piątek, 27 maja 2022

Gitary z Sahary


Gdzie bije teraz serce muzyki gitarowej? Pewnie powiecie, że w Wielkiej Brytanii, gdzie kwitnie postpunk pod postacią: Black Country, New Road, Squid czy Black Midi. Prawdziwa rewolucja dzieje się jednak gdzie indziej. Na Saharze i w Sahelu. Na potańcówkach, ogniskach i weselach.

W Dwutygodniku piszę o najwspanialszej formie muzyki gitarowej. 21 minut czytania. Jest i playlista, ale musicie kliknąć w artykuł.

środa, 18 maja 2022

Na obrzeżach x Radio Kapitał 18 V 2022


Lato i festiwale zbliżają się wielkimi krokami. Opowiedziałem o trzech festiwalach, na których pojawi się „naobrzeżowa” muzyka.

Mdou Moctar - Afrique Victime
Arooj Aftab - Udhero Na (feat. Anoushka Shankar)
Imarhan - Temet
Tamikrest - Timtarin (feat. Hindi Zahra)
Bab L'bluz - El Watare
Oumou Sangare - Sarama
Altin Gun - Çarşambayı Sel Aldı
Jaubi - Nafs at Peace
Cimarron - Zumbajan
Damir Imamović - O bosanske gore snjezne


wtorek, 17 maja 2022

Jemeńskie pobudzenie



Różnie nazywa się tę roślinę. Khat, qat, po polsku to czuwaliczka jadalna. Uprawia się ją w Jemenie i Rogu Afryki. Ma lekkie działanie pobudzające. W Polsce jest zakazana, ale w Jemenie to najpopularniejsza używka. Tak popularna i wszechobecna, że trafiła do tytułu kompilacji muzyki z regionu, „Qat, Coffee and Qambus”, która zainspirowała Eyala El Wahaba do założenia zespołu. Jego nazwa też pochodzi od khatu, a muzyka przesycona jest wspomnieniami o Jemenie.

poniedziałek, 16 maja 2022

Kim jest Annie Clark?


W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Inne teksty miały zostać opublikowane, ale z różnych powodów zostały w szufladzie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. Dokładnie rok temu wyszła Daddy's Home St. Vincent i napisałem spory profil Annie Clark. Przesiedział prawie cały rok w szufladzie, aktualizowany jesienią 2021.

Kim jest Annie Clark? Trudno znaleźć jednoznaczną odpowiedź na to pytanie. Kim jest St. Vincent, jej sceniczne alter ego? To też niełatwy orzech do zgryzienia. Zmieniająca się kompletnie, niczym David Bowie czy PJ Harvey, z płyty na płytę na płytę artystka od lat stawiała się w cieniu. Nie wiadomo było, co jest prawdą, a co kreacją. Aż do teraz… Daddy’s Home już tytułem sugeruje zrzucenie maski (a może tylko jej zmianę, bo maska pomagała Annie mówić o najintymniejszych sprawach). Tytułowy powrót taty to wydarzenie z życia Amerykanki. Jej ojciec po odsiedzeniu dwunastoletniego wyroku za malwersacje finansowe wrócił do domu. A może tym tatusiem jest ona sama, wychowana na muzyce lat 70?

Annie wychowała się w Teksasie, w Dallas, ale jej ukochanym miastem jest Nowy Jork, choć sama od niedawna mieszka w innej metropolii-legendzie, Los Angeles. Obu zresztą poświęciła piosenki na Masseduction, swoim największym albumowym hicie. Dorastała otoczona muzyką Led Zeppelin, Hendriksa, Jethro Tull. Gitarę złapała w wieku 12 lat, trzy lata później po raz pierwszy wystąpiła publicznie. Grała na basie w zespole metalowym, na gitarze w hardcore punkowym. Jej wujek to znany jazzowy gitarzysta Tuck Andress, jego styl gry odcisnął silne piętno na grze Annie. Po szkole pracowała jako roadie, a później tour manager duetu Tuck & Patti, który Tuck tworzy ze swoją żoną. Poważne, zarobkowe granie zaczynała w teksaskim Polyphonic Spree, bardziej kolektywie, niż tradycyjnym zespole. Do nowojorskiego indie światka trafiła dzięki graniu z Sufjanem Stevensem, który zobaczył jej solowy występ w niewielkim klubie w Wielkim Jabłku. 

