Jeśli myślicie, że bluegrass i
country to muzyka na wskroś związana ze Stanami Zjednoczonymi i
tylko tam, na prerii, w Appalachach, i na spalonej słońcem ziemi
Teksasu ma sens, to jesteście w błędzie. Tak, to muzyka do cna
amerykańska, ale sporo dzieje się również na północ od 49
równoleżnika, w Kanadzie. Tam też są prerie, bezdroża, wielkie
farmy, byli koloniści, byli kowboje. Jest więc i country, jest też
bluegrass. Są też we francuskojęzycznym Quebecu, co już może
wydawać się naprawdę dziwaczne. Tym bardziej, że całkiem nieźle
to country po francusku wychodzi.
Z tej kolorowej sceny najbardziej
wyróżniają się Canailles. Nie tylko dlatego, że jest ich
ośmioro: trzy dziewczyny i pięciu chłopaków, ale przede wszystkim
z powodu zawadiackiego wizerunku, jaki kreują również swoją
muzyką. Na papierze wygląda to prosto. Trochę country, więcej
korzennego bluegrassu, dużo akordeonu, mnóstwo banjo i trochę
folkloru Cajunów (francuskich osadników wysiedlonych z kanadyjskiej
Akadii na bagna Luizjany). Nic odkrywczego, ale też nic, co mogłoby
zwiastować spektakularną wpadkę. Lub sukces. Jednak wystarczy
włączyć ich drugi album Roinds-points,
by usłyszeć, że z tej mieszanki wyciskają więcej niż maksimum.
Jest tu punkowe podejście, niby niechlujne, chaotyczne, jakby nad tą
ósemką nikt nie był w stanie zapanować. W połączeniu z
brawurowymi (ale nie wirtuozerskimi) zagrywkami instrumentów,
knajpianą atmosferą, chóralnymi zaśpiewami, nieposkromioną
energią (jeśli tak brzmią, na płycie, to jak muszą wyglądać
ich koncert, szaleństwo) daje to bardzo rozrywkową całość.
Canailles
grają muzykę małych miasteczek. Idealną do tańca na dechach,
ścieżkę dźwiękową do knajpianej rozróby. Piosenki szczerzą
się niepełnym uzębieniem, błyskają tulipanami z butelek po
burbonie. Chropawy głos Daphne Brisette robi wrażenie, jakby ta
niepozorna dziewczyna była weteranką niejednej pijatyki. W kilku
piosenkach zastępują ją Alice St-Jak i Erik Evans, też barowe
wygi. Gdy zespół nie pędzi na złamanie karku, potrafi zagrać
takiego bluesa, jakby całe życie siedzieli na bagnach Missisipi
(Berceuses pour les
plantes). Fromage,
ponad dziesięciominutowy utwór chyba najlepiej oddaje ducha muzyki
Kanadyjczyków. Jest tu i trans, echa indiańskich rytuałów,
trochę psychodelii, ale i chwytliwa melodia. Najwięcej
przebojowości ma Titanic,
kandydat na najlepszą piosenkę roku. Istny samograj, płynie jak
rwąca rzeka, banjo i mandolina grają tak, że mam ochotę rzucić
wszystko i dołączyć do tego gangu.
Canailles na swoim
najnowszym albumie nie pytają, czy się spodobają się słuchaczowi,
do nikogo się nie przymilają. Albo się spodobają tacy, jacy są,
albo nie. Tylko w tym drugim przypadku dostaniesz w zęby.
tekst ukazał się pierwotnie na stronie iratemusic.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz