niedziela, 30 grudnia 2012

Uskudar 30 XII 2012

1. Ramzi Aburedwan - Bordeaux
2. Ramzi Aburedwan - Tahrir
3. Yemen - On the Desert
4. Alte Zachen - Gimel 99
5. Choban Elektrik - Kopanitsa
6. Kapela ze Wsi Warszawa - Bendzie wojna
7. Babadag - Futro
8. Mati Zundel - La Cumbia de la Loviya
9. Bomba Estereo - Pajaros
10. Alkibar Gignor - Zeinabou
12. Guelewar - Ya Mom Samaray
13. Terakaft - Imad Halan
14. Amadou & Mariam - Dougou Badia (feat. Santigold)
15. Royal Band de Thies - Cherie Coco
16. Firewater - Strange Life
17. Kristi Stassinopoulou & Stathis Kalyviotis - Mes Tou Aegou Ta Nera
18. OM - Sinai

piątek, 28 grudnia 2012

Swearin' - Swearin'



Dopiero co pisałem, że największą wadą debiutu Magnificent Muttley jest wtórność. Swearin' są, jeśli to możliwe jeszcze wtórniejsi niż warszawskie trio. Co prawda objawia się ona u nich inaczej niż kopiowaniem patentów jednego wykonawcy, oni kradną z całego spektrum oldskulowego indie rocka z Pavement i Sebadoh na czele, po drodze zahaczając o Ramonesów i Buzzcocks. Nie dlatego jednak od "Magnificent Muttley" bolą mnie zęby, a Swearin' mogę słuchać ostatnio bez przerwy. Oni po prostu piszą fantastyczne piosenki.

To takie kawałki, których słuchając, myślę sobie "skoro oni mogą pisać takie hiciory, to ja też". Potem zawsze przychodzi otrzeźwienie - nie każdy potrafi wycisnąć tyle z trzech akordów i jeszcze nie popada w prostactwo. Co innego prostota - ona jest w tym wypadku cnotą. Dwanaście piosenek mieszczących się w 28 minutach jest prostych jak drut i niezwykle urokliwych. Ot, małolaty chwyciły za gitary i mi to się strasznie podoba. Chyba się starzeję. Pełno tu bezpretensjonalności i luzy. Co piosenka to większy hicior. Nieważne, czy ocierają się o punk w "Kill'em with Kindness" czy smęcą w "Empty Head" i "Divine Mimosa".

Wszystko ma swoją kulminację w kończącym album "Movie Star". To doskonała, wzorcowa indie piosenka. Jest i olewactwo Pavement, i fantastyczna melodia, i genialna fraza No one likes you when you're old as we are. Zdecydowanie jedna z piosenek roku. Pozostałe, choć pozostają w cieniu, tak naprawdę niewiele jej ustępują, poza wybrykiem w postaci "Divine Mimosa". Album zaczyna się równie dobrze, co kończy "1" płynnie przechodzi w "Hear to Here". Zresztą mógłbym ciągnąć tę wyliczankę dalej, ale to trochę bez sensu, bo "Swearin'" najlepiej słuchać w całości od początku do końca.

To fantastycznie prosta płyta, która daje mnóstwo radości. Pewnie też dlatego, że budzi we mnie uśpionego nastolatka. Gdzie moja deskorolka?


Uskudar 23 XII 2012

1. Fulka - Amazing Grace
2. Julia Boutros - Miladak
3. Julia Boutros - LemmaKeret Zgireh
4. Mark Lanegan - Cherrytree Carol
5. Mark Lanegan - We Three Kings
6. Fulka - Three Kings
7. Sheryl Cormier - St. Nicholas
8. Kali - Douce Nuit
9. Mosaic - Szczodry wieczór
10. Cuba LA - Deck the Halls
11. Fulka - Lulajże Jezuniu

czwartek, 27 grudnia 2012

Magnificent Muttley - Magnificent Muttley


Zwykle nie pisze o płytach, które mi się nie podobają - po prostu szkoda mi na nie czasu i starań. Jednak spływające zewsząd pozytywne (czasem nawet entuzjastyczne) oceny debiutu warszawiaków są dla mnie  tak zupełnym zaskoczeniem, że musiałem zabrać głos.

Wszystkie przewijające się nazwy w kontekście MM (Hendrix! Cream! Budgie! Led Zeppelin! Black Sabbath!) tak naprawdę można sprowadzić do dwóch: Red Hot Chili Peppers i John Frusciante. Jak to? Przecież robią sobie przejażdżkę po historii rocka, a RHCP to ciągle te swoje funki tłuką (ostatnio mniej) i może ich wpływ słychać w "Phenomenalike", ale to koniec! Otóż nie. W pozostałych kawałkach nie jest to tak dosadne jak w wyżej wymienionym, ale wsłuchajcie się w gitarę. Gitarzysta gra, jakby jedynym muzykiem, który jest godny bycia źródłem inspiracji był Frusciante właśnie. Każdy dźwięk, każda solówka to kopiowanie patentów Amerykanina. Trzeba też zaznaczyć, że cała trójka ma prawdopodobnie ogromne zbiory bootlegów Kalifornijczyków ze szczególnym wskazaniem lat 2004-2007. Stąd te wszystkie jamy, rozwlekłe solówki, męczenie gitary. Prawie wszystkie piosenki brzmią, jak wywiedzione z koncertowych improwizacji Fru, Flea i Smitha. No tylko wokalista stara się śpiewać inaczej niż Kiedis, ale nie wychodzi mu to najlepiej.

To wszystko nie byłoby tak poważną wadą, gdyby przekuli tę inspirację na dobre piosenki, jednak tych ze świecą szukać na "Magnificent Muttley". Wszystko jest wtórne, nudne, wymuszone, bez polotu. Mimo kilku rzetelnych prób przesłuchania tej płyty nie udało mi się wychwycić nic, na czym byłoby można zawiesić ucho.  I co z tego, że warsztatowo nienagannie (a jednak udało mi się znaleźć choć jeden pozytyw)? Polski rockowy materiał eksportowy? Wolne żarty, z polskim rockiem nie jest aż tak źle, by na zachód wysyłać akurat ich.

I tylko jedno mnie zastanawia. Gdzie tu, u licha, słychać At the Drive-In?


piątek, 21 grudnia 2012

Mati Zundel - Amazonico Gravitante


Tak to się dzieje pod koniec roku, że staram się ponadrabiać zaległości i poszukać perełek do własnego podsumowania (które pewnie jak zawsze pod koniec stycznia). W ubiegłym roku nie do końca mi się to udało, na Behind the Seas trafiłem dopiero w lutym zupełnym przypadkiem. W znalezieniu "Amazonico Gravitante" los pomógł mi trochę mniej drastycznie, album pojawił się w podsumowaniu jednego z moich ulubionych blogów.

Zaskoczył od razu, co nie może za bardzo dziwić, gdyż Zundel, choć mieszka kilka tysięcy kilometrów na południe od Bogoty, porusza się w podobnych klimatach, co moi ulubieńcy z Bomby Estereo. Tak, gra podbitą elektroniką cumbię. Jednocześnie trzyma się mocno tradycji, klubowe odloty nie zdarzają się nawet w dwóch remiksach, które trafiły na debiut argentyńskiego didżeja i producenta.

Siłą tego albumu jest właśnie idealne wyważenie między dwoma żywiołami - boskim Buenos, w którym mieszka Mati i argentyńskiej prowincji, gdzie się wychował. "Senor Montecostes" prowadzą akordeon wespół z ciężkim bitem i samplami, "Por el pueblo" pokazuje, że Mati poza klejeniem piosenek całkiem nieźle śpiewa. W dwóch utworach gościnnie rapuje Boogat, argentyński ekspat z Montrealu. Oba to jasne punkty "Amazonico Gravitante". Pierwszy z nich, "El alto de la paz" jest przebojowy, miejski, trochę poddenerwowany, "No llores mas" to jego przeciwieństwo, pełen przeszkadzajek, akordeonu, ukulele, wyluzowany, rozgrzany południowoamerykańskim słońcem. "La montana en el medio del Mundo" pusluje niczym z Karaibów. Taki klimat utrzymuje się przez całą płytę, a piosenki zlewają się w przyjemną całośc, co w tym przypadku wcale nie jest zarzutem.

I właśnie dokładnie tyle wystarczyło Zundelowi, by pojawił się też w moim podsumowaniu roku.


niedziela, 9 grudnia 2012

Uskudar 9 XII 2012

1. Krar Collective - Wallo
2. Krar Collective - Ende Eyerusalem
3. Maciej Filipczuk - Mazurek "Dla Kazia"
4. Maciej Filipczuk - Mazurek "Waloskowy"
5. Donatan - Niech obdarzy, niech obrodzi
6. Donatan - Z samym sobą (feat. Sokół)
7. Felix Lajko - Az uton
8. Alim & Fargana Qasimov - You Are the Light of My Eyes

niedziela, 2 grudnia 2012

Uskudar 2 XII 2012

1. A Hawk and a Hacksaw - Xeftilis
2. Dimitris Mistakidis - Mes' Ton Teke Tis Marigos
3. Marika Papagika - Sta Vervena sta Giannena
4. Marika Papagika - Stis arkadis to platono
5. Le Mystere Jazz de Tombouctou - Leli
6. L'Orchestre Kanaga de Mopti - N'do N'do
7. Guelewar - Sama Yaye Demma N'dar
8. Kukumbas - Respect

niedziela, 25 listopada 2012

Uskudar 25 XI 2012

1. Bomba Estereo - El alma y el cuerpo
2. Bomba Estereo - Caribbean Power
3. Bomba Estereo - Bosque
4. Chicha Libre - Juaneco en el cielo
5. Chico Trujillo - Gran Pecador
6. Chico Trujillo - Santa Negra
7. Debo Band - Ney Ney Weleba
8. Debo Band - And Lay
9. Alkibar Gignor - Souka Selenam
10. Lewlewal de Podor - Ziarre
11. Babadag - Futro

czwartek, 22 listopada 2012

Lepiej grane

Rok temu, gdy startowała pierwsza edycja Europejskich Targów Muzycznych "Co jest grane" narzekałem na dobór artystów. W tym wydaje się, że organizatorzy poszli po rozum do głowy i postanowili poszukać oryginalniejszych artystów. I tak jutro zagra kilku błyskotliwych debiutantów: Skubas, Mela Koteluk, fantastyczni UL/KR, Enchanted Hunters, do tego Brodka. Ballady i Romanse. W sobotę R.U.T.A., goszczący na zagranicznych festiwalach Fuka Lata, Mitch&Mitch, Napszykłat. Do tego showcase Lado ABC z Babadag na czele. Pojawi się też kilka zupełnie świeżych projektów, niespodzianek.  Tak, to może być reprezentacja polskiej muzyki, która może mieć szanse zostać zauważoną w świecie. Choć, oczywiście, mogłoby być jeszcze lepiej. Boli ponowne pominięcie Muzyki Końca Lata, brakuje też Płynów, które wydały bardzo dobrą płytę w tym roku, a fakt niezaproszenia Niechęci traktowałbym w kategorii małego skandalu. Pominąć taki zespół, w momencie, gdy nagrali niezaprzeczalnie najlepszą polską płytę roku? Bardzo nieładnie.

niedziela, 18 listopada 2012

Folkowy patos

W sobotę jeszcze przeżywałem piątkowy, fantastyczny koncert Garbage, więc zupełnie ominęła mnie informacja, że Dry the River będzie miała support, i że będzie to tres.b, dlatego zupełnie tego nieświadom w Hydrozagadce pojawiłem się chwilę przed 20, czyli chwilę przed samym występem Brytyjczyków.

Krótkim występem  bo trwał niewiele ponad 40 minut, podczas których zabrzmiały wszystkie piosenki z ich tegorocznej debiutanckiej płyty "Shallow Bed". Na bis zeszli do publiczności i zagrali jedną pioasnkę bez żadnego nagłośnienia, w stu procentach akustycznie. Hydrozagadka nadal jest najlepiej nagłośnionym klubem w Warszawie, choć ciągle jest mi w trudno uwierzyć. To tyle z takich suchych faktów.

Najbardziej podczas tego koncertu uderzyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze rozdźwięk między ich wyglądem, a muzyką, którą grają. Najjaskrawszym tego przykładem jest basista. Wytatuowany, brodaty, miotający się po scenie, bardziej pasowałby do jakiejś post-hardcore'owej ekipy. Perkusista w podartej koszulce Danzig, wokalista rodem z jakiegoś zapomnianego grunge'owego zespołu, a tu delikatny folk. No dobrze, może trochę z tą delikatnością przesadziłem, bo przecież były momenty mocniejszego grania, ale wydawały się one tak nienaturalne i przerysowane, że trudno było traktować je poważnie. Raz nawet otarli się o bardzo stereotypowy post-rock. Śmiesznie wyglądało też, gdy wokalista wchodził na centralę w momentach największego "rocka", ale potem schodził z niej delikatnie, by nic sobie nie zrobić. Mogliby się zdecydować, w którą stronę iść, bo teraz stoją w mocnym rozkroku. Choć najzabawniej było, gdy śpiewali a capella cienkimi głosikami. Druga rzecz to ten tytułowy patos, który ze sceny wylewał się hektolitrami, jak, no właśnie, na koncercie jakichś szwedzkich post-rocków na ten przykład.

Żeby jednak nie było, podobał mi się ten koncert. Był taki, hm, fajniutki, to najlepsze słowo na jego określenie. Neilem Youngiem to oni jednak nie są.

wtorek, 13 listopada 2012

Kristi Stassinopolou & Stathis Kalyviotis - Greekadelia


Rzadko zdarza mi się kupować płyty w ciemno. Co prawda, zrobiłem tak przy okazji "Celebration Rock" Japandroids, ale był to naprawdę wyjątkowy wyjątek. Takim samym wyjątkiem jest najnowsza płyta Kristi Stassinopolou i Stathisa Kalyviotisa. A może jest to przypadek jeszcze bardziej wyjątkowy, bo przekonał mnie opis na stronie wytwórni, który (jak zawsze) zapowiadał niepowtarzalne doświadczenia. Choć raz była to prawda.

Wszystkiego, co najważniejsze o tej płycie można dowiedzieć się z jej tytułu. "Greekadelia". Ładnie brzmi i łączy w sobie dwa dominujące elementy muzyki tego duetu. Grają ludowe piosenki z całej Grecji (nie ma tu ani jednej ich kompozycji), a w ich aranżacjach dominuje psychodelia. Oczywiście, nie można się dowiedzieć, że to Kristi śpiewa i gra na tabli i tamburze, a Stathis zajmuje się produkcją sampli, loopów i grą na lauto (czyli greckiej lutni po prostu). Ani tego, że te wersje stoją okrakiem między tradycją i nowoczesnością, jednocześnie będąc bardzo plastycznymi. Wystarczy tylko zamknąć oczy i ujrzeć błękit Morza Egejskiego, gaje oliwne na stokach gór, białe plaże, ale przerażająco puste. Choć to demotika, pieśni ludu, aranżacje na "Greekadelii" są bardzo surowe i zimne. Jednak to zupełnie inna pustka niż na drugiej płycie The XX, nie wynika ona z braku pomysłów, lecz jest swoistym hołdem dla nieprzyjaznej greckiej przyrody. Jest też tym, co najmocniej wprawia w trans, zapętlone dźwięki lauto, monotonny, benzamiętny głos Stassinopoulou, plamy z loopów kierują "Greekadelię na wschód, do Iranu i dalej, do Indii, wydobywając ten pierwiastek greckiej muzyki, na którą przecież Azja miała ogromny wpływ, nie tylko w czasach osmańskich.

Kupiłem "Greekadelię" już miesiąc temu i od tamtej pory słucham jej prawie raz dziennie, co chyba jest w tym wypadku najlepszą rekomendacją.





środa, 7 listopada 2012

Alkibar Gignor - La Paix


Kilka dni przed przeczytaniem artykułu o wprowadzaniu w Azawad prawa szariackiego i wyrugowaniu muzyki, trafiłem na naprawdę fantastyczną płytę właśnie stamtąd. Wiem, uwielbiam wszystko, co pochodzi z Mali, ale Alkibar Gignor nawet na tym tle są wyjątkowi.

Ich debiut zaczyna się od dość typowego pustynnego bluesa w duchu Alego Farki Tourego czy Boubacara Traore. Gdy grają spokojnie są jednym z wielu bardzo dobrych malijskich zespołów. Wszystko zmienia się, gdy podepną swoje gitary do wzmacniaczy. Wtedy przeobrażają się w pełnokrwisty garażowy zespół. Nie wiem, czy to sprawka partyzanckiej jakości nagrań Chrisa Kirkleya z Sahelsounds, ale na pustyni to do tej pory grali tak tylko Inerane. Przesterowane gitary, nerwowa perkusja, dysonanse, skandowane wokale - ten opis bardziej by pasował do jakiejś brooklyńskiej kapeli, a jednak równie dobrze oddaje to, co dzieje się na :La Paix". Oczywiście, malijskość Alkibar Gignor jest niezaprzeczalna i stanowi bardzo ważny element ich muzyki, ale to zupełnie nowe podejście do wielowiekowej tradycji i umiejętne korzystanie z dorobku Tinariwen bez ani grama czołobitności tak częstej wśród tuareskich zespołów sprawia, że zespołu z Niafunke słucha się niezwykle dobrze.

Chłopaki uciekli ze swojego rodzinnego miasta, rzeczywistość znów okazała się silniejsza. Mam jednak nadzieję, że świat jeszcze o nich usłyszy, bo zasługują na to, jak niewielu innych.



piątek, 2 listopada 2012

Kasety vs. dyski


Nadal nagrywasz dema na kasety, po tym, jak całe twoje archiwum rozmagnetyzowało się?

Tak, nadal (śmiech). Staram się jednak coraz częściej korzystać z cyfrowych urządzeń. Mam nadzieję, że twarde dyski trudniej zniszczyć.

czwartek, 1 listopada 2012

Wojna z dźwiękami

Podczas gdy serwisy informacyjne trąbią o niszczycielskiej sile huraganu Sandy, los dopisał tragiczny epilog do nieudanej z perspektywy czasu kolejnej wyzwoleńczej tuareskiej rebelii. Islamiści z Ansar Dine, którzy pokonali separatystów z MNLA na terenach okupowanych przez siebie wprowadzili najsurowszą odmianę szariatu. I zakazali muzyki, więcej pisze o tym Guardian. Z Timbutku, Kidal i Gao, największych  malijskich saharyjskich miast uciekli wszyscy muzycy. Tinariwen nie mają dokąd wracać.

poniedziałek, 29 października 2012

The Bombay Royale - "You Me Bullets Love"


Australijczycy w Bollywood.

Wyobraźcie sobie taką sytuację: grupa Australijczyków postanawia odkopać skarby indyjskiej muzyki filmowej, przede wszystkim z Bollywoodu, do zespołu rekrutują dwójkę indyjskich wokalistów (pana i panią) i wreszcie - nagrywają płytę wypełnioną oldskulowym, funkującym surf rockiem, rodem z indyjskich filmów klasy C. Brzmi intrygująco, ale i trochę znajomo, nieprawdaż? Podobny koncept od ponad dziesięciu lat uskuteczniają Dengue Fever z tą różnicą, że u Amerykanów Indie zastąpiła Kambodża.

Oczywiście, to konceptualne podobieństwo nie może być żadnym zarzutem. Tym bardziej, że Bombay Royale zapewniają rozrywkę na najwyższym poziomie.Właśnie tak, rozrywkę. Australijczycy nie udają, że ich muzyka ma jakieś wyśrubowane ambicje. Nie, ona ma dobrze bawić. I to udaje jej się doskonale. Od samego początku chce się do ich muzyki tańczyć. Ostre gitary, funkujące rytmy, dużo dęciaków, pojawiające się gdzieniegdzie indyjskie instrumenty. Czego chcieć więcej od takiej płyty? Dobrych piosenek, to oczywiste. Na szczęście, w tej kwestii Australijczycy nie zawodzą. "You Me Bullets Love" składa się z samych hitów, z których na pierwszy plan wybija się bardzo bondowski numer tytułowy i ponad ośmiominutowe zakończenie "Phane Baje Na" z elementami klasycznych rag. Warto też wspomnieć o jedynym w zestawie anglojęzycznym utworze "The Perfect Plan".

Debiut The Bombay Royale z pewnością przyda się, by choć trochę ocieplić nadchodzącą zimę. Nie tylko miłośnikom Bollywoodu.



środa, 24 października 2012

Uskudar 21 X 2012

1. Ximena Sarinana - Tu y yo
2. Sobrenadar - Nino del Marte (do pobrania stąd)
3. Sobrenadar - Los Tres Dias
4. Chango Spasiuk -Tierra Colorada
5. Chango Spasiuk - Tristeza
6. Los Jardines de Bruselas - Me and the Animals
7. Los Jardines de Bruselas - Aurora Borealis (do pobrania stąd)
8. Soledad - Rio Rebelde
9. Soledad - Nacer y Morir
10. CeU - Retrovisor
11. Ceu - Baile de Ilusao
12. Sambasunda Quintet - Paddy Pergi ke Bandung

piątek, 19 października 2012

Powiew świeżego powietrza

Strona Electric Nights jeszcze dycha, ale jej dni są policzone, czas na jakiś stary wywiad, by nie zginął w pomroku internetu, a że Tobiasz ma dziś urodziny, wybór był oczywisty.


Tobiasz Biliński nie cierpi jeszcze na muzyczne ADHD, ale i tak jest nadzwyczaj płodnym twórcą. I od tej wzmożonej aktywności zaczęliśmy rozmowę.

Co trzeba zrobić, żeby stworzyć cztery płyty w dwa lata?

Mieć dużo farta, samozaparcia i przede wszystkim sporo pomysłów. Przyda się też trochę kasy, żeby je nagrać, ale po swoich doświadczeniach z rejestracją płyt Coldair wiem, że to wcale nie są jakieś duże pieniądze. Chyba ludzie by nie uwierzyli, jaki miały budżet.

„Far South” nagrałeś w domu, ale czytałem w jednym ze starych wywiadów, że miałeś plan zarejestrować ją w Berlinie.

Był taki plan, owszem. Znajomy znajomego znajomego ma studio i chciał nagrać moją płytę. Nie wyszło z kilku powodów, mieszkałem wtedy w Krakowie i nie chciało mi się nigdzie ruszać z tego miasta. „Far South” zarejestrowałem za pomocą jednego małego mikrofoniku i karty dźwiękowej w swoim pokoju.

Co było najtrudniej nagrać?

Najciężej było nagrać bębny, w sumie jestem zaskoczony, że tak dobrze brzmią. Zarejestrowałem je w sali prób ludzi z Lado ABC, za co im serdecznie dziękuję. Resztę rzeczy było łatwo nagrać w domu. Dobrze, że mam cierpliwych sąsiadów, którzy wytrzymali dźwięki trąbki i na nic się nie skarżyli.

Mieszkałeś w Sopocie, w Krakowie, teraz w Warszawie. Myślisz już o następnym miejscu?

Na razie zapisałem się do loterii wizowej do USA. Szansę na nią mam jak na wygraną w Totka. Jeśli się uda, to planuję pojechać do Nowego Jorku albo Los Angeles, choć to bardziej marzenia. Patrząc tak realistycznie, na razie jestem zadowolony z Warszawy, podoba mi się to miasto. Rozważałem Berlin i tak naprawdę tylko Berlin. Żadne inne miasta europejskie mnie nie urzekły - ani Paryż, ani Londyn.

Co jest takiego specjalnego w stolicy Niemiec?

Mają bardzo prężną scenę muzyczną. Może nie największą, ale zdecydowanie najciekawszą. Berlin ma bardzo fajny klimat, czuję się tam jak w dużym Sopocie. Jest tam mnóstwo parków, mnóstwo drzew. Mówiłem przed chwilą o tym Nowym Jorku, bo tam jest dużo możliwości, ale mnie przytłaczają ogromne miasta, te wszystkie budynki wielkości śp. World Trade Center. Berlin jest o tyle fajny, że jest rozległy, ale jednocześnie kameralny.

W jakiej sytuacji jest teraz Kyst?

Adam gra w kilku zespołach w Warszawie, ja mam Coldair, Ludwig gra jako Touchy Mob. Problemem jest dystans - ja z Adamem mieszkamy w Warszawie, a Ludwig w Berlinie właśnie. Dlatego w chwili obecnej zespół jest zawieszony, ale oczywiście to nie oznacza, że się rozpadliśmy. Mamy po prostu przerwę regeneracyjną. Bardzo długo graliśmy te same kawałki, ponad rok, i szczerze mówiąc przejadły się nam. Chcemy dać sobie trochę luzu i wymyślić nowe numery. Wracamy na wiosnę, chcemy nagrać EP-kę i wydać ją latem.

Jak bardzo różni się gra w Kyst od tego, co robisz z Coldair?

Bardzo się różni. To są dwa zupełnie różne światy. Jasne, jest jakiś wspólny pierwiastek, chociażby z tego powodu, że w obu zespołach gram ja, ale Coldair jest zupełnie inny, jeśli chodzi o kompozycje, aranże, o wszystko. Jest bardzo piosenkowy i taki… przebojowy. Nie wiem, czy powinienem mówić tak o własnej muzyce, ale ma chyba taki potencjał. Piosenki łatwiej mogą wpaść komuś w ucho i to mnie strasznie jara, bo to zupełna odskocznia od tego, co robię z Kyst.

Miałeś taki moment, że powiedziałeś sobie: „czas napisać kilka ładnych piosenek”?

Tak. Był taki moment, że już mi się przejadło granie tego samego z zespołem, zaczęła się wkradać rutyna. Wtedy zacząłem pisać większość kawałków, które trafiły na „Persephone”. To nie jest tak, że teraz mam Coldair i przedkładam go nad Kyst, tylko to dla mnie taki powiew świeżego powietrza.

Co zdecydowało o przekształceniu Coldair z solowego projektu w zespół?

Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć. Mnie jeszcze sporo brakuje do ich perfekcji, a poza tym fajniej jest zagrać te piosenki tak, jak są zarejestrowane na płycie - z trąbkami, perkusją i drugą gitarą. Daje to mnóstwo dobrej energii na scenie. Można też występować na większych scenach, nie wyobrażam sobie siebie w pojedynkę np. na Open’erze.

Łatwiej jest zabukować koncert za granicą czy w Polsce?

Wiesz, w sumie podobnie łatwo. W styczniu jadę na dość dużą trasę po Europie i udało mi się zabukować dziesięć koncertów w dość krótkim czasie. Problem z koncertami za granicą jest taki, że paradoksalnie tam mniej płacą. W Polsce jest też o tyle prościej, że mam dużo znajomych, którzy prowadzą kluby i łatwiej się z nimi dogadać o terminy. Choć z kolei nie mogę np. nic zabukować w Toruniu. Grałem tam sto lat temu jako Kyst duo, ale od tamtej pory kluby są głuche na moje pytania.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

Tak jak mówiłem - trasa po Europie w styczniu, luty Wielka Brytania, zgłosiłem się do SXSW, więc może w marcu znów pojadę do Stanów. Mam już pomysły na trzeci album Coldair. Chcę go nagrywać cały rok, po jednej piosence na miesiąc. Jeśli świat się nie skończy, wydam ją w styczniu 2013.

Electric Nights Magazine 10/2011

Uskudar 14 X 2012

1. Krist Stassinopolou & Stathis Kalyviotis - Matia San Kai Ta Dika Sou
2. Kristi Stassinopolou & Stathis Kalyviotis - Neratzoula Fountomeni
3. Mike Coope & Viv Corringham - Yathia Mesanichta
4. Andy Moor & Yannis Kyriakides - A School Burnt Down
5. Kirika - Kaba Saz
6. Soap Kills - Herzan
7. Darnakes- Aghela
8. Darnakes - Strange Words
9. Yemen - Once in the Desert
10. Julio y Agosto - Vals


czwartek, 11 października 2012

tres.b - "40 Winks of Courage"


Muzyka ze snu.

Tak najłatwiej scharakteryzować nie tylko trzecią płytę tego międzynarodowego tercetu, ale i ich cała twórczość w ogóle. Od debiutanckiego "Scylla and Charybdis" przez "The Other Hand" Misia, Oliver i Tom błądzą po marzeniach sennych, hipnotyzując słuchacza. I choć czasem wrócą do rzeczywistości (tytułowy kawałek z poprzedniego albumu), to jednak większość ich twórczości balansuje na granicy między marą a jawą. "40 Winks of Courage" zabiera słuchacza na 40 mgnień w nierzeczywisty świat. Piękny, hipnotyczny, ale jednocześnie niepokojąco tajemniczy. Piosenki snują się, przenikają, rozpływają we mgle. Nie wiadomo, co czeka za rogiem, choć jest leniwie, kilkakrotnie skacze ciśnienie.

Nagrywając trzecią płytę, tres.b postanowili wrócić do praktyk z debiutu. Zapomnijcie o bogatych aranżach z "The Other Hand". Gitara, bas, bębny to praktycznie wszystko, co słychać na "40 Winks of Courage". I oczywiście fantastyczny, aksamitny głos Misi Furtak. Można się w nim zakochać. Wiem, dopiero, co rozpływałem się nad wokalem Jessie Ware i Elizabeth Harper, ale Misia w niczym im nie ustępuje. Swoim głosem koi, hipnotyzuje (to słowo sponsoruje ten wpis), ale chyba najważniejsze jest to, że trudno ją pomylić z kimkolwiek innym. dwa razy przy mikrofonie zastępują ją Oliver, robiąc naprawdę dobre wrażenie, ale nie o to chodzi w muzyce tres.b, bo mimo przewagi pierwiastka męskiego, to bardzo kobiecy zespół.

To tyle ode mnie, nigdy nie byłem dobry w opowiadaniu snów. Lepiej je przeżywać.

wtorek, 9 października 2012

poniedziałek, 8 października 2012

Uskudar 7 X 2012

1. Boubacar Traore - Djougouya Niagnin
2. Dobet Gnahiore - Khabone-n'daw
3. Alim Qasimov - Daramad Bardasth Maye
4. Titi Robin - Farımaz - Türkmen Rumba
5. Mumford & Sons - Hopeless Wanderer
6. Terakaft - Kel Tamasheq
7. Staf Benda Bilili - Kuluna\Gangs
8. Al-Kindi Ensemble -  the dove's lament did make me sad

czwartek, 4 października 2012

Afryka, pustynia, Kanada.

Spóźnione, ale jednak napisane. 

O środzie na Skrzyżowaniu kultur nie mam wiele do napisania. Muzyka koreańska i japońska to nie moja bajka. Zupełnie. Dzień następny w swej wyjątkowości (składy złożone z mistrzów warsztatów  którzy w takiej konfiguracji raczej ze sobą więcej nie wystąpią) mógł być naprawdę niezwykły  ale wyszło dość zachowawczo. Z jednym dość poważnym zgrzytem. Występem Aleksieja Archipowskiego. Ten, nazwany przez zapowiadającą go Marię Pomianowską "Jimim Hendrixem bałałajki", Rosjanin okazał się być raczej skrzyżowaniem Malmsteema i Metheny'ego. technicznie doskonały, ale z kompozycji ziała emocjonalna pustka. I za dużo szołmeństwa, nie mówiąc już o tym, ze delaya, to ja już dawno nie słyszałem  Na każdy dźwięk zagrany przez Archipowskiego przypadały trzy z efektu. A potem ludzie dziwili się, że tyle dźwięków wydobywało się z jego bałałajki.

Prawdopodobnie przegrałem życie, bo w piątek zamiast fenomenalnego Razy Khana, moja stonerowa dusza wybrała Fu Manchu. Nie zawiodłem się na tym koncercie ani troszeczkę. Mimo ponad czterdziestki na karku Kalifornijczycy potrafią wykrzesać z siebie mnóstwo pustynnej energii. Każda z 14 piosenek z "The Action is Go' wypadła duzo lepiej niż na płycie sprzed piętnastu lat. I tu podziękowania dla pana dźwiękowca, któru robił z konsoleta takie cuda, że wreszcie było wszystko słychać  NAPRAWDĘ wszystko. No i ten bis, najbardziej oczywisty z oczywistych, ale jaki fantastyczny: "Califrornia Crossing", "king of the Road" i "Godzilla". Jedynym kwasem było przesunięcie z niezrozumiałych powodów supportu do Saturatora na po głównej gwieździe.

W sobotę wróciłem do namiotu festiwalowego. Boubacar Traore bezbłędny, zagrał całe "Mali Denhou", ale największe brawa należą się harmonijkarzowi. Dobet Gnahore byla dla mnie zbyt uładzona, zbyt smoothjazzowa, więc wyszedłem chwilę wcześniej, bo kilkadziesiąt metrów dalej, w tym samym budynku grał Ben Caplan, o którym pisałem tu, tu i tu. jak zwykle na jego koncertach było najlepiej.

wtorek, 2 października 2012

Jessie Ware - "Devotion"



Bardzo piękne piosenki

Czasem nie trzeba (a nawet często) nie trzeba karkołomnych struktur rytmicznych, zabawy konwencją, tryskaniem pomysłami na prawo i lewo, zaskakujących rozwiązań stylistycznych czy innych eksperymentów. Wystarczają tylko (i aż) dobrze skrojone piosenki. Fantastyczne melodie. Aksamitny głos. Wszystko to, co zaproponowała na swoim debiucie Jessie Ware.

Zastanawiam się, co odgrywa ważniejszą role na "Devotion". Głos Jessie, od którego miękną kolana jeszcze bardziej niż od Elizabeth Harper z Class Actress czy delikatna, wyważona muzyka? Czy to Jessie zyskuje dzięki zetknięciu z elektroncznym soulem czy to ona uwydatnia jego zwiewność? A może są w symbiozie? I to chyba prawidłowa odpowiedź na to pytanie. Głos i muzyka na "Devotion" uzuzpełniają sie doskonale.

Choć Jessie jest najczęściej porównywana do Sade, czy wręcz ogłaszana jej następczynią, to mi przychodzi do głowy przede wszystkim jedno nazwisko. Elizabeth Harper. Podobnie, jak Amerykanka, panna Ware robi swoim głosem ze mną co chce. A nawet więcej. Seksowny, zmysłowy ładunek w jej głosie sprawia, że Elizabeth przy Jessie jest jak uczennica przy świadomej siebie kobiecie. Jedno "Sweet Talk" jest bardziej seksowne niż połowa "Rapproacher" (a to jedna z moich ukochanych płyt przecież). Może się z nią równac jedynie "Hangin' On", które też najlepiej pokazuje różnice między dwiema paniami.

To bardzo romantyczna muzyka. Niedookreślona, wygładzona, czerpiąca z najlepszych wzorców, tych starszych i tych nowszych.

środa, 26 września 2012

Szamanki, pasterze, derwisze

Znów pisany na szybko szkic.

Drugi dzień Skrzyżowania Kultur rozpoczęły Ayarkhaan, pięć Jakutek, które kontynuują starą tradycję śpiewu gardłowego i gry na jakuckiej drumli - khomusie. Tyle wiedziałem przed koncertem. Nie wiedziałem natomiast, że te drumle mogą brzmieć, jak eksperymentalna elektronika. Z dropami. NAPRAWDĘ. I to właśnie razem z efektami dźwiękowymi (wiatr, rżenie koni, śpiew ptaków, kowalskie młoty), do których produkowania wystarczyły im te małe kawałki metalu i własne głosy, wbiło mnie w fotel (no, krzesełko) podczas ich występu, mimo że ich śpiew był również fantastyczny.Wszystko razem tworzyło niezwykle sugestywny obraz syberyjskiej pustki, zmarzliny po sam horyzont, miejsca, gdzie przez wiele dni jazdy konno krajobraz się nie zmienia. Brr.

Po nich przyszedł czas na Rustavi, męski gruziński chór. Piosenki ludowe przeplatali kościelnymi. Aż szkoda, że nie zaśpiewali w kościele, jak A Filetta na ubiegłorocznym Ethno Porcie. W zanadrzu mieli również kilka "kabaretowych" utworów (a przynajmniej tak się wydawało bez rozumienia gruzińskiego, ale skoro jeden pan szczekał, to nie mogło to być coś zbyt poważnego). Był też instrumentalny przerywnik, który objawił kaukaskiego Steve'a Vaia. Z tą różnicą, że jego instrumentem nie jest gitara, lecz flet, ale również wydawał z niego milion dźwięków na sekundę. A nawet z nich, bo w pewnym momencie zaczął grać na dwóch jednocześnie. Jak to robił, nadal nie mam pojęcia. Nic więc dziwnego, że z całego dziesięcioosobowego zespołu, to właśnie on dostał największe owacje. Należy tu dodać, że Gruzini byli oklaskiwani długo i często, aż po czterdziestu minutach występu i kilku braw na scenę weszły dziewczęta z kwiatami, by podziękować im za koncert, a do końca było jeszcze daleko. Już po właściwej części koncertu i bisach, Rustavi pojawili się na małej scenie w klubie festiwalowym i tam zaśpiewali dwie piosenki. Szkoda tylko, że ludzie gadali okrutnie.

W środę Skrzyżowanie rozczarowało po raz pierwszy. Na koncert Juliena Weissa z Al-Kindi Ensemble czekałem z wypiekami na twarzy. Niestety, ani część z rytualnymi utworami i wirującymi derwiszami, ani autorskimi kompozycjami Francuza nie zachwyciły,. Naprawdę magicznie zrobiło się w części trzeciej, gdy wykonywali ottomańską muzykę dworską z dużą ilością improwizacji. Nie wiem, czy ten zawód wynikał z moich wybujałych oczekiwań, czy po prostu Weiss miał gorszy dzień. Stawiam na to drugie. Musiał skompletować nowy zespół, bo jego syryjscy współpracownicy są uwikłani w wojnę, a dzisiaj znów zostało zbombardowane Aleppo i nie wiadomo, czy przetrwał jego dom. 

poniedziałek, 24 września 2012

Smutek Jedwabnego Szlaku

Spisane na gorąco po koncercie. Wybaczcie, że pewnie nie do końca przemyślane.

Właśnie czytam "Serce Azji" Colina Thubrona, reportaż z podróż autora do Azji Centralnej dosłownie chwilę po upadku Związku Sowieckiego. To, co z opisów Anglika uderza najbardziej to smutek. Nostalgia za przeszłością i minioną chwałą jest wszechobecna, od Buchary po Duszanbe. W ten obraz ziemi spalonej słońcem, gdzie wszystko, co lepsze dawno minęło wpisał się koncert rozpoczynający tegoroczne Skrzyżowanie Kultur.

Nie będę się tu rozpisywał o biografiach gwiazd wieczoru - Djivana Gasparyana i Alima Qasimowa, wystarczy, że napiszę, iż każdy z nich w swojej konkurencji nie ma sobie równych. Ponad osiemdziesięcioletni Gasparyan jest mistrzem duduku, czyli ormiańskiego fletu. Do Warszawy przyjechał z trzyosobowym zespołem, w którym znalazło się miejsce dla wnuka mistrza Djivana juniora. Program koncertu składał się z przepięknych ludowych kompozycji i kilku autorstwa Gasparyana. Wpletli też "Ave Maria". Najbardziej poruszającym momentem było, gdy mistrz odłożył duduk i zaczął śpiewać o swojej matce.

Jednak nic to przy ekstatycznym  występie Qasimowa ze swoim zespołem. Towarzyszyło mu dwóch muzyków grających na tarze i kamanczy oraz jego córka Farghana. Miała rację Bjork mówiąc, że Qasimov jest najlepszym żyjącym śpiewakiem. Tym bardziej, że mugham, którym się zajmuje to muzyka przede wszystkim improwizowana, śpiewana do poetyckich teksów. I było to widać, gdy Alim, co jakiś czas spoglądał na kartkę z tekstami wierszy. Farghana nie odbiega talentem od ojca, a może nawet go przewyższa. Te momenty, gdy śpiewali razem, improwizując mogę zaliczyć do najbardziej magicznych muzycznych momentów, które widziałem. Ostatni utwór trwał prawie godzinę (tak wynika z moich obliczeń), lecz ani na moment nie znudził. Gdy już wydawało się, że kończą, napięcie sięgało zenitu, oni, jak gdyby nic kontynuowali plecenie tej wielowątkowej opowieści. Po prostu magia.

piątek, 21 września 2012

Balkan Beat Box - Give


Podczas nagrywania czwartej płyty Tamir Muskat, Ori Kaplan i Tomer Yosef zamknęli się na kilka tygodni w telawiwskim studiu i nie wpuszczali nikogo do siebie. To był duży błąd.

Poprzednie płyty Izraelczyków kipiały od różnych gatunków muzycznych, tradycyjnych instrumentów, fantastycznych gości, natomiast „Give” miała być w założeniu pozycją bardziej osobistą. Czy taka jest? Na pewno jest bardziej rozpolitykowana i rewolucyjna. Wiecie, zła Ameryka i te sprawy. Takie hasła w ustach czterdziestoletnich facetów brzmią po prostu śmiesznie. Pół biedy, gdyby te prawdy wygłaszali na tle świetnej muzyki, ale ten element na „Give” też szwankuje.

Siłą poprzednich albumów Balkan Beat Box była łatwość z jaką stawiali obok siebie elektronikę i muzykę etniczną, przede wszystkim bałkańską. Na „Give” został tylko pierwsza część tej układanki. Owszem, od czasu do czasu pojawią się dęciaki, ale odgrywają marginalną rolę. Królują różne odmiany dancehallu, dubu. Jest też wszędobylski dubstep. W tym gąszczu (choć płyta brzmi dość minimalistycznie) zagubiła się cała radość, którą dawały mi poprzednie albumy tria.

Nadchodzi lato, znowu będę słuchał Balkan Beat Box, ale nie ich najnowszej pozycji.

Electric Nights marzec 2012

czwartek, 20 września 2012

Young Magic - Melt


Dwóch Australijczyków, Isaac Emmanuel i Michael Italia, wyruszyło niezależnie od siebie ze swojej ojczyzny. Zjechali Europę, Azję i Ameryką, nagrywając muzykę i zbierając dziwne instrumenty.  Po pewnym czasie spotkali się na Brooklynie, gdzie mieszka trzeci element tej układanki, Melati Malay, również pochodząca z Antypodów.

Rok 2011 spędzili na klejeniu zebranych przez siebie dźwięków w nowe piosenki. Skoro wykorzystali technikę kojarzoną z hip hopem, piosenki na „Melt” są zbudowane na ciężkich bitach perkusji. Hip hopem to jednak nie są, bo tkane przez Young Magic na tym fundamencie dźwięki lokują się blisko Washed Out i Toro y Moi. Rozmyte, rozmarzone, senne, ale bardziej od nich rytmicznie zdyscyplinowane. Nie zawsze jednak udaje się nowojorczykom przyciągnąć uwagę, bo choć „Melt” zaczyna się od fantastycznego singla „Sparkly” i potem umieścili takie perełki jak „Night in the Ocean”, to Young Magic momentami zdają się nie mieć nic ciekawego do przekazania i tę niemoc maskują egzotycznymi instrumentami.

Łącząc chillwave z hiphopem, synth pop z muzyką etniczną, starali się wytworzyć nową jakość, która będzie pasować i dobrze opisywać zglobalizowany świat. Na razie te próby są zbyt nieśmiałe, by wynosić Young Magic na piedestał nowej muzyki świata.

Electric Nights marzec 2012

sobota, 15 września 2012

Afryka w środku Europy

7 sierpnia 2011, Katowice, OFF Festival.

 Trwa koncert Deerhoof na Leśnej. W przerwie między piosenkami nadpobudliwy perkusista Greg Saunier zaprasza wszystkich na występ kongijskiej grupy Konono No. 1. Nieśmiało wspomina, że Afrykanie spodziewają się gości.

O godz. 23 ci festiwalowicze, którzy zamiast Ariela Pinka wybrali Konono, stawili się w Namiocie Eksperymentalnym. Gdzieś w połowie drugiego utworu za dodatkowym zestawem perkusyjnym siada Saunier. W trakcie występu do grania dołącza reszta Deerhoof i koncert kończy się eksplozją dźwięków zmuszających do tańca. Dźwięków pierwotnych, odległych, ale niezwykle kuszących. Widać, że to nie było pierwsze spotkanie Deerhoof i Konono No. 1.

1987

Świat o muzyce ulic Kinszasy dowiadywał się dwa razy. Pierwszy raz 24 lata temu, gdy francuska wytwórnia Ocora wydała kasetę „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. Znalazły się na niej nagrania mające wtedy ok. 9 lat, w tym również utwory Konono. Jednak słuchacze nie chcieli przyjąć do wiadomości, że w stolicy Zairu dzieją się rzeczy nie mniej fascynujące niż na ulicach Nowego Jorku, Londynu i Paryża.

2004

Gotowi byli dopiero, gdy Zair od siedmiu lat był znów Kongiem. Rzecz została nagłośniona ponownie za sprawą niewielkiej wytwórni, tym razem belgijskiej Crammed Discs, która wydała nagrania Konono No. 1 po raz pierwszy na kompakcie. Tytuł był bardziej chwytliwy - „Congotronics” brzmi dużo lepiej niż „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. W tym samym roku w kolejnym małym labelu (Terp) ukazał się album z nagraniami koncertowymi Konono. W 2005 r. Crammed Discs wydali składankę „Congotronics 2”, na której zaprezentowali najciekawszych wykonawców z Konga jak 25-osobowy, wieloetniczny ansambl złożony z najlepszych muzyków prowincji Kasai - Kasai Allstars, bardziej eksperymentalne wcielenie Konono (Kisanzi Congo) albo Bolia We Nedge, którzy używają przede wszystkim akordeonu. Wybucha szał na muzykę kongijską, podtrzymywany przez wydanie debiutu Kasai Allstars i Staff Benda Bilili, zespołu nie zaliczanego do kolektywu Congotronics, ale o którym w zachodnim świecie jest równie głośno.

2010

W tym momencie na scenę wkraczają czołowi eksperymentatorzy muzyki zachodniej. Crammed Discs wydają dwupłytowy album „Tradi-Mods Vs. Rockers”, na którym śmietanka amerykańskiej i europejskiej alternatywy bierze na warsztat utwory Kongijczyków. Deerhoof, Animal Collective, Megafaun, Andrew Bird, Shackleton, EYE, AU to tylko część muzyków uczestniczących w tym przedsięwzięciu. Efekt jest absolutnie frapujący. Głos Satomi Matsuzaki z Deerhoof niezwykle dobrze współgra z plemienną muzyką Kasai Allstars, orkiestracje dodane przez Jhereka Bischoffa do utworu Konono nadają mu niezwykłej podniosłości, Shackleton z sampli tworzy zupełnie nową całość (która jednak ciągle ma afrykański sznyt), a Andrew Bird nie zmienia wiele w piosence „Ohnono/Kiwembo”, jedynie uzupełnia ją delikatnymi skrzypcami. Najciekawiej wypada Argentynka Juana Molina, która na kongijskiej podstawie stworzyła kompozycję ze wszech miar latynoską oraz kolaboracja Kasai Allstars z Aksak Maboul, zespołem Marca Hollandera, założyciela Crammed Discs. „Tradi-Mods Vs. Rockers” zostawia pewien niedosyt, bo żaden z artystów nie odszedł radykalnie od tego, co robi na co dzień. Z plemiennymi rytmami od dawna eksperymentowali Animal Collective, nie jest to też nowość dla AU. Nie wszystkie utwory są udane, jednak dzięki tej kompilacji oraz licznym blogom (w tym Awesome Tapes From Africa) Czarny Ląd wdarł się do świadomości słuchaczy. A najlepsze jeszcze przed nami.

2011

Pod koniec marca Crammed Discs ogłaszają trasę koncertową Congotronics vs Rockers, który trwa od końca maja do lipca. 20 muzyków - 10 z Kongo, 10 z naszego kręgu kulturowego. „Nasi” przedstawiciele to Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums oraz Skeletons - wszyscy brali udział w powstawaniu płyty „Tradi-Mods...”. Artyści cały maj spędzili w Brukseli (siedzibie Crammed Discs) na graniu. Pisali nowe piosenki, ćwiczyli je, a potem cała dwudziestka zaprezentowała świeże utwory na festiwalach w Europie i Japonii. Debiut tej supergrupy, nazwanej tak samo, jak tournée, został zapowiedziany na początek przyszłego roku. Dokładnie na 31 urodziny Crammed Discs.

7 sierpnia 2011

Konono i Deerhoof schodzą ze sceny po ponad godzinnym, transowo-tanecznym koncercie przy owacjach publiczności. Występ na OFF Festivalu 2011 był naprawdę wyśmienity. Zderzenie Afryki z Ameryką, z którego powstaje nowa jakość, zupełnie inna od jednej oraz drugiej tradycji muzycznej. Artyści są świetnie zgrani po miesiącu prób i kolejnych kilkudziesięciu dniach wypełnionych trasą. A to przecież tylko namiastka Congotronics vs Rockers, którzy pewnie zdystansują inną supergrupę – SuperHeavy Micka Jaggera.

Electric Nights 7/2011

środa, 12 września 2012

Ishumar - Berberowie z gitarami

Gdy czytacie te słowa, jest już po występach Tinariwen i Bombino w Polsce. W ciągu trzech dni weterani tuareskiej gitarowej rewolucji i jej najnowsze złote dziecko zagrali cztery koncerty. I to chyba najlepiej oddaje stan, w jakim jest dziś muzyka Tuaregów. W związku z tym przygotowaliśmy dla Was krótki przegląd najważniejszych artystów wywodzących się z ludu berberyjskiego.

Wszystko zaczęło się od Tinariwen. A raczej od jednego z nich, Ibrahima Ag Alhabiba, dziś już prawie sześćdziesięciolatka. Pierwszą gitarę zbudował w wieku kilku lat w jednym z wielu obozów dla tuareskich uchodźców założonych w Algierii po rebelii malijskich Tuaregów z lat sześćdziesiątych. Puszka po konserwie, kawałek metalu i linki hamulcowej - na takim instrumencie nauczył się grać tradycyjne melodie swoich pobratymców, a po jakimś czasie, arabskie popowe piosenki. Tułając się po placówkach dla uciekinierów wojennych Ibrahim poznał zachodnich wykonawców, którzy wywarli wpływ na niego, a przez to pośrednio na całą tuareską gitarową rewolucję. Byli to Jimi Hendrix, Mark Knopfler i Bob Marley. W latach 80. w obozie dla rekrutów Ibrahim poznał swoich przyszłych kompanów z zespołu. Wszyscy mieli podobne przeżycia za sobą - tułaczkę, stratę najbliższych. Jednak tym, co ich rzeczywiście połączyło, nie była trudna przeszłość, lecz fakt, iż każdy z nich był muzykiem. Razem założyli grupę, wtedy jeszcze bez nazwy, potem zostali mianowani „Taghreft In Tinariwen”, którą następnie sami już skrócili do „Tinariwen”.

Z powstaniem kapeli związany jest też szerszy tuareski ruch kulturowy - Teshumara. Ten termin oznacza w wolnym tłumaczeniu „włóczęgę”, podejmowaną przez młodych Turaegów, którzy szukają sławy i szczęścia. Nurt ten ma swoje źródła zarówno w koczowniczej tradycji Berberów, jak i w wielkiej suszy, która nawiedziła Saharę i Sahel w latach 70. i 80. To ona była jedną z przyczyn rebelii, które targały Mali w przedostatniej dekadzie XX wieku. Wspomniane powstania wytworzyły ideał Tuarega buntownika i partyzanta. Z tym ideałem muzyka jest związana tak silnie, że inną nazwą Teshumary jest La Guitare. Na początku lat 90. Tinariwen wrócili do Mali, gdzie zyskali lokalną sławę, grając na przyjęciach, rodzinnych imprezach czy spontanicznie na pustyni. W tym czasie zaczęli też nagrywać albumy na kasetach magnetofonowych. Pierwszy kompakt to rok 2002 i jednocześnie wyjście poza Afrykę. Od tego czasu Tinariwen prawie nieustannie są w trasie, przemierzają Europę, Amerykę i Azję, czasem wracając na swoją rodzinną ziemię. Artyści ustanowili kanon tuareskiego pustynnego rocka, który czerpie wiele nie tylko z berberyjskiej tradycji, ale i rocka - przytłumione gitary (na których muzycy grają podobnie jak na tradycyjnych instrumentach typu ud) z towarzyszeniem leniwego, prostego basu i perkusjonaliów.

Najmłodszym przedstawicielem pokolenia tuareskich gitarzystów jest Omara Moctar, znany bardziej jako Bombino. Urodzony w okolicach nigerskiego Agadezu, większość życia spędził w oazie Tidene. Z muzyką „ishumar” (jak Tuaregowie ochrzcili gatunek grany przez Tinariwen) zetknął się jeszcze w dzieciństwie, po pierwszej rebelii z lat 90., która zakończyła się w pięć lat później chwilową demokratyzacją Nigru. W tym samym czasie czternastoletni Omara zaczyna grać z zespołem Hajy Bebego - jednego z najbardziej znanych nigerskich gitarzystów. Jako najmniejszy i najmłodszy muzyk w składzie szybko został ochrzczony Bombino, czyli po prostu „Dzieciak” w języku włoskim. Rok później, skonfliktowany z ojcem, rozpoczyna własną Teshumarę – ucieka do Algierii i Libii, gdzie zarabia na życie grając podobnie jak Tinariwen w początkach działalności - na rozmaitych imprezach, od spotkań partyjnych po wesela. Każdy występ przyciąga coraz więcej ludzi, a jego postać staje się czymś na kształt legendy. Na początku nowego stulecia Moctar wraca do Agadezu i bierze udział w trzyletnim, drugim powstaniu Tuaregów. W rebelii ginie dwóch muzyków z zespołu Bombino, a on sam po kilku miesiącach walk ucieka do Burkina Faso i wyrzeka się przemocy.

Dla naszego kręgu kulturowego artystę odkrywa mała francuska wytwórnia Reaktion Records, która zajmuje się wydawaniem muzyki buntowników z Afryki Północno-Zachodniej. Nagrany na pustyni album „Amamgam 2004” nie przyciąga jednak większej uwagi. Dopiero wydawnictwo Sublime Frequencies „Guitars Music From Agadez, Vol. 2” sprawia, że o Omarze robi się głośno poza Afryką. W 2009 r. w Burkina Faso amerykański reżyser spotyka Bombino i namawia go na przyjazd do Stanów Zjednoczonych i nagranie tam płyty – propozycja spotyka się aprobatą muzyka (w USA już był - w 2006 r. razem z zespołem Tidawt grał trasę i nawet dzielił scenę z Keithem Richardsem oraz Charliem Wattsem). „Agadez” pokazuje Bombino wyciszonego, bez tej dzikości, która charakteryzowała jego wczesne nagrania. Może to dlatego, że on sam zamiast śpiewać buntownicze piosenki opiewa teraz koczownicze życie i pustynię, a w miejsce walki zbrojnej proponuje edukację oraz pielęgnowanie własnej tradycji wbrew nierównemu traktowaniu jego współziomków przez rządy w Niamey i Bamako. To postrzeganie Tuaregów jako obywateli drugiej kategorii było kolejną, oprócz długotrwałej suszy i nierównego rozdawnictwa pomocy, przyczyną wybuchu walk w 2007 roku.

Podobną, pokojową strategię przyjmują dwa zespoły z malijskiego Kidal, miasta uważanego za stolicę pustynnego bluesa. To stąd wywodzą się tacy artyści jak Tartit, Terakaft, to tu mieszkali przez wiele lat Tinariwen. Ich wpływ jest wyraźnie słyszalny na debiucie Tamikrest, zespołu, którego członkowie wybrali (jak sami mówią) „gitary zamiast kałasznikowów”. W swoich piosenkach wspomniani muzycy często zwracają się bezpośrednio do tuareskiej młodzieży, by nigdy nie zapomniała, skąd jest. Nie są romantycznymi rewolucjonistami, raczej pozytywistami, którzy stawiają na pracę u podstaw. Wydawać by się mogło, że to zaskakująca postawa jak na dwudziestoparolatków. Owszem, ale Tamikrest doskonale pamiętają powstania z lat 90. i 2007 roku. Muzycznie są jednym z najbardziej zwesternizowanych zespołów. Nie boją się korzystać z różnych, gitarowych przesterów, rytm wybija normalny zestaw perkusyjny, gdzieniegdzie pojawiają się skrzypce. Ich drugi album został okrzyknięty przyszłością ishumar.

Nadzieją na jutro są też najmłodsi w tym zestawieniu Amanar. Po rozpoczęciu światowej kariery przez Tamikrest, to oni stali się najpopularniejszym zespołem w Kidal. Artyści porzucili granie rewolucyjnych piosenek, bo uważają, że ciągle walcząc Tuaregowie nie będą mieli szansy stać się pełnoprawnymi Malijczykami. W muzyce starają się uciekać od wypracowanego przez Tinariwen schematu. Jedyne wydawnictwo, „Alghafiat”, pokazuje różne sposoby na zbaczanie z wydeptanych już mocno dróg - od użycia klawiszy, do dubowych wstawek. Nie da się ukryć, że sukces Tinariwen spowodował prawdziwą lawinę. Oni musieli czekać dwie dekady, by zostać zauważonymi poza Afryką - muzykom z młodszego pokolenia zajęło to kilka lat, tyle, ile do szerszej świadomości przebijają się zachodni artyści. I choć Tinariwen nadal są najważniejszym tuareskim zespołem i nie mają zamiaru zejść ze sceny, wydaje się, że już niedługo pałeczkę przejmą młodsi.

Electric Nights 9/2011

Archiwalia

Recenzja zeszłorocznej płyty Class Actress rozpoczęła cykl przypominania starych recenzji, artykułów i  wywiadów, które kiedyś zdarzyło mi się napisać, a które trudno znaleźć.

poniedziałek, 10 września 2012

Class Actress - Rapproacher


Kiczowate, plastikowo brzmiące syntezatory, żywcem wyjęte z lat 80., wokalistka bez wyrazistego głosu, piosenki powielające wszystkie możliwe miłosne klisze wykorzystane w muzyce przepisem na sukces? W przypadku Class Actress zdecydowanie tak.

Wydawać się to może niewiarygodne, ale „Rapproacher” zniewala od pierwszych dźwięków „Keep You”. Elizabeth Harper po prostu hipnotyzuje swoim głosem, a przecież jest on tak zwykły, taki przeciętny. Jednak Harper potrafi wydobyć z niego takie pokłady zmysłowości i erotyzmu, że po prostu miękną nogi. W jej ustach nawet tak banalne i wyświechtane frazesy jak „Do you think I care about/what we talk about/when we talk about/love” brzmią niczym najwymyślniejsza poezja czy wyznanie uczuć. Debiutancki album Class Actress to jedenaście takich wyznań, a jedno bardziej elektryzujące od drugiego.

Z głosem Elizabeth świetnie koresponduje warstwa instrumentalna będąca prawie godzinnym hołdem dla muzyki popowej sprzed trzech dekad. Słychać przede wszystkim new romantic i Italo disco. Kompozycje uwodzą swoją powłóczystością i często zapraszają na parkiet. Jest trochę lo-fi, ale to pozorne wrażenie, syntezatorowe podkłady kipią smaczkami, choć w żadnym wypadku nie wydają się przeładowane.

Johnny’emu Jewelowi z Chromatics i Glass Candy wyrósł w tej materii silny konkurent w postaci Marka Richardsona. Doprawdy, nie wiem, który z nich pisze lepsze electropopowe piosenki. Chyba się zakochałem.

Electric Nights Magazine 

niedziela, 9 września 2012

Uskudar 9 IX 2012

1. RUTA - Oj, niech przyjdzie deszcz
2. RUTA - Mama - Anarchija
3. Firewater - The Bonney Anne
4. Firewater - Glitter Days
5. Baba Alex - Kajri
6. MC Yogi - Hanuman
7. Ravi Harris & the Prophets - Ravi's Thing
8. Ravi Harris & the Prophets - Funky Sitar Man
9. Ilaiyaraaja - Love Theme on Computer
10. Ilaiyaraaja - Pattu Engey
11. Ilaiyaraaha - Disco King
12. The Bombay Royale - You Me Bullets Love

czwartek, 6 września 2012

Firewater - International Orange!




Todd Ashley odnalazł dom. Po kilku latach tułaczki po Azji tej dalszej i bliższej, czego wynikiem była terapeutyczna płyta „The Golden Hour” lider i jedyny stały element Firewatoe osiadł w Stambule. Na styku dwóch światów.

Na tej samej granicy porusza się jego muzyka. Trochę cygańska, z jednej strony mocno zakorzeniona w tradycji niezależnego rocka (Ashley był w końcu liderem nieodżałowanego Cop Shoot Cop) z zaangażowanymi tekstami, a z drugiej odważnie sięgająca po dźwięki zwykle zauważane przez fanów muzyki etnicznej. Znajdziemy tu kubańskie mambo, greckie rebetiko, turecko brzmiącą psychodelię w duchu Baba Zula, arabskie melizmaty, bałałajkę, bhangrę prosto z Pendżabu. Na płycie Ashleyowi towarzyszą muzycy z Turcji i Izraela. Istna tytułowa międzynarodówka.

Pomarańcz to w tym wypadku kolor. Kolor spalonej ziemi w Anatolii i zachodzącego słońca nad Bosforem w „Strange Life”, którego początek jest hołdem dla „Paint it Black” Stonesów. To kolor świata będącego na uboczu, rezygnacji w „Feeling No Pain”. To kolor zapomnianych przez wszystkich wiosek, w których można uciec przed galopującym światem,. To wreszcie kolor malej rewolucji, bo te wielkie pod innymi sztandarami nigdy nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań.

„International Orange!” jest naturalną kontynuacją ścieżki obranej na „The Golden Hour”. Podobnie przebojowa, zróżnicowana, wciągająca i, niestety, momentami polityczna. Todd jest ciągle zły na świat, chce z nim walczyć, co czasem wychodzi mu lepiej, jak w "Ex-Millionaire Mambo", ale czasem jego gniew bierze przewagę nad piosenką, jak w nieudanym "Dead Man's Boots". Kiedy jednak rozlicza się z samym sobą, potrafi sięgnąć geniuszu, czego dowodem jest fenomenalne "Nowhere to Be Found"

Swoje piosenki Todd A traktuje jak pocztówki. Plastyczne teksty pomagają w wyimaginowanej podróży na styk Europy i Azji i zanurzeniu się w melancholii kończącej album „Bonney Anne”, która najlepiej oddaje charakter całości. To ja pakuję plecak.


niedziela, 2 września 2012

Uskudar 2 IX 2012

1. The Bombay Royale - Bobbywood
2. Dengue Fever - Sleepwalking through the Mekong
3. Dengue Fever - New Year's Eve
4. The Bombay Royale - Monkey Snake Fight
5. Firewater - Strange Life
6. Firewater - Nowhere to Be Found
7. Firewater - Ex-Millionaire Mambo
8. The Mountain Goats - Cry for Judas
9. Aida Nadeem - Baghdad
10. Ali Akbar Moradi - The Union Dream
11. Malawi Mouse Boys - Going with Jesus
12. Malawi Mouse Boys - Soldier
13. Zafa Ya Ra'ab

niedziela, 26 sierpnia 2012

Uskudar 26 VIII 2012

1. Firewater - A Little Revolution
2. Ivo Papasov - Mladeshki Dance
3. Klezmafour - Rubezahl
4. Klezmafour - Meshuggah
5. Daniel Kahn & the Painted Bird - Inner Emigration
6. Daniel Kahn & the Painted Bird - Lili Marleyn, Fartaysht
7. Murder By Death - Go to the Light
8. Murder By Death - Ramblin'
9. William Elliott Whitmore - Cold and Dead
10. OM - Haqq al-Yaqin

niedziela, 19 sierpnia 2012

Uskudar 19 VIII 2012

1. Niechęć - Taksówkarz
2. Niechęć - Drugi turnus w Pucku
3. Thanassis Papakonstatinou - Ούτε τριγμός, ούτε λυγμό
4. Thanassis Papakonstatinou - Σαμπάχ
5. Ivo Papasov - Ergenski Dance
6. Ivo Papasov - Hristianikova Kopanitsa
7. Future Folk - Twarda Skała
8. Future Folk - Holny Wietrze
9. Ondatropica - I Ron Man
10. Titi Robin - Yilan ve Bulbul (Bahar)
11. Alim Qasimov -  Shirvan Shikästese

środa, 15 sierpnia 2012

I only wanna see you happy

Trochę trudno mi w to uwierzyć, ale wczorajszy koncert Afghan Whigs był moim czwartym występem Dulliego. A zaczęło się tak niepozornie, od koncertu sześć lat temu, gdy większą atrakcją był dla mnie Lanegan. Greg był chyba ze trzy razy większy niż teraz, znów wygląda jak za młodu. Potem fantastyczny koncert The Gutter Twins i Twilight Singers raz jeszcze w zeszłym roku. Jednak to, co działo się wczoraj w Proximie było z nich wszystkich najważniejsze, bo nie spodziewałem się, że kiedykolwiek uda mi się usłyszeć chociażby "Crazy" na żywo.

Zaczęłi dokładnie tak, jak to sobie wymarzyłem (nie sprawdzałem setlist, więc nie wiedziałem, że to dla nich standard na tej trasie), od "Crime Scene, Part One". Naprawdę magiczny moment. Napięcie narastało, aż do energetycznej końcówki, która bez żadnej przerwy przeszła w "Somethin' Hot". Proxikma zatrzęsła się dopiero wtedy, a Gregiem owładnęła kryjąca się w nim Murzynka. Nęcił, kręcił, kusił, tańczył. Bez chwili wytchnienia przeszli w "I'm Her Slave", a potem, jakby ten zestaw kogoś nie przekonał, zaserwowali porządny zestaw z "Gentlemen": "What Jail Is Like", "Fountain & Fairfax", "When We Two Parted", które przyniosło trochę wytchnienia i utwór tytułowy, co wywołało największe szaleństwo.

Niestety, znów dała o sobie znać specyfika Proximy. Najlepiej słychać na zewnątrz, w środku gęsta mniej lub bardziej ściana dźwięku, co najbardziej godzilo w utwory z mojej ukochanej "1965". Zwiewne "66" zmieniło się w topornego potwora, w którym z trudem rozpoznałem jedną ze swoich ukochanych piosenek. Nieco lepiej klub obszedł się z "Cite Soleil", w którym Greg zrezygnował z gitary. No właśnie, 3 gitary w Proxie? Do tego wiolonczela i klawisze? To zapowiadało się na piękną katastrofę dla uszu. Dzwoni mi w nich do teraz. Ale warto było, Dulli jest w niesamowitej formie, piosenki bronią się same, nie straszne im okrutnie złe nagłośnienie.

Dzięki, Greg.

wtorek, 10 lipca 2012

Open'er 2012


1. Na tegorocznego Open’era pojechałem z bardzo sprecyzowanymi planami. I prawie udało mi się je wypełnić. Z siedmiu koncertów, które chciałem zobaczyć, nie udało mi się dotrzeć tylko na dwa. I jak widać, nie pojechałem do Gdyni, by latać między scenami. Nie, od tego jest OFF.

2. Dzień pierwszy to na początek Toro y Moi. Byłem ciekaw, czy spodoba mi się tak bardzo, jak w Powiększeniu. Było jeszcze lepiej, bo jeszcze bardziej funkowo. Podobnie, jak w zeszłym roku, Chaz z zespołem skupił się na „Underneath the Pine”, a z „Causers of This” zagrali chyba tylko dwa kawałki, które były najsłabszymi momentami koncertu. Bundick wydawał się być mniej spięty niż ostatnio, ale nadal uwielbienie, z jakim spotyka się w Polsce chyba nadal go przerasta. Trudno mu się dziwić, namiot o 19 był dość szczelnie wypełniony.  Z Toro wyrwałem się chwilkę przed końcem, bo nie dało się już wytrzymać w tej duchocie, choć do trójkowego namiotu z zeszłorocznego OFFa trochę brakowało.

3. Bardzo żałuję, że Bloc Party spędziłem socjalizując się w strefie gastro, a nie tańcując pod sceną. Z tego, co było słychać przy namiocie Onetu, naprawdę dawali radę. Zobaczyłem tylko samą końcówkę. Odbiłem to sobie na Franz Ferdinand, głównym powodzie przyjazdu do Gdyni. Nie zawiedli. To prawdziwa koncertowa maszyna. Jeśli miałbym ich do czegokolwiek przyrównać to byłoby Lamborghini. Klasa i perfekcja. Zaczęli od „Matinee”, potem polecieli w przeplatankę hitów z nowościami, których zagrali naprawdę sporo. Nowy album zapowiada się bardzo obiecująco. Zakończyli rozbudowanymi „Outsiders” i „This Fire”, a ja wytańczyłem się okrutnie. Za to Alex Kapranos mógłby sobie zmienić stylówę, bo obecnie wygląda jak Zagłoba z tą podgoloną głową i wąsem.

4. Następny dzień zaczął się od ulewy, która w połączeniu z wysokimi temperaturami zamieniła Babie Doły w oborę. Nie przeszkodziło to jednak w wystepie Mumford & Sons, co prawda przesuniętym o dwadzieścia minut, ale na szczęście Brytyjczycy grali już w słońcu. Największym zaskoczeniem tego koncertu był fakt, że mają mnóstwo, naprawdę mnóstwo nastoletnich fanek. A może powinienem był napisać ma, bo pewnie tym wszystkim dziewczętom chodziło o Marcusa Mumforda. Zagrali energetycznie, podobnie, jak Franz Ferdinand zagrali sporo nowości. No taki ładny folk po prostu, mi się podobało.

5. Janelle Monae zrobiła ogromny show, z konferansjerem, tańczącą synchrony orkiestrą, przebierankami. Na szczęście nie przesłoniło to fantastycznej muzyki, Monae zagrał wszystkie swoje hity, jedną nowość, cover Jackson 5. No właśnie, ona nie jest następczynią Eryki Badu, jak ją niektórzy określają, tylko Jacko. Dziewczyna ma ogromną muzyczną wyobraźnię i wie, co chce osiągnąć. Liczę, że druga płyta będzie jeszcze lepsza niż „ArchAndroid”. To była najszybsza godzina na festiwalu.

6. Na sam koniec zostali The XX. Ascetyczna magia. Kilka dźwięków robiących piorunujące wrażenie, do tego niezwykła scenografia, scena spowita w oparach dymu i wielki X najpierw przezroczysty, potem również wypełniony dymem. Tradycyjnie dla tegorocznej edycji festiwali iksy również przeplatały nowości z materiałem z debiutu, i też nie mogli nadziwić się entuzjastycznej reakcji publiczności.

7. I tak minęły mi dwa dni w Gdyni.

środa, 4 lipca 2012

Ben Caplan & The Casual Smokers - In the Time of the Great Remembering


Klezmerzy, Tom Waits i najbardziej epicka broda Kanady.

Przyznaję na samym początku, o istnieniu Bena Caplana dowiedziałem się dzięki niezastąpionym Front Row Heroes, którzy zaprosili go na tegoroczną edycję swojego festiwalu. O Green Zoo i dwóch występach Kanadyjczyka już pisałem. Teraz czas na płytę.

Zobaczywszy koncerty, spodziewałem się czegoś zupełnie innego po "In the Time of the Great Remembering". Miało być amerykańsko do szpiku kości. Blues. Country. Americana. Caplan z zespołem idą w inną stronę. Blues żenią z muzyką klezmerską. Klarnety zgrabnie współbrzmią z banjo i gitarami. Nawet tak bluesowy utwór jak "Bang to Break the Drum" niesie również pierwiastek klezmerskiego szaleństwa. Jak widać genów nie da się oszukać. Rodzina Caplanów to Żydzi z Polski.

Najbardziej wschodnioeuropejski jest ostatni utwór, "Stranger". Trochę teatralny, narwany i mający coś z Toma Waitsa (nie tylko przepity głos Bena). Nie on jednak najbardziej porywa. W "Seed of Love", duecie Caplana z Sashą Muise aż iskrzy. Podobnie w "Down to the River". Jest tylko jedno ale. Nie aż tak, jak na koncertach, gdzie jego charyzma sprawia, że nie liczy się nic innego. Płyta nie oddaje tego nawet w połowie. I to jej jedyna wada.


poniedziałek, 11 czerwca 2012

Taki weekend dwa razy się nie zdarza

Garbage, Orange Warsaw Festival, Warszawa, 9 VI 2012
the Mountain Goats, Halfway Festival, Białystok, 10 VI 2012

1. Moje pierwsze spotkanie z Garbage to chyba jeszcze rok 2000 i ten teledysk obejrzany jeszcze na MTV. Podjarka nimi nie trwała długo, a wymieniona jakiś czas potem za "Break the Cycle" Staind "Version 2.0" kurzyła się na półce ze 3 lata, choć po drodze trafiła się jeszcze zajawka na "Androgyny" i "Cherry Lips". Wszytko zmieniło się przy okazji "Why Do You Love Me?" obejrzanego już na MTV2. Wiecie, miłość na sto procent. Moje pierwsze spotkanie z the Mountain Goats to to wideo. I wystarczyło.

2. Przed Garbage zagrali Fisz (jak zawsze pełna profeska) i De La Soul (świetnie). Przed the Mountain Goats - Low Roar (nie widziałem) i Sebastien Schuller (nudy).

3. Garbage zaczęli "Automatic Systematic Habit", czyli tak samo jak swój najnowszy album. Potem postawili przede wszystkim na single. Chyba jedyną piosenką w secie, której nie wydali na małej płycie było "Metal Heart". Poza tym same hity, "Stupid Girl" zagrali na samym początku, zakończyli "Push It", między nimi fantastyczna wersja "Only Happy When It Rains", "Temptation Waits", "Vow". Zabrakło mi tylko "Hammering in My Head" i "Sex Is Not The Enemy".

4. The Mountain Goats przyjechali bez Jona Wurstera, czyli nie było perkusji, co wpłynęło znacząco na set. Na  pamięć znam jedynie "The Life of the World to Come" i "All Eternal Decks", a z nich John Darnielle i Peter Hughes zagrali tylko "For Charles Bronson", "Ezekiel 7 And The Permanent Efficacy Of Grace" i "Deuteronomy 2:10". Bis był za to wyjątkowy, ktoś z publiczności krzyknął, by zagrali "No Children". I zagrali, ale w nietypowej wersji, jedynie na bas i głos. LOT zgubił ich sprzęt, a do tej piosenki Darnielle potrzebował kapodastra, którego już organizatorzy mu nie zapewnili. Na szczęście.

5. Shirley Manson dwoiła się i troiła na ogromnej scenie OWF, nawet zeszła do fosy, ale nijak nie mogła dotrzeć do publiczności, która w przytłaczającej większości przyszła na Linkin Park i nic innego nich nie obchodziło. Niestety. To była jedyna wada tego koncertu, o ile byłoby lepiej, gdyby zagrali chociażby w Stodole (bo czasy, gdy grali w Spodku już minęły). Garbage zdawali sobie z tego sprawę, ale wcale nie zagrali na pół gwizdka, a Shirley zadedykowała "Why Do You Love Me?" wszystkim tym, którzy czekali na nich te 7 lat (a na koncert 13). W tym mnie. Miło :)

6. John Darnielle nie musiał wiele robić, by podbić nieliczną publiczność zgromadzoną w Filharmonii Podlaskiej. Nic dziwnego, miejsce zupełnie inne, to oni byli gwiazdą wieczoru, wreszcie intymność sali koncertowej sprawiała, że miałem wrażenie uczestniczenia w półprywatnym koncercie. Darnielle szalał po scenie, śpiewał nie do mikrofonu, skakał, zupełnie jak w tej wspaniałej wersji "Psalms 40:2" dla Pitchforka. Brak tej piosenki bolał najbardziej, ale nie przesłonił zachwytu z tego naprawdę niezwykłego koncertu.

7. Marynarka z logo jakiegoś mocno metalowego zespołu Darnielle'a > fryzura Manson.

8. Za to Garbage wygrywają wąsami z the Mountain Goats 2:0. Do Butcha Viga dołączył Steve Marker.

9. Na mojej liście zostali tylko Foo Fighters i Springsteen.

poniedziałek, 4 czerwca 2012

The music from the Balkans has so much to offer - interview with Jordan Shapiro

Choban Elektrik's debut album is for me one of the biggest surprises this year. I interviewed this Brooklyn, New York trio leader Jordan Shapiro.

When and why did you started interesting in Balkan music?

I first started listening to Balkan music in early 2008 after attending the annual Golden Festival, held here in NYC every January. The weekend-long festival features 50-60 different bands, all performing music from the Balkans and other Eastern European regions. I really enjoyed all the different styles of music played at the festival and decided I wanted to learn how to play some of those tunes on my newly purchased accordion.

What's so appealing in Balkan music?

The music from the Balkans has so much to offer in way of rhythms, harmonies, melodies, improvisations, and instrumentation.
Each region has its own distinct style that sounds completely different from the others.
There's so much 'soul' in all the music. It feels so old and full of history and 'real'. It's also very challenging at times to play, and I love a good challenge in music!

When the idea of putting those traditional tunes to jazz rock emerge? Was it hard to do that?

I started learning the tunes on the accordion but really didn't have anyone to play them with here in Brooklyn. Dave Johnsen and Phil Kester (the bassist and drummer in "Choban Elektrik") are old friends of mine, and we had regularly been getting together at my rehearsal space in Brooklyn for informal jam sessions where we would play a wide range of tunes, including American covers, prog-rock tunes, jazz, some of Dave's original music, and lots of improvisations. Over the 2 years that I was learning some of the Balkan music, I began introducing some them to Dave and Phil. We started playing them as if they were any other tune we played the same night. They had never studied the Balkan folk music so they approached it the same we they would approach a Zappa tune, for instance.

 It was not too difficult to make the transition, as it was a brand new thing for all of us. We quickly could tell that we were doing something we all enjoyed.

Is Balkan music popular in New York City?

Yes, there are many different bands in the NYC area that perform Balkan folk music, ranging from brass bands to string bands, to a capella groups, and more.

I would say that most people who go see live music of any sort in NYC area on a regular basis are aware of the Balkan music bands. Most of the Balkan bands perform at the jazz clubs or 'world music' clubs and sometimes perform in outdoors festivals. Very rarely do any of the bands perform in the rock clubs.

It's not your first band, in what other music projects were you involved?

I play a lot of American roots music, such as bluegrass music and old-time Appalachian music. I've always played rock music, usually in the progressive / art-rock area. I've led my own bluegrass band "Astrograss" since 2003, and I now also play accordion and sing in a zydeco (creole music from southwestern Louisiana) band. I also played in the Frank Zappa tribute band "Project/Object" for many years. (As did our bass player Dave Johnsen)

You approached very live sound on "Choban Elektrik". Was it recorded in one take?

Yes, all the tracks were recorded live in a studio with all musicians in the same room playing at the same time together. We probably recorded 2 or 3 takes of each song on that one day of recording. We did a couple overdubs (vocals, accordion and synthesizer) at the engineer's home studio a couple weeks later.

Do you plan to tour with Choban Elektrik?

We'd love to tour. We're currently looking for opportunities. Nothing planned right now, but we hope to bring our music to places all over the globe.

Muzyka z Bałkanów ma bardzo wiele do zaoferowania - wywiad z Jordanem Shapiro

Debiut Choban Elektrik jest dla mnie jednym z najbardziej pozytywnych zaskoczeń obecnego roku, czemu dałem wyraz w recenzji tego krążka. I tak, jak wczoraj obiecałem w audycji, przed Wami wywiad z liderem tego tria, Jordanem Shapiro.



Kiedy i dlaczego zainteresowałeś się muzyką bałkańską?

Zacząłem jej słuchać na początku 2008 roku, po tym, jak uczestniczyłem w dorocznym Golden Festivalu, który odbywa się w Nowym Jorku w styczniu. Festiwal trwa cały weekend i występuje na nim około 50-60 zespołów grających muzykę z Bałkanów i innych rejonów Europy Wschodniej. Bardzo spodobały mi się różne style muzyczne rozbrzmiewające na festiwalu i postanowiłem nauczyć się grać części z tych melodii na świeżo zakupionym akordeonie.

Co jest takiego przyciągającego w muzyce z tamtego rejonu?

Muzyka z Bałkanów ma bardzo wiele do zaoferowania, jeśli chodzi o rytmy, harmonie, melodie, improwizację i instrumentację. Każdy region ma swój własny, charakterystyczny styl, który brzmi zupełnie inaczej niż inne. Ta muzyka ma po prostu duszę. Jest stara, pełna historii i prawdziwa. Jednocześnie jest bardzo wymagająca do grania, a ja kocham trudne wyzwania.

Kiedy narodził się pomysł przełożenia tych melodii na jazz rock? Czy był to trudny proces?

Zacząłem się uczyć ich grać na akordeonie, ale nie bardzo miałem z kim grać u siebie na Brooklynie. Dave Johnsen i Phil Kester (basista i perkusista Choban Elektrik) są moimi przyjaciółmi od dawna, regularnie spotykamy się w mojej salce prób na Brooklynie na nieformalne jam session. Gramy bardzo różne rzeczy, prog-rocki, jazz, utwory Dave’a, covery i dużo improwizujemy. W ciągu tych dwóch lat, zacząłem pokazywać chłopakom melodie z Bałkanów. Graliśmy je, jakby były jakąkolwiek inną melodią, którą ćwiczyliśmy wcześniej. Dave i Phil nigdy nie studiowali muzyki bałkańskiej, więc podchodzili do niej, w ten sam sposób, jak, na przykład, do utworów Zappy.

Nie, nie było to trudne, bo dla naszej trójki było to zupełnie nowe doświadczenie. Szybko się okazało, że bardzo nam się to podoba.

Czy muzyka bałkańska jest popularna w Nowym Jorku?

Tak, jest sporo różnych zespołów w NYC, które grają muzykę bałkańską, od orkiestr dętych, przez smyczkowe, do zespołów a capella i jeszcze innych. Powiedziałbym, że większość ludzi, którzy chodzą na koncerty w Nowym Jorku, jest świadomych istnienia takich zespołów.

Większość zespołów grających muzykę bałkańską występuje w klubach jazzowych albo skupionych na „muzyce świata”, oraz czasem na plenerowych festiwalach. Bardzo rzadko jakiekolwiek z tych zespołów gra w klubach rockowych.

To nie jest twój pierwszy zespół, w jakie jeszcze projekty jesteś zaangażowany?

Gram dużo tradycyjnej muzyki amerykańskiej, jak bluegrass czy stare piosenki z Appalachów. Zawsze grałem też rocka, przede wszystkim z kręgów progresywnych i art-rockowych. Mam własny bluegrassowy zespół „Astrograss”, który istniej od 2003 roku oraz obecnie gram na akordeonie i śpiewam w zespole grającym zydeco, muzykę kreolską z Luizjany. Grałem też przez wiele lat razem z Dave’em Johnsenem w tribute bandzie Franka Zappa, „Project/Object”.