Debiut Marry Me był dość typowy dla czasu, w którym powstał. Był rok 2007, na Brooklynie królowało bogato zaaranżowane, bardzo kolorowe, pełne akustycznych instrumentów i wplatania folku granie. Słusznie od razu Annie zdobyła uznanie, już na debiucie pokazała dwie rzeczy - pisze świetne piosenki i gra na gitarze, jak nikt inny (może z wyjątkiem Marnie Stern). Wydany dwa lata później Actor tylko potwierdził te opinie. Nadal zanurzony w nowojorskim indie, małych mieszkaniach, marzeniach o sławie i oparty na sfuzzowanej gitarze Annie. Już ponad dekadę temu wyrastała na współczesną królową gitary. Artystkę, która razem z marnie Stern i Marissą Paternoster wpuścić trochę świeżego powietrza do zatęchle męskiego środowiska gitarowych wymiataczy. I pewnie zachęciła niejedną dziewczynę do sięgnięcia po instrument. Chłopaka pewnie też, bo nie pręży muskułów, nie ściga się na szybkość dźwięku, po nerdowsku bawi się efektami.

Pierwszym przełomem w jej karierze były dwa kolejne albumy. Strange Mercy i nagrany z innym nowojorskim kameleonem, Davidem Byrne’em Love this Giant. Ten pierwszy ugruntował jej pozycję jako ulubienicy hipsterów z Pitchforka i alternatywnej gwiazdki. A współpraca z Byrne’em, niegdysiejszym liderem Talking Heads, jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki lat 70. i 80., to marzenie chyba każdego muzyka. Spełnione w przypadku Annie, a jego efekt jest więcej niż bardzo dobry. Oczywiście, pierwsze skrzypce gra Byrne, to bardziej jego płyta niż St. Vincent, ale to jej granie na gitarze decyduje o wyjątkowości Love this Giant w katalogu muzyka. Praca z Byrne’em i towarzysząca albumowi trasa koncertowa, jak zawsze w jego wypadku wyreżyserowana w najdrobniejszych szczegółach miały niebagatelny wpływ na dalszą drogę i to, w jaki sposób kreuje swój sceniczny wizerunek.

Razem z St. Vincent rozwiązał się worek z nagrodami. Od Grammy za najlepszy album alternatywny (druga nagroda dla kobiety w tej kategorii od jej powstania) po pierwsze miejsce na listach rocznych Guardiana i NME. Z grzecznej dziewczynki znanej z Marry Me i Actor zmieniła się w liderkę parareligijnego kultu. To była jej pierwsza tak radykalna i odważna przemiana. Przefarbowana na stalowo-lawendowy blond St. Vincent siedzi na tronie na okładce płyty. Odważna deklaracja, może i buńczuczna, ale nieprzesadzona. W 2014 roku St. Vincent zaczęła zdobywać świat, media i publikę, jej koncerty to prawdziwe spektakle precyzyjnie wyreżyserowane, jak u Byrne’a.  Żyjący członkowie Nirvany zapraszają ją do zaśpiewania Lithium na wprowadzeniu zespołu do Rock’n’roll hall of Fame i jeśli ktoś mógłby kiedykolwiek zastąpić Cobaina, to właśnie ona, obdarzona naturalną charyzmą.  To było dla niej chyba jeszcze większe spełnienie marzeń, bo sama wspomina, że pierwszym zespołem, który przewrócił jej życie do góry nogami była właśnie Nirvana.

Trzy lata po St. Vincent Annie przestała być liderką kultu, a stała się – wreszcie – prawdziwą gwiazdą za sprawą Masseduction. Bawiła się tym statusem w kampanii promocyjnej - przygotowała generyczny wywiad, zmęczona ciągle tymi samymi pytaniami; obnażała seksizm branży muzycznej. Krzykliwe kolory okładki i całej wizualnej otoczki był metakomentarzem na temat sztuczności popu, w którym zanurzyła się Annie. Na każdym kroku podkreślała, że to gra, że to ona nad wszystkim ma kontrolę. Świat wykreowany na Masseduction z pozoru jest cukierkowo przerysowany, pod tą powłoką kryją się miłosne zawody, pogoń za młodością, próby samobójcze,seksualne obsesje, uzależnienie od leków i narkotyków, chemseks. Z wierzchu Masseduction jest najbardziej rozrywkowy, taneczny, może nawet “ultrapopowy” album Annie. Jaskrawy, zaślepiający, uwodzący, ale bardzo smutny i poruszający. Chyba nigdy wcześniej nie pisała tak wzruszających piosenek, jak New York czy “Slow Disco”. O tej pierwszej rozpisywały się media – czy dotyczy Clary Delevingne (która zresztą pojawia się w “Pills”) czy może zmarłego Bowiego. St. Vincent odpowiadała, że to nieistotne, że ta historia nie dotyczy jednej osoby, że może i oparta na jej przeżyciach, ale nie jest zapiskiem z dziennika. Znów myliła tropy, cały czas była skryta, nie opowiadała o swoim życiu prywatnym, choć potrafiła przyznać, że pisze piosenki przede wszystkim na podstawie własnych doświadczeń. Nikt jednak nie brał tego na poważnie, maska, za którą się chowała była tak wyrazista, że teksty traktowano jako część kreacji.

Chwilę przed premierą albumu na rynek trafiła sygnowana przez nią gitara. Ostre kształty, mocna kolorystyka idealnie pasowały do wizerunku obranego na Masseducrtion. Nazwana przez Walijkę Cat Le Bon za jedyną gitarę dostosowaną do kobiecej anatomii, uznanie zdobyła wśród gitarzystów płci obojga. Na scenie widziany był z nią i Dan Boeckner z Operators, Willow Smith czy Jack White. Gitara sprzedaje się jak świeże bułeczki i trudno się dziwić, kto nie chciałby grać na takim samym instrumencie, jak ona? 

Jeszcze przed wydaniem albumu St. Vincent nagrała akustyczne wersje piosenek z Masseduction. Razem z Thomasem Barlettem odarli piosenki ze wszystkich aranżacyjnych warstw. Został tylko głos i fortepian. Na tle skromnych, ale zmyślnych interpretacji głos Annie błyszczy. Sama mówi, że to najbardziej nowojorska rzecz, jaką nagrała. To czuć, z futurystycznych, obudowanych popartową scenografią scen, przenosi się do do małego, ukrytego w piwnicy klubu. Zrzuca lateksowy kostium, który był jej znakiem rozpoznawczym na koncertach na trasie Fear the Future. W tych kilku akustycznych występach,pojawia się w skromnym garniturze. A na okładce, by podkreślić intymność tych interpretacji, to, że się odsłania, pozuje nago. Może to po prostu kolejna maska, specjalnie różna o 180 stopni od wizerunku z Masseduction. Może jak Lady Gaga, Taylor Swift czy Nirvana, chciała pokazać, że jej piosenki bronią się w każdych warunkach, że pod wielowarstwowymi, bogatymi aranżacjami – Masseduction zaskakuje mnie za każdym przesłuchaniem, choć mam wrażenie, że znam ją na pamięć - kryją się nie tylko przejmujące melodie, ale równie poruszające historie. To one są dla Annie najważniejsze i może dlatego chciała pokazać wielowymiarowość swoich piosenek. Podkreślała ją w wywiadach towarzyszących Masseduction. To piosenki do tańca, dopóki nie posłucha się tekstów, wtedy są idealne do płakania. Skoro podkręciła ich emocjonalną stronę, musiała zrobić to samo dla klubowego wymiaru. Prawie dokładnie rok po MassEducation światło dzienne ujrzał Masseduction Rewired zbiór remiksów przygotowanych pod nadzorem Niny Kraviz.

Jak w tym wszystkim Annie znalazła jeszcze czas na film, nie mam pojęcia. We wrześniu na ekrany i serwisy streamingowe wchodzi paradokument The Nowhere Inn, napisany przez Clark i Carrie Brownstein ze Sleater-Kinney, w którym grają fikcyjne wersje samych siebie. To w zasadzie film o kręceniu filmu, podczas którego “coś poszło strasznie nie tak”. “Chcę nakręcić film o sobie, bo tylko wtedy mam pełną kontrolę nad narracją” mówi w zwiastunie Annie i to pożądanie kontroli sprawia, że w filmie wszystko się sypie. A może wcale się nie sypie? Może właśnie ta filmowa piękna katastrofa jest zaplanowana od samego początku. The Nowhere Inn zaczyna się niczym film o kręceniu filmu. Za kamerą stoi Brownstein, która chce, by poza sceną Annie była choć trochę bardziej interesująca, nie była tak zwykła i po prostu nudna. I wtedy Clark odpina wrotki, film zmienia się w lynchowską, psychodeliczną jazdę bez trzymanki. W centrum stawiają pytanie, czy warto wiedzieć, jaki idol jest naprawdę, gdy wychodzi ze swojej scenicznej kreacji. Czy artyst(k)a sam(a) to wie? Gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna kreacja, a może ona też jest rzeczywistością? Lub na odwrót, wszystko jest kreacją, a tylko dzięki totalnej kontroli można opowiedzieć własną historię zgodnie ze swoją intencją. Tylko czy warto zapłacić cenę za możliwość totalnej kontroli? Nie stawiają jednoznacznej odpowiedzi.

Kontrola nad własnym wizerunkiem, wypuszczanie tylko tylu informacji, ile potrzeba, mylenie tropów, zaprzeczanie samej sobie jest tym, co opanowała do perfekcji. Dlatego tak wyraźna deklaracja, że Daddy’s Home jest albumem opartym na jej własnych doświadczeniach, że otwarcie w wywiadach Annie przyznaje, że jej piosenki zawsze miały autobiograficzny ładunek po prostu zaskakuje. Choć przecież z drugiej strony mówiła o tym wcześniej otwarcie. Tylko nikt nie bardzo chciał jej w to uwierzyć.

Znów zmieniła skórę, stała się tym tytułowym tatuśkiem - połączeniem maczo z rodem z lat 70. i femme fatale. Przefarbowała się na blond, bo według jej własnych słów, blondynki czerpią więcej radości z życia. I jak zawsze jest to transformacja kompletna. St. Vincent na fotosach czyta playboya, ubiera się w męskie garnitury i koszule z charakterystycznym, ogromnym kołnierzykiem, jak prawdziwy maczo rozpina je pępka. Albo pokazuje się rozmazanym makijażu, podartych pończochach i halce, na którą narzuca płaszcz. Swój wizerunek zaczerpnęła w dużej mierze od Candy Darling, transpłciowej aktorki, jednej z muz Andy’ego Warhola, stąd bierze się podwójność jej kreacji. A skoro bawi się w maczo, to nie może być inaczej - gra klasyczne solówki, jedyna ekstrawagancja, na którą sobie pozwala to elektryczny sitar. O haśle “nie chcę, żeby gitara brzmiała jak gitara”, którym posługiwała się przez lata można zapomnieć. 

Daddy’s Home nie jest ani futurystyczna, ani dystopijna, ani w stu procentach nostalgiczna. St. Vincent wychodzi od retromanii, patrzy na przeszłość, na Bowiego, Prince’a, Sly &  the Family Stone, soul, oddaje hołd muzyce, na której sama wyrosła. Gdy wsłuchać się w teksty, czuć podobną dychotomię, która towarzyszyła Masseduction. Annie zmaga się w nich z oczekiwaniami ze strony rodziny i społeczeństwa, dla których najważniejsza rola kobiety to matka, a ona wolałaby siedzieć całe dnie i grać, to jest jej przeznaczenie i dziedzictwo. Wyraża wprost obawę, że to może nie wystarczyć, że nikt nie przyjdzie na jej pogrzeb, bo przecież nie spełniła się tej niby najważniejszej roli. Wymienia swoje najważniejsze bohaterki w Melting of the Sun, porównuje się z nimi i - po raz kolejny zaprzeczając samej sobie - twierdzi, że potrafi tylko kłamać. Tworzy spójne światy na podstawie własnych doświadczeń. Czy to już kłamstwo? 

Zegar wskazuje 19, jest 5 sierpnia. Zaczyna się transmisja jednego z czterech livestreamów promujących Daddy’s Home, namiastka koncertów, które Annie zapowiedziała na druga połowę tego i przyszły rok. Nie jest to zwykłe nagranie gdzieś z domu czy salki prób, jakich w ubiegłym roku było na pęczki. St. Vincent i Down and Out Downtown Band grają w teatrze w Los Angeles i wcale nie udają, że idzie to na żywo. Dynamiczny montaż, przenosiny ze sceny za kulisy, do atelier (gdzie razem z Rachel Eckroth poruszająco wykonały New York), na widownię. Nie ukrywali obecności ekipy filmowej, a co jakiś czas pojawiały się przerywniki, w których Annie przemawiała z męskiej toalety. Na scenie wystąpiła w płaszczu z naszytym napisem Daddy. 

Nadal nie wiem, kim jest prawdziwa Annie Clark i nie jestem już pewien, czy chcę się dowiedzieć. Sama zresztą powtarza, że najlepsi artyści to, ci, którzy niosą w sobie tajemnicę, a ona jest nimi spowita.

poniedziałek, 9 maja 2022

Udało nam się stworzyć spójną całość


W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. To akurat tegoroczna rzecz, ale nie ukazała się tam, gdzie miała. Alt-j to zespół, który doceniłem tak naprawdę dopiero przy okazji tej najnowszej płyty. Rozmawiałem z wokalistą, Joe Newmanem.

W 2022 mija 10 lat od premiery waszego debiutu i jednocześnie przełomowego albumu, An Awesome Wave. Zdarza ci się do niego wracać?

Joe Newman: Chyba... Tak, wracam do niego. Zresztą wracam nie tylko do naszego debiutu, ale do całej naszej dyskografii. Pomaga mi to podjąć decyzję, w jaki sposób podejść do pisania nowych piosenek. Wracanie do starszych piosenek jest ważną częścią procesu twórczego. Wracanie do An Awesome Wave jest szczególnie miłe, bo przywołuje niezwykle ważne wspomnienia. Doskonale pamiętam, gdzie pisaliśmy ten album, jakie ciuchy nosiliśmy, jak wyglądały nasze relacje – byliśmy prawie nierozłączni – zapowiedź naszego sukcesu. An Awesome Wave z czasem stał się nostalgicznym wspomnieniem naszych początków i sukcesu.

Co czujesz, kiedy do niego wracasz?

Przede wszystkim to, że wybraliśmy się w muzyczną, dźwiękową podróż. Kiedy porównuję An Awesome Wave z naszym najnowszym albumem, słyszę, że dojrzeliśmy jako muzycy, rozwinęliśmy się. Na przykład – zmienił się mój głos. Teraz czuję się z nim dużo bardziej komfortowo, zmieniła się też jego rozpiętość. Nasz producent, Charlie, też się zmienił – zyskał dużo wiedzy, doświadczenia i ma teraz lepszy sprzęt. Lepiej też wie, co mu się podoba, a co nie. Muzycznie bardzo się zmieniliśmy. Zmieniliśmy się też my, sukces każdego kolejnego albumu buduje naszą pewność siebie. Czujemy, że nagrywając nową muzykę, znajdujemy się w bezpiecznym miejscu. Wiemy, co ma dla nas wartość, wiemy też, co jest wartościowe dla ludzi czekających na nasza muzykę. Traktujemy się bardziej poważnie.

Zaczęliście nagrywać The Dream tuż przed początkiem pandemii i lockdownów. Jak to wpłynęło na waszą muzykę?

Cóż... dostaliśmy dużo więcej czasu na pisanie piosenek, bo świat upadł na kolana. Wszystko się musiało zmienić i wszystko się zmieniło z dnia na dzień. Rządy musiały zarządzać kryzysem, który potrwa kilka lat i trwa nadal. Dla nas jednak nic się nie zmieniło w tym sensie, że proces powstawania albumu nie został dotknięty przez pandemię. Pisałem piosenki na własną rękę, jak zawsze; ciągle jeździłem do studia, nagrywałem demówki w ogrodzie. Wymyślałem nowe piosenki, wracałem do starszych pomysłów, które gdzieś zapisałem. Nikt od nas niczego nie oczekiwał, mieliśmy więcej czasu i więcej luzu. Porównałbym to do śnieżnego dnia, kiedy dzieciaki nie muszą iść do szkoły i mają dla siebie więcej czasu. Ten dodatkowy czas pozwolił nam mocniej zagłębić się w piosenki. Myślę, że złożoność The Dream częściowo wynika z pandemii i tego, co wszyscy przeżyliśmy.

Piosenką najbardziej bezpośrednio odnoszącą się do pandemii jest Get Better. Czy powstała na kanwie starszego pomysłu?

W pewnym sensie. Refren napisałem w 20176 roku, a zwrotki zrodziły się podczas pandemii. Zapisywałem drobne poetyckie momenty godzenia się ze stratą kogoś bliskiego. Wynotowałem dużo takich krótkich zdań na telefonie czy w notesach i zebrałem te wszystkie drobne momenty razem. Codziennie byliśmy wystawiani na ogromną skalę straty przynoszonej przez pandemię. Tak wielu straciło najbliższych. To było tak obezwładniające i tak wszechobecne, że postanowiłem napisać o pandemii i tej stracie.

Twoje piosenki przypominają opowiadania, może nawet nowelki. Wiem jednak, że nie zawsze czułeś się komfortowo ze śpiewaniem historii, które się tobie nie przydarzyły.

To prawda, trochę mnie uwierało, że piszę tak emocjonalne piosenki jak Get Better, które są całkowicie fikcyjne. Wreszcie Gus powiedział mi, że przecież nie potrzebuję skierowania od lekarza, żeby napisać smutną piosenkę. Nigdy tego nie zapomnę, bo przecież to najprawdziwsza prawda. Jeśli byśmy usunęli wszystkie opowieści, których autor nie przeżył opisywanych zdarzeń, stracilibyśmy mnóstwo wartościowej sztuki – literatury, filmów, piosenek i sztuk pięknych też. Lubię zgłębiać te mroczniejsze strony ludzkiego doświadczenia i nieuchronności wszystkich odcieni życia. Nawet jeśli sam ich nie przeżyłem.

Skąd bierzesz inspirację do swoich historii?

Trudno powiedzieć. Inspiracji nie da się włączyć ot tak, to coś, na co się napotykasz. Fascynują mnie te sprawy, a fascynacja jest smarem inspiracji.

W takim razie, skąd u ciebie ta fascynacja śmiercią, zbrodnią, stratą?

Myślę, że to bardzo ludzkie. To jak spoglądanie na wypadek samochodowy. Zadałeś mi pytanie bardziej o instynkty niż o coś świadomego. Ta fascynacja bierze się z instynktu przetrwania – patrzysz na wypadek, bo siedzi w tobie pierwotna ciekawość rzeczy, które przydarzą się i tobie. Niekoniecznie zginiesz w wypadku, chodzi o nieuchronność śmierci i okrucieństwo. Możliwe, że fascynujemy się takimi rzeczami, bo podświadomie chcemy ich uniknąć i się przed nimi uchronić. A może po prostu chodzi o zrozumienie istoty życia... Chociaż nie, to raczej pogodzenie się z jego bezsensem, pustką istnienia.

Ciężko ci się oddaje perspektywę chociażby seryjnego mordercy, jak w Losing my mind?

Nie, bo nie wcielam się w niego. Specjalnie zresztą ta piosenka jest niejasna. Słuchacz może ją zinterpretować na swój sposób. Losing my mind jest przykładem wspomnianych przez ciebie piosenek-nowelek. Wyciągnąłem z niej osiem zdań, które są niezbędne dla opowieści. Każdy wers jest częścią szerszego obrazu, o którym nie mówię w piosence, ale te osiem zdań wystarcza, by zobaczyć nowelę, która za nimi stoi.

The Dream jest waszą najbardziej amerykańską płytą pod względem brzmienia i struktury piosenek, śpiewacie protest songi, sięgacie po śpiew w stylu barbershop. Jesteście jednym z niewielu brytyjskich zespołów, które w ciągu ostatnich 15 lat osiągnęły sukces w Ameryce. The Dream można interpretować też jako pewnego rodzaju list miłosny do Stanów. Co jest takiego w tym kraju, że nie możecie mu się oprzeć?

Nasza młodość, spędziliśmy nasze lata dwudzieste w Stanach. Obejrzeliśmy ten kraj z wana. Poznaliśmy Amerykanów, stany, krajobrazy, jedzenie – wszystko z wana, który woził nas z koncertu na koncert. W tym samym czasie wszyscy nasi przyjaciele kończyli studia, wchodzili w dorosłe życie, mieli tymczasowe prace, starali się odnieść sukces w różnych dziedzinach albo uczyli. Mam do tego wielki szacunek, do ich pracy i wysiłku, my tymczasem żyliśmy dziecięcym marzeniem, które było brane na poważnie przez ludzi, którzy na nas postawili. Masz dwadzieścia lat, spotykasz nowych ludzi co wieczór, grasz koncerty, poznajesz Stany dużo dokładniej niż byś kiedykolwiek się spodziewał. Dzięki tej naszej ciężkiej pracy, która jednocześnie jest wspaniałą przygodą, staliśmy się znani w Ameryce. To Amerykanom i ich pieniądzom zawdzięczamy nasz styl życia, to, że możemy utrzymać się z muzyki.

Kiedy Trump doszedł do władzy, rozpalił podziały, które istniały już wcześniej i które my widzieliśmy na własne oczy. Ameryka od tamtej pory płonie. Nie powiedziałbym, że ciężko się na to patrzy, raczej to niezwykłe zjawisko. Kochamy Amerykę, jesteśmy jej wdzięczni i chcieliśmy jakoś podziękować Amerykanom za nasz sukces. W formie piosenek. Rozmawialiśmy o Teksasie, Los Angeles, Chicago, Filadelfii. Połowa z tych miejsc to po prostu miejsca na mapie, ale potem stwierdziliśmy, dlaczego nie uhonorować na przykład chicagowskiego house'u? Filadelfia to piękne słowo, więc zrobiliśmy z niego refren piosenki. The Dream nie jest albumem koncepcyjnym, ale w trakcie powstawania, stał się hołdem dla naszej abstrakcyjnej miłości do Ameryki.

Wyobrażasz sobie mieszkanie w Ameryce?

Nie.

Dlaczego?

Bo kocham życie w Anglii. Moja partnerka jest Australijką i jeśli mielibyśmy się gdzieś przeprowadzić, to właśnie tam.

Niedawno urodziła ci się córka, czujesz, że ojcostwo zmieniło cię jako artystę?

Jeszcze nie wiem, córka ma 11 miesięcy i choć jest to najważniejsze i najwspanialsze doświadczenie mojego życia, to na to pytanie będę mógł odpowiedzieć za 10 lat. Napisałem już kilka piosenek o ojcostwie, służą mi jako wehikuł do uwiecznienia początku tego procesu.

Bohater Hard Drive Gold staje się z dnia na dzień kryptomilionerem. Interesuje was wejście w NFT i blockchain?

Zbyt mało o tym wiemy. Na razie przypomina to bańkę pełną szarlatanów, którzy chcą zarobić jak najwięcej pieniędzy jak najmniejszym kosztem. Nas nigdy nie interesowało samo zarabianie pieniędzy. Poza tym nie wiadomo, czym się kierują twórcy kryptowalut. Jasne, jest inna strona NFT – mogą pomóc zacieśnić więzi między artystą a fanami, ale chyba to nie dla nas. Przynajmniej na razie.

Z czego jesteś najbardziej zadowolony na The Dream?

Jedną z najlepszych rzeczy związanych z tym albumem jest to, że nie mam takiej jednej rzeczy. Stworzyliśmy piosenki, które się zazębiają i wspólnie działają jako jedna całość. Jestem dumny z każdej piosenki. Na tym albumie nie ma wypełniaczy, każdą piosenkę moglibyśmy wybrać na singel. Z tego jestem najbardziej dumny, że udało nam się stworzyć spójną całość.

czwartek, 5 maja 2022

Mityczna słowiańska melancholia


Marek Pędziwiatr nigdy nie poznał swojej prababci Marianny – zmarła niedługo przed jego narodzinami. Większość życia spędziła w Maradkach, małej mazurskiej wiosce. Wychowała się w katolickiej rodzinie w protestanckim regionie, ale jej wiara była raczej synkretyczna. Z opisów i wspomnień wyłania się obraz silnej kobiety: Marianna przeżyła uchodźstwo, wojnę, doświadczyła strachu i głodu. Do niedawna Pędziwiatr nie znał nawet jej głosu, miał tylko zdjęcia. Aż znalazł nagrania, na których prababcia wspomina swoje życie.

W Czasie Kultury piszę o niezwykle czułym, solowym debiucie Latarnika.

środa, 4 maja 2022

Na obrzeżach x Radio Kapitał 4 V 2022


11 lat temu odbyła się niesamowita trasa Congotronics vs. Rockers. 19 osób na scenie z USA, Szwecji, Konga i Argentyny. Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums, Skeletons połączyli siły z Konono n1 i Kasai Allstars. Minęło 11 lat i wreszcie można posłuchać, jak ten sceniczny potwór brzmiał na żywo. W programie nie tylko fragmenty "Where's the One?", ale cała historia tego spotkania, opowiadam, jak do niego doszło, dlaczego nie było tak łatwo oraz dlaczego uważam, że to album roku 2022.

Congotronics International - Hand To The Knee/Tshimbala Mulumbayi
Deerhoof - Travel Broadens the Mind
Juana Molina - Hoy supe que viajas
Kasai Allstars - Wa Muluendu
Deerhoof - Super Duper Rescue Heads!
Congotronics International - Super Duper Rescue Allstars
Skeletons - Masikulu Dub
Konono n1 - Wumbanzanga
Congotronics International - Bombo & Sifflets


wtorek, 3 maja 2022

Tak, jak być powinno


Historia Congotronics International zaczyna się 12 lat temu. Za muzykę tradi-modern (czyli takich zespołów jak Konono n1 czy Kasai Allstars) z Demokratycznej Republiki Konga zabrało się dwadzieścia sześcioro wykonawców i zespołów z alternatywnego światka. Część z nich wykorzystywała nagrania źródłowe, część rozpisała własne interpretacje tej frenetycznej muzyki. Wszystko na potrzeby albumu Tradi-Mods vs. Rockers, który okazał się takim sukcesem artystycznym, że wypączkowały z niego trasa koncertowa i zespół, prawdziwa supergrupa. 19 osób na scenie, Konono, Kasai, Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums, Skeletons. Zagrali kilkanaście koncertów, wszystkie nagrali. Trzeba było tylko było poczekać na lepsze czasy.

Te czasy właśnie nadeszły. 2022 nie jest lepszym rokiem od 2011, ale to chyba najodpowiedniejszy moment dla tej muzyki. Where's the One? to 82 minuty nieprzerwanej muzycznej ekstazy, celebracji. Okupionej wyczerpującymi tygodniami prób, sporów, negocjacji. Każdy z dziewiętnaściorga muzyków musiał wyjść ze swojej bański skonfrontować się z często zupełnie przeciwnym podejściem i w tym wszystkim znaleźć wspólny język. W nagraniach w ogóle nie słychać tych zmagań. Połączenie tradi-modern i różnych odcieni zachodniej muzyki alternatywnej wypada bardziej niż naturalnie. Mam wrażenie, jakby ta dziewiętnastka była dla siebie stworzona. Działają jak jeden wielogłowy i wieloręczny organizm. Wszystko jest zagrane w punkt, z niebywałą dokładnością, ale i ogromną swobodą. Nie było to łatwe do skoordynowania – trzy zestawy perkusyjne, perkusjonalia, kilku gitarzystów, wokaliści, przesterowane mbiry każdej wielkości. Każdy gra co innego, to nie tylko skomplikowane polirytmie znane z nagrań i koncertów Konono, ale też polifonie. Ciągły dialog wymagający nieustającego skupienia. Nie dla słuchaczki, 82 minuty mijają w mgnieniu oka i nieustającym zachwycie.

Siła Congotronics International leży w kilku równie ważnych aspektach. O otwartości, gotowości na przekroczenie własnych przyzwyczajeń i ograniczeń już pisałem. Po drugie, oprócz nowych, napisanych wspólnie miniaturek i dłuższych kompozycji czy improwizacji, opierają materiał na istniejących już piosenkach. Tak, jak to było na Tradi-Mods vs. Rockers, tylko że tym razem działa to w obie strony. Nie tylko „rockersi” przerabiają piosenki „tradi-modsów”, ale też Kongijczycy odmieniają oblicze zachodnich kompozycji. Najlepiej to słychać w Super Duper Rescue Allstars, deerhoofowym klasyku z Deerhoof vs. Magic. Basowe mbiry pobrzmiewają z gitarami, kompozycja jest spójniejsza, uwypuklają chórki. To wystarczy, by powstała nowa jakość. Te dwie minuty z niewielkim naddatkiem to mój muzyczny absolut. Wszystko jest takie, jak być powinno. Zresztą to jest przykład wielokrotnego sprzężenia zwrotnego, bo Super Duper Rescue Heads Deerhoof wywiedli z prób zrozumienia Wa Muluendu Kasai Allstars. Travel Broadens the Mind z Tradi-Mods vs. Rockers to właśnie ich interpretacja tego utworu. To pokazuje, jak otwierają się nowe możliwości, nowe połączenia. Nikt nie jest pokrzywdzony, nie ma grania dla samego siebie. Nie, Congotronics International wymyślają nowy język, wywiedziony z dotychczasowych doświadczeń.

Nie gubią przy tym tego, co jest największą siłą Congotronics – zaraźliwej, transowej taneczności. A jednocześnie robią miejsce na oddech, świetnie grają dynamiką. I jak na koncertach Konono zdarzało mi się opadać z sił, tak mam ochotę słuchać Where's the One? na niekończącej się pętli. To idealna symbioza transu, delikatnych eksperymentów, imprezy i chwytliwych melodii. Idealna muzyka środka i perfekcyjna płyta. Mająca to, czego w muzyce poszukuję najbardziej. Choć od tej trasy minęło ponad 10 lat, nic się te utwory nie zestarzały. Może nawet są świeższe niż kiedykolwiek. Połączenie muzyki niezachodniej i zachodniej alternatywy zdarza się coraz częściej, to już prawie codzienność – przynajmniej w mojej muzycznej bańce – dlatego osobność Congotronics International słychać jeszcze wyraźniej. Tak powinno się po prostu grać muzykę.