) zostaje do samego końca, melodramatycznego Si on s’y metait.

Darlène jest pamiętnikiem z nastoletniego życia na przedmieściach, stąd takie instrumentalne numery jak Darlène, Darling, Momo i Cent-treizième rue, układające się w kolejny tercet i przypominające tematy z amerykańskich sitcomów o życiu na suburbiach właśnie. Ten ostatni fragment na dodatek wykazuje spore podobieństwa do Born to Run Springsteen, czyli sztandarowego albumu “przedmiejskiego rocka”. Słabszym momentem jest Wild and Free, jedyna w zestawie anglojęzyczna piosenka. Niby knajpiano-jazzowa i zupełnie nieprzekonująca, zbyt odstająca od całości, będąca obcym wtrętem.

Lenoirowi udało się nagrać płytę mocno zanurzoną w przeszłości, ale bardzo świeżą i na czasie. A może właśnie dzięki temu rozkrokowi ponadczasową.



niedziela, 4 lutego 2018

2017: płyty



Ukazały się już chyba wszystkie płytowe podsumowania z moim udziałem. Swoje listy wysyłałem do zestawień beehype'a, Gazety Wyborczej, Uwolnij Muzykę! i Gazety Magnetofonowej.


A tak wygląda 30 moich ulubionych płyt zeszłego roku:

Alameda Duo - The Luminous Guitar Craft of Alameda Duo
Ellen Arkbro - For Organ and Brass
Avec le Soleil sortant de sa bouche - Pas pire pop [I ♥ You So Much] (kilka słów więcej)
Bad Karma Boy - Prekrásny nový svet
Bastarda Trio - Promitat eterno (kilka słów więcej)
Broken Social Scene - Hug of Thunder
Colombre - Pulviscolo
Dog Whistle - 2
Alex Ferreira - CanapéYasmine Hamdan - Al Jamílat
HVOB & Winston Marshall - Silk
Japandroids - Near to the Wild Heart of Life (kilka słów więcej)
Jazz Band Młynarski-Masecki - Noc w wielkim mieście (kilka słów więcej)
Maniucha i Ksawery - Oj, borom, borom
Marcin Masecki - Chopin nokturny
Kelly Lee Owens - Kelly Lee Owens
Paramore - After Laughter
Raphael Rogiński - Plays Henry Purcell
Rostam - Half-Light
Saagara - 2
Sacred PawsStrike a Match
Omar Souleyman - To Syria, With Love
Sorja Morja - Sorja
St. Vincent - Masseduction
TOPS - Sugar at the Gate
Heather Trost - Agistri (kilka słów więcej)
Lina Tullgren - Won
Waxahatchee - Out in the Storm
WCIAS - Hejnały
Yumi Zouma - Willowbank

czwartek, 18 stycznia 2018

2017: koncerty


W zeszłym roku widziałem trochę mniej koncertów niż w 2016, ale i tak jest co wspominać. Przede wszystkim powrót po czterech latach Japandroids (na których wybrałem się do Berlina, zanim ogłosili koncert w Polsce), zupełnie zaskakującego Astronautalisa, wyczekane Alsarah, La Yegros i Waxahatchee i 30 innych najlepszych.

Vołosi, 22 stycznia Teatr Syrena
Astronautalis, 18 lutego, Cafe Kulturalna
Avec le soleil sortant se sa bouche, 19 lutego, Cafe Kulturalna
Warszawska Orkiestra Rozrywkowa, 26 lutego, POLIN
Saagara, 27 lutego, NInA
Queer Resource Center, 18 marca, Chmury
Hubert Zemler, 22 marca, Teatr Studio
Horse Lords, 7 kwietnia, RE, Kraków
Jambinai, 13 kwietnia, Proxima
Japandroids, 22 kwietnia, Columbiatheater, Berlin
HVOB & Winston Marshall, 23 kwietnia, NIEBO
Zeal & Ardor, 25 kwietnia, Hydrozagadka
Masecki/Rogiewicz, 18 maja, Fontanna
The Afghan Whigs, 6 czerwca, Palladium
TOPS, 11 czerwca, Cafe Kulturalna
Juana Molina, 24 czerwca, Halfway Festival, Białystok
Thurston Moore, 5 lipca, Proxima
Xylouris White, 19 lipca, Pardon, To Tu
Alsarah & the Nubatones, 21 lipca, Globaltica, Gdynia
La Yegros, 21 lipca, Globaltica, Gdynia
Red Hot Chili Peppers, 25 lipca, Stadion Cracovii
Shellac, 4 sierpnia, Off Festival, Katowice
Feist, 4 sierpnia, Off Festival
PJ Harvey, 5 sierpnia,Off Festival
Żywizna,  5 sierpnia, Off Festival
Waxahatchee, Soundrive Festival, Gdańsk
Mumford and Sons, 9 września, Lollapalooza, Berlin
Foo Fighters, 10 września, Lollapalooza, Berlin
Meridian Brothers, 29 września, Skrzyżowanie Kultur
Bastarda Trio, 9 listopada, DK Kadr
Muzyka Końca Lata, 19 listopada, DK Kadr
Jazz Band Młynarski-Masecki, 23 listopada, Hala Gwardii
Pin Park, 9 grudnia, Pogłos
Kristen, 9 grudnia, Pogłos
Senyawa, 18 grudnia,  Teatr Syrena

wtorek, 9 stycznia 2018

2017: teksty



Podobnie, jak przed rokiem, dość narcystycznie wybrałem swoje ulubione teksty minionych 12 miesięcy. Od propagandy w internecie po hity z Syrii, od Gazety Magnetofonowej po POLITYKĘ. Jeden tekst cytowały zagraniczne muzyczne Pudelki, w dwóch innych rozmawiałem z artystami z zupełnie spoza mojej bajki, co chyba wyszło tym tekstom na dobre. Z nieswoich tekstów najmocniej zapadły mi w pamięć wnikliwy portret Annie Clark Nicka Paumgartena i pożegnanie Eufy Kuby Bożka.

Cyberbomba w trawie (Astroturfing i propaganda w internecie)

Spodek świata (WOMEX w Katowicach)

Z Syrii, z miłością (Omar Souleyman i dabke)

Sylwetka i wywiad z Anną Meredith

Mam za dużo szczęścia (wywiad z Jeremym Garą)

Cytrynka z tefałki (wywiad z Igorem Herbutem)

Jak sam nie zrobisz, nie będziesz miał (sylwetka Stajni Sobieski)

Między klubem a galerią (wywiad z Horse Lords)

Walka z łatką (wywiad z Mrozem)

Melancholia i mity (sylwetka Marka Pędziwiatra)

Szukałem odpowiedzi (wywiad z Gregiem Foxem)

W piątek ukazał się mój pierwszy tegoroczny tekst - polemika z felietonem Kultura i demokracja profesora Jana Hartmana.