Uzyskaliście bardzo „żywe” brzmienie na „Choban Elektrik”, nagraliście ją na setkę?

Tak, wszystkie piosenki zostały nagrane na żywo w studiu, ze wszystkimi muzykami w tym samym pomieszczeniu grającymi w tym samym czasie. Robiliśmy po dwa, trzy podejścia do każdego utworu w ciągu tego jednego dnia nagrywania. Zrobiliśmy też kilka dogrywek wokalu, akordeonu i syntezatorów w domu inżyniera dźwięku kilka tygodni później.

Planujecie pojechać w trasę z Choban Elektrik?

Bardzo byśmy chcieli. Na razie szukamy różnych możliwości. Nic jeszcze nie jest zaplanowane, ale mamy nadzieję zawieźć naszą muzykę do miejsc na całym świecie.

Uskudar 3 VI 2012

1. Ben Caplan & the Casual Smokers - Drift Apart
2. Ben Caplan & the Casual Smokers - Down to the River
3. Ben Caplan & the Casual Smokers - Stranger
4. Jalal Zolfonun - Hud Hud
5. Jalal Zolfonun - Oshshaq
6. Neil Young & Crazy Horse - Clementine
7. Choban Elektrik - Stankena Tehova
8. The Mountain Goats - Damn These Vampires
9. The Mountain Goats - Beautiful Gas Masks
10. The Cracow Klezmer Band - Yehod
11. Neil Young & Crazy Horse - God Save the Queen

poniedziałek, 28 maja 2012

Uskudar 27 V 2012

1. Vuk - The Plains
2. the Mountain Goats - Estate Sale Sign
3. the Mountain Goats - Liza Forever Minelli
4. Kaseciarz - Warsaw, Indiana
5. Niyaz - Arzusun
6. Niyaz - Sosin
7. Le Super Borgou De Parakou - Bori Yo Se Mon Baani
8.  Le Super Borgou De Parakou  - Gandigui (Bariba Soul)
9. Alaev Family & Tamir Muskat - Greek Salad (Horos)
10. Alaev Family & Tamir Muskat - Boe Boe
11. Baba Zula - Radio Pirata (Cosmic Metal Mother Mix)
12. Baba Zula - Temptation (Terranova Dub Mix)

wtorek, 22 maja 2012

Grass is always greener on the other side of the fence


AU played in Warsaw over a month ago. This is the interview I did with Luke Wyland just after the show. Yes, they played on his birthday.

Was recording “Both Lights” hard? You spent on making it almost a year.

It was very hard. At the end of our touring in 2009, I had so many ideas for new songs, how should they sound and so on. I started to find a place to record them, and then Irecorded, produced and engineered “Both Lights” on my own. I made a space to record at a small kinda garage. I spent there 10 months everyday recording and making music. The songs came very slowly. I knew what I wanted them to sound like in my head. I knew it very well, bu I couldn’t make them sound like that on tape. It  took a bit to rehash, rework the and distill the right sound. It was the slowest recording process ever.

What’s your creative method?

Lots of my songs start as improvisations. I just play my instrument and see where it gets me to. I loop some sequences or try to play it with Dana. It springs from there, it’s like a small seed. Then I work on  that, just putting layers upon layers on this main track. I usually go very big at first, having way too much tracks. Over time I carve it out. It’s almost like sculpting something. I have this big pieve of stone and slowly I carve it out until they get shape I wanted.

On “Both Lights” plays Colin Stetson, who is now extremely busy. Was it hard to book him?

I played with him in a avant-garde salsa band. I met Colin in 2003, we played together and stayed in touch ever since. Hs first record was put out by my old record label, so we had also this connection. I ust wrot him up, said that I have these parts and want him to play them,so he found in his calendar free days, recorded his parts and that’s it. I’m very honored to have him on my record.

Why did you part ways with your old label?

It’s kind of a long story. I was working with A0goo from 2005, he’s a good friend of mine, I’ll love him till death. In 2010 he started to question what he was doing, he didn’t want to run label at all. He has three kids now, wife, normal life, so he didn’t want to risk it. It was the moment that we mutually agreed to call it quits. I miss him

You’re a two piece band, but on the last tour you played as a three piece.

Yes, our last tour in the States was with this vocalist Holland Andrews, she should be here next time. She’s now having a tour with her own band, called Like a Villain. Actually, in Portland, our home town, we play as a five piece, with small horn section as well. When we come to Europe it’s easier to travel as a small group.

Why is Dana your constant musical partner?

I’ve known Dana fot twelve years now, we met in Boston. I was attending the art school there, I’m making music ever since. He wasn’t in my band originally, there was couple of other people. After I made “Verbs” in 2008, they couldn’t tour as much as I wanted them to, they had jobs, kids and so on. Dana just wants to tour all the time. I reformed the group and rewrote the songs, so that they could fit the two piece.

Do you like to tour more America or Europe?

Europe (laughter). I think it’s common answer, but we’re treated here better. Maybe our music connects with people here better. The US is hard, the venues you’re playing in just want to make mony, so they’re bars in general, we have to drive long ways, it’s a big country. Thera are great places but you have to drive to them through smaller cities, in which people don’t tend to go to concerts, so there probably won’t be many people. Also I think, that the grass is always greener on the other side of the fence. For us touring in Europe, staying in new countries, getting to know new other cultures is just more exciting.

What are your influences?

I grew up playing classical piano, I love Bach, in high school I turned to jazz, more free flowing improvisational music, then very experimental noise stuff. Now I tend to listen John Cage, Steve Reich and other contemporary composers. I still love jazz and music from all over the world. I love MJ and Paul Simon, very creative musicians, who hace reached millions. I’m pretty eclectic, Dana on the other hand was a metalhead. He’s drumming is very energetic, aggressive, physical, so we push each other to the next level, especially on this new record.

What’s your birthday wish?

I won’t tell, it’s my wish (laughter)

Trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu



AU zagrali w Warszawie już ponad miesiąc temu, ale nie mogłem jakoś zebrać się za spisanie tego wywiadu, który przeprowadziłem z Luke'iem Wylandem po tamtym występie. W końcu trochę zapomniany ląduje na blogu. Ostatnie pytanie nie jest przypadkowe, naprawdę zagrali w dniu urodzin Wylanda.


Spędziłeś prawie cały rok nagrywając „Both Lights”.

To było ciężkie doświadczenie. Pod koniec 2009 roku, gdy kończyliśmy trasę koncertową, miałem bardzo dużo pomysłów na nowe piosenki, jak powinny brzmieć i tak dalej. Musiałem znaleźć miejsce do nagrania ich, wykorzystałem przestrzeń garażu kolegi. Spędziłem w nim 10 miesięcy, dzień w dzień tworząc muzykę. Piosenki powstawały bardzo powoli. Wiedziałem, co chciałem uzyskać, wszystko miałem w głowie, ale nie mogłem uzyskać odpowiedniego brzmienia na taśmie. Trochę czasu zajęło mi przerobienie nagrań i wydestylowanie właściwego soundu. Nigdy wczesniej nagranie płyty nie zajęło mi tyle czasu.

Jak tworzysz piosenki?

Wiele z nich powstaje z improwizacji, gram na instrumencie i sprawdzam, dokąd tym razem mnie zabierze. Zapętlam sekwencje lub próbuję grać je z Daną. Piosenki zaczynają się wtedy, są jak małe ziarenko. Potem nakładam kolejne warstwy na tę główną scieżkę. Początkowo jest ich mnóstwo, o wiele za dużo. Praca nad piosenką polega przede wszystkim na wyrzucaniu niepotrzebnych ścieżek. Przypomina to trochę rzeźbiarstwo. Mam wielki kawałek kamienia i powoli go szlifuję aż nabierze właściwego kształtu.

Na „Both Lights” gra Colin Stetson, wiecznie zajęty muzyk. Trudno było namówić?

Z Colinem grałem dawno temu w nowojorskim zespole tworzącym „awangardową salsę”. Spotkaliśmy się w 2003 roku i od tamtej pory utrzymujemy ze sobą kontakt. Zresztą jego pierwsza płyta wyszła w mojej poprzedniej wytwórni, więc to nas też w pewien sposób łączyło. Po prostu napisałem do niego, że mam takie a takie partie saksofonu i chciałbym, by je nagrał. Zgodził się bez problemu, znalazł wolny dzień w kalendarzu i już. Jestem bardzo zaszczycony, że to zrobił.

Dlaczego odszedłeś z poprzedniej wytwórni?

To dość długa historia. Z Aagoo współpracowałem od 2005 roku, jej szef jest moim bardzo dobrym przyjacielem. Dwa lata temu zaczął się zastanawiać, czy prowadzenie wytwórnia ma jeszcze dla niego sens. Wiesz, dopadło go dorosłe życie, ma żonę i trójkę dzieci, więc nie chciał ryzykować. Obopólnie zgodziliśmy się, że nasze drogi na tej płaszczyźnie się rozejdą, ale bardzo mi go brakuje.

AU jest obecnie duetem, ale w ostatnią trasę po Stanach pojechaliście w trójkę.

Tak, grała z nami niesamowita wokalistka, Holland Andrews, która powinna być tu następnym razem. Teraz niestety gra koncerty ze swoim zespołem, Like a Villain. Właściwie w Portland gramy w piątkę, razem z małą sekcją dętą. Gdy jeździmy w trasę po Europie, łatwiej jest podróżować małą grupą.

Dlaczego Dana (Valatka, perkusista Jackie-O-Motherfucker) został Twoim jedyny stałym współpracownikiem?

Znamy się już dwanaście lat, poznaliśmy się w Bostonie, gdzie chodziłem do szkoły artystycznej, właśnie wtedy zacząłem tworzyć muzykę. Dana nie grał od początku w AU. Po nagraniu „Verbs” w 2008, ludzie, z którymi wtedy grałem nie mogli grać koncertów tak często, jak tego chciałem, wiesz, mieli prawdziwą pracę i tak dalej. Dana z kolei mógłby nie wracać z trasy do domu. Zreformowałem zespół i dostosowałem piosenki tak, by można było je zagrać w duecie.

Wolisz grać koncerty w Europie czy USA?

W Europie (śmiech). Wydaje mi się, że to dość często odpowiedź, ale jesteśmy tu lepiej traktowani. Może nasza muzyka lepiej działa na Europejczyków. W Stanach jest ciężko, miejsca, w których odbywają się koncerty, chcą przede wszystkim zarobić, więc w większości to zwykłe bary. Poza tym to ogromny kraj i choć są w nim świetne miejsca do grania, to po drodze trzeba zagrać w mniejszych miastach, gdzie ludzie raczej nie chodzą często na koncerty. Poza tym, wiadomo, trawa jest zawsze bardziej zielona po drugiej stronie płotu. Dla nas perspektywa trasy po Europie, poznawania nowych krajów i kultur jest po prostu bardzo fascynująca.

Jaka muzyka wpływa na twoje piosenki?

Dorastałem grając muzykę klasyczną na fortepianie, przez co uwielbiam Bacha. W liceum przerzuciłem się na jazz, improwizacje, potem miałem fazę na bardzo eksperymentalny noise. Teraz często słucham Johna Cage’a, Steve’a Reicha i innych współczesnych kompozytorów. Nadal jednak kocham jazz i muzykę z całego świata. Mam ogromny szacunek do Michaela Jacksona i Puala Simona, którzy będąc niezwykle kreatywnymi muzykami, odnieśli sukces i dotarli do milionów ludzi. Wydaje mi się, że mój gust jest dość eklektyczny. Dana był metalowcem, dzięki czemu jego gra na perkusji jest bardzo żywa, agresywna, fizyczna. Łącząc te elementy i konfrontując je, przenosimy się na kolejny poziom, szczególnie na nowej płycie.

Jakie jest twoje urodzinowe życzenie?

Nie powiem Ci, w końcu jest moje (śmiech).