czwartek, 28 czerwca 2018

Afryka zreinterpretowana

DJ Raph "Ikondera"
Jak można zreinterpretować tradycję nie zatracając jej charakteru? Na to pytanie odpowiadają artyści z Afryki.

DJ Raph, czyli Raphael Kariuki, pochodzi z Nairobi, jednak na swoim debiucie, Sacred Groves, jest artystą panafrykańskim. Przegrzebał dźwiękowe archiwa w Iwalewahaus, instytucie poświęconym kulturze afrykańskiej na Uniwersytecie w Bayreuth, powyciągał z nich nagrania terenowe obrzędów, piosenek, tańców - tego wszystkiego, co tworzy kulturę tradycyjną i uczynił z nich fundament swojego debiutanckiego albumu. Sacred Groves - czyli święte gaje - jest próbą stworzenia za pomocą eksperymentalnej elektroniki, nowej tradycji obejmującej całą Afrykę. Prawie całą, bowiem Raphael skupia się na Afryce Subsaharyjskiej, wyłączając ze swojej wizji arabską północ kontynentu. Nie ma też nic z jego rodzinnej Kenii, choć może to wynikać z faktu, że kolekcja Iwalewahaus skupia się przede wszystkim na Afryce Zachodniej i Środkowej.



Muzyka, którą prezentuje Raphael, choć oszczędna brzmieniowo, jest wielowymiarowa i intrygująca. Za pomocą skromnych środków - sample obudował przede wszystkim rytmicznym szkieletem, gdzieniegdzie dodając plamy syntezatorów, pogłosy czy pętle. Czasem trudno rozstrzygnąć, gdzie kończą się sample, a gdzie zaczynają dźwięki dodane przez Rapha, jakby całą kreację podporządkował materiałowi źródłowemu. Łatwo się w tej muzyce zatopić i ponieść rytmowi. Sacred Groves jest i nie jest taneczna. Rytm jest na niej wszystkim, ale jego jednostajność i powolność nie nadaje się do klubu. DJ Raph fantastycznie gra przestrzenią. Muzyka, gdy trzeba oddycha pełną piersią, gdy trzeba jest gęsta i duszna niczym kongijska dżungla.

Na Sacred Groves obecność magii, złych i dobrych duchów jest niemal namacalna. Przypomina mi Uzdrowiciela, zbiór krótkich opowiadań Marka Vadasa. W nim magia jest obecna na każdym kroku, nie da się bez niej obejść, czyha w najmniej spodziewanych sytuacjach. Po prostu jest częścią codzienności. Kariuki jakby chciał to podkreślić, wykorzystując w Chant of the Uhumara muzykę rytualną, należącą do sfery sacrum i niewykonywaną nigdy poza kontekstem religijnym. By nie wywołać gniewu duchów.



Czy duchy będą zadowolone z Sacred Groves i nie zemszczą się na Raphaelu? Mnie, Europejczykowi, trudno odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się jednak, że Kariuki, paradoksalnie, odzierając nagrania z ich oryginalnego kontekstu i przenosząc je w przestrzeń muzyki elektronicznej, oddaje im hołd. Sprawia, że dźwięki zapisane na taśmach i płytach zyskują nowe życie.



Podobny treściowo, choć różny formalnie zabieg wykonuje Jako Maron, pięćdziesięciolatek z Reunionu. Na The Electro Maloya Experiments of Jako Maron kasecie wydanej przez ugandyjską oficynę Nyege Nyege Tapes (która wyrasta na najciekawszych wydawców poszukującej afrykańskiej elektroniki - wspominam tylko fenomenalną EPkę Nihiloxica i kompilację ulicznej elektroniki z Dar Es Salaam), Maron gra tradycyjną maloyę na syntezatorach i automatach perkusyjnych. Zdarzało mu się to wcześniej, jednak to jego pierwsza rzecz w całości poświęcona rodzimej muzyce wyspy.

Maloya, powstała z połączenia tradycji malgaskich i tamilskich, to muzyka na tyle rozpolitykowana, że została zakazana w latach siedemdziesiątych. Oczywiście, tej polityczności nie ma na kasecie Marona. Pozostał przede wszystkim rytmiczny szkielet w metrum 6/8. Świetnie udało się Maronowi podkreślić jej nierówny rytm. Jest efekt “krzywego koła” wspólny z footworkiem czy oberkami. Równie świetnie udało się Maronowi zsyntetyzować barwy instrumentów perkusyjnych, co sprawia, że nie oddala się bardzo daleko od tradycji, a raczej ją unowocześnia, przenosi w cyfrowy świat.



Podobnie jak Raph, Jako tworzy utwory oszczędne w wyrazie. Trochę odnoszące się do retro elektroniki, trochę - swoją industrialnością - do Berlina. Za oszczędnością brzmienia idzie jego chłód. Zamiast słońca, palm i błękitnej wody, rajskości Reunionu, są zimne, wielkie przestrzenie. A może postapokaliptyczny obraz zdewastowanych plaż. Skoro to muzyka afrykańska, pojawia się element transu, choć w tym przypadku jest to transowość rozpięta gdzieś pomiędzy Reunionem a Berghain. Nie wiem jednak czy dałoby się do tego tańczyć o 4 nad ranem.



Pisałem, że DJ Raph ze swojej panafrykańskiej wizji wyłącza północ kontynentu. Z tradycją Maghrebu mierzy się natomiast Ammar 808, tunezyjski muzykolog Sofyanna Ben Youssefa. Ben Youssef dał się wcześniej poznać jako członek Bargou 08, również wydawanego przez Glitterbeat Records.

Jarek Szubrycht i Rafał Księżyk bardzo ładnie i celnie nazwali muzykę na Maghreb United arabfuturyzmem. Faktycznie, przeszłość miesza się tutaj z przyszłością. Już sama okładka sugeruje pokrewieństwo, czy odpowiedź na afrofuturyzm - tradycja została przeniesiona w sferę science fiction. (Tutaj nasuwa się kolejne literackie skojarzenie. Daleka przyszłość i kultura arabska to Fremeni z Diuny Franka Herberta, wzorowani częściowo na Beduinach).

Do muzyki na Maghreb United da się tańczyć. Ben Youssef zebrał zespół podporządkowany rytmowi i taneczności. Sam obsługuje legendarny syntezator Rolanda TR-808, który nadaje muzyce właśnie tę retrofuturystyczną podbudowę. Ammar 808 (teraz wiadomo, skąd taka nazwa) zgodnie z tytułem swojego debiutanckiego albumu, jednoczą Maghreb - jest i marokańska gnawa i algierska raï, i tunezyjska targ. Wokalistów Ben Youssef też wybrał sobie świetnych - Algierczyk Sofiane Saidi, Tunezyjczyk Cheb Hassen Tej i Marokańczyk Mehdi Nassouli. Przesterowane gitary i syntezatory sąsiadują z tradycyjnymi instrumentami jak dudy czy kastaniety karkaba. Razem składają się na fenomenalną, wciągającą płytę, która ani przez moment nie zawodzi. Jak to brzmi na żywo będzie można się przekonać już w ten weekend w Lublinie na Innych Brzmieniach (z którymi znowu będzie mi nie po drodze).



Ben Youssef podkreśla, że chce przenieść tradycyjną muzykę w przyszłość, by ją uchronić przed zapomnieniem. Jego zespół robi to doskonale, ze świetnym pomysłem. Powstaje jednak pytanie, czy taka forma reanimacji tradycji nie jest atrakcyjniejsza dla słuchacza zachodniego? Czy nie jest to transformacja zbyt radykalna? Czy osiągnie swój cel i ochronie tradycję przed rozpłynięciem się w nowoczesności?



Śpiewający w trzech kawałkach na Maghreb United Sofiane Saidi z Mazaldą zrobił coś podobnego do Ben Youssefa. Na warsztat na El Ndjoum wzięli jednak tylko i wyłącznie orański raï. Muzykę ze stuletnią już tradycją, ale w chwili powstania była ona równie rewolucyjna, co zabiegi Ammar 808 i podobnie, jak maloya poruszała tematy społeczne, przez co bywała cenzurowana. Raï na Zachodzie najbardziej może kojarzyć się z nieśmiertelną Aïchą, ale Mazalda i Saidi idą w inną, mniej rzewną stronę.

Nie jest to reinterpretacja tak radykalna, jak w przypadku Maghreb United, choć równie taneczna. Więcej tu gitar - to one nadają ton całości - więcej także melodyjności i przebojowości. Raï żenią przede wszystkim z funkiem, co kieruje ich interpretacje w lata 70., kiedy pojawiały się pierwsze syntezatorowo-taneczne eksperymenty w świecie arabskim. El Ndjoum nie jest też aż tak porywający. To album solidny, nowoczesny, słucha się go świetnie, ale brakuje troszkę odwagi i zaskoczeń. Jakby Saidi i Mazalda bali się odejść od "worldbeatowego" rdzenia. Ich także będzie można zobaczyć tego lata w Polsce, pod koniec lipca zagrają na mojej ulubionej Globaltice.


Cztery płyty, cztery podejścia nie tylko do tradycji, ale też do rozumienia jej roli we współczesnym świecie i wykorzystania w muzyce pokazują, że jest ona w zasadzie niewyczerpanym źródłem tradycji. Nawet w bardzo odległych od jej powstania czasach.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz