wtorek, 30 listopada 2021

Dobry smutek


Można powiedzieć, że to nic nowego, bo lo-fi to dość popularna estetyka, a wykonawców i wykonawczyń podobnych do Grouper jest wiele. A jednak to ta nieśmiała i chmurna artystka wyrosła na jedną z najważniejszych postaci amerykańskiej muzyki alternatywnej.

Dla Dwutygodnika napisałem sylwetkę Liz Harris, pretekstem bardzo dobra, nowa płyta.

czwartek, 18 listopada 2021

Król dabke zatrzymany

Omar Souleyman i Rizan Said w warszawskiej Miłości, maj 2016

Omar Souleyman, król dabke, filigranowy wąsaty syryjski cesarz wiksy, niepowtarzalny fenomen światowych scen, został wczoraj zatrzymany przez turecką żandarmerią pod zarzutem członkostwa w organizacjach terrorystycznych - Partii Pracujących Kurdystanu oraz Powszechnych Jednostek Obrony. Podobno dowodem ma być fakt, że w latach 90. w Niemczech publicznie wychwalał współzałożyciela PKK Abdullaha Ocalana. AFP podawało, że Souleyman miał zostać zwolniony do końca dnia, jednak Guardian na podstawie rozmów z sąsiadami Souleymana twierdzi, że muzyk jest nadal przetrzymywany. Jego syn twierdzi zaś, że żandarmi przyszli z nakazem aresztowania.

Ta wiadomość łamie mi serce. Souleyman jest symbolem możliwego pokojowego istnienia na Bliskim Wschodzie. Sam jest Arabem, pochodzi z Ras Al Ayn pod granicą turecką, sławę zdobył swoimi szalonymi występami na weselach. Śpiewał dla wszystkich - muzułmanów, chrześcijan, Kurdów, Arabów, Turków. Śpiewał też dla całego świata. Po odkryciu go przez Marka Gerghisa z Sublime Frequencies dla zachodniej publiczności Omar występował w Europie, Ameryca, Azji, na festiwalach i rozdaniu pokojowych nagród Nobla. Wszędzie śpiewał piosenki o miłości, pokoju, wygłaszał wykłady na temat życia w Syrii przed i w trakcie wojny.

Jak wielu swoich rodaków po wybuchu wojny opuścił Syrię, zamieszkał w Turcji, niedaleko granicy. Prowadził tam darmową piekarnię, ale cały czas był aktywny koncertowo i wydawniczo. W pewnym momencie rozeszły się jego drogi z Rizanem Saidem, kurdyjskim keyboardzistą, który Omarowi towarzyszył prawie od samego początku kariery. Zastąpił go Egipcjanin Hasan Alo. Omar dla dziennikarzy był prawie nieuchwytny, a od rozpoczęcia wojny w Syrii, niewielu udało się z nim porozmawiać. Zawsze strzegła go menadżerka i tłumaczka, która na najbledsze wspomnienie o polityce ucinała rozmowę. Nie udało się porozmawiać z Souleymanem Bartkowi Chacińskiemu, udało się za to Kubie Dziubie z Dwójki i to jedyny wywiad, jakiego muzyk udzielił polskim mediom.

Jak ognia, a może nawet bardziej, unikał jakichkolwiek deklaracji politycznych. Ten temat dla niego nie istniał, bał się, że jedno słowo za dużo może kosztować go karierę. Potwierdza to na Twitterze Rodi Said, fotoreporter, przyjaciel z dzieciństwa i brat Rizana Saida. Souleyman nigdy nie angażował się w żadne polityczne ruchy. Razem z synem muzyka, Said podrzuca inny, osobisty wątek zatrzymania Omara. Otóż, miałaby być nim zazdrość innych lokalnych muzyków o międzynarodową sławę Souleymana. Niektórzy z tych muzyków są dziś wysoko postawionymi członkami syryjskich milicji współpracujących z Turcją. By się zemścić, wystarczyło rozpuścić plotkę, że Omar jest poplecznikiem PKK i YPG.

Widziałem koncerty Omara trzykrotnie. Za każdym razem było to święto pokoju, tańca i radości. W warszawskiej Miłości przed pięcioma laty, wzruszeni Omar i Rizan grali dla licznie zgromadzonej syryjskiej diaspory. Bez żadnej polityki, tylko z nostalgią za utraconym krajem. Łamie mi to wszystko serce.

EDIT: Rodi Said donosi, że Omar został skierowany do centrum imigracyjnego i zostanie zwolniony pod warunkