Zacznę od małego coming outu. A nawet dwóch. Ja naprawdę lubię kolędy. Może wynika to z tego, żę dziecięciem będąc, śpiewałem w Warszawskim Chórze Chłopięcym i Męskim przy UMFC. Między wykonywaniem Jutrzni czy Credo Pendereckiego, wyjazdów na Wratislavia Cantans, chór w okresie świątecznym zajmował się przede wszystkim koncertami kolęd. Najbardziej z tego czasu pamiętam ćwiczenia, żeby wyraźnie wymówić "którzy trzód swych strzegli" z Gdy się Chrystus rodzi, choć od tamtych dni mija właśnie 20 lat.
Jak co roku, pod koniec listopada zaczyna się wysyp świątecznych płyt. Jednych lepszych, innych gorszych, dwie wśród nich są wyjątkowe.
Za polskie kolędy - o których historii rozmawiałem dwa lata temu do "Gazety Magnetofonowej" z dr. Tomaszem Nowakiem - zabrał się duet Barbary King Majewskiej i Marcina Maseckiego. Zrobili to dokładnie tak, jak można było się tego po nich spodziewać (o Taratil ‘id al milad pisałem też już tegorocznego zimowego numeru Gazety Magnetofonowej). Oboje lubią dekonstruować, zmieniać znaczenia, robić zamachy na świętości. W tym wypadku jeden zabieg ustawia całą narrację o projekcie. Majewska śpiewa - podkreślam - polskie kolędy w arabskim dialekcie z okolic Aleppo. I już wszystko wydaje się jasne. Józef i Maria z małym Jezusem musieli uchodzić z Palestyny do Egiptu. Uciekali dokładnie tak, jak tysiące Syryjczyków uciekających z kraju targanego wojną domową trwającą już prawie osiem lat. Jednak wybór tego konkretnego dialektu ma jeszcze jedno znaczenie. Aleppo i okolice przed wybuchem walk były największym skupiskiem chrześcijan w Syrii.
Za decyzją lingwistyczną poszła decyzja muzyczna. Wielka radość zmienia się w wielki smutek. Kolędy przenieśli w skale molowe, przez co nabierają charakteru skargi. Rozwlekłe, oszczędne granie Maseckiego koresponduje z powolnie śpiewanymi frazami przez Majewską. Efekt jest po prostu porażający, bliski temu, co Majewska zaśpiewała w Warszawo ma na płycie Młynarski-Masecki Jazz Camerata Varsoviensis. Sześć kolęd, najdłuższa z nich trwa ponad dwanaście minut wypełnionych smutkiem i podskórnym gniewem na zadowoloną z siebie Europę. Pisałem to już w swojej recenzji tej płyty dla Gazety Magnetofonowej, powtórzę to i tutaj. To jedna z najważniejszych tegorocznych premier, nie tylko wśród płyt świątecznych.
Dużo lżejszy ciężar mają interpretacje kolęd Jerzego Rogiewicza, który jak cień podąża za Maseckim nie tylko grając ragtime, choć trzeba przyznać, że na pomysł grania kolęd wpadł wcześniej, bo pierwsze koncerty z tym materiałem grał już pięć lat temu. Idea Kolęd jest jednak równie karkołomna - Rogiewicz gra je na klasycznym zestawie perkusyjnym z kilkoma dodatkami w stylu dzwonków, czy cytry akordowej, a duża część materiału jest improwizowana.
Z tego powodu łatwiej kolędy rozpoznać po tytułach odnoszących się do tekstów niż po samej muzyce. Szczególnie tam, gdzie Rogiewicz nie korzysta z instrumentów melodycznych, a opiera się na samym rytmie. Dużo w tych utworach jazzowego ducha, dezynwoltury, czasem pędzenia na złamanie karku, czasem zamyślenia. To interpretacje intrygujące, wciągające i nieoczywiste. Rogiewicz, podobnie jak duet Majewska/Masecki, wyciąga kolędy z przezroczystości, zwraca na nie należytą im uwagę, to w końcu pieśni, które znają tak naprawdę wszyscy. I znów pojawia się pytania, na ile dobrze je znamy? Niby są tak bardzo wdrukowane w zbiorową świadomość, a jednak można sprawić, że staną się prawie nierozpoznawalne i tajemnicze. Tak jak tajemnicza była ta szczególna noc w Betlejem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz