Zdarzało mi się już kilkakrotnie pisać o mojej miłości do francuskojęzycznej muzyki z Quèbecu. Ciągle dziwię się, skąd tam tyle fantastycznych twórców i jak ta scena jest niestety zamknięta i dość nieznana. W obrębie tej jednej prowincji (i czasem Francji) dusza się niezwykłe talenty. Takie jak Hubert Lenoir.
Na samym początku swojego debiutanckiego albumu, Lenoirowi udaje się rzecz niesłychana - wiernie oddaje hedonistyczną atmosferę 1965, zdecydowanie najlepszej płyty the Afghan Whigs. Niczym nieskrępowana radość z życia, czerpanie z niego pełnymi garściami, zmysłowość i seksualność - to wszystko jest w trzech częściach Fille de personne, które ustawiają odbiór całości. I choć tego “afganowego” wajbu jest później jakby mniej, to przyjemne wrażenie luzu i radości (to słowo będzie się przewijać przez cały tekst) zostaje do samego końca, melodramatycznego Si on s’y metait.
Darlène jest pamiętnikiem z nastoletniego życia na przedmieściach, stąd takie instrumentalne numery jak Darlène, Darling, Momo i Cent-treizième rue, układające się w kolejny tercet i przypominające tematy z amerykańskich sitcomów o życiu na suburbiach właśnie. Ten ostatni fragment na dodatek wykazuje spore podobieństwa do Born to Run Springsteen, czyli sztandarowego albumu “przedmiejskiego rocka”. Słabszym momentem jest Wild and Free, jedyna w zestawie anglojęzyczna piosenka. Niby knajpiano-jazzowa i zupełnie nieprzekonująca, zbyt odstająca od całości, będąca obcym wtrętem.
Lenoirowi udało się nagrać płytę mocno zanurzoną w przeszłości, ale bardzo świeżą i na czasie. A może właśnie dzięki temu rozkrokowi ponadczasową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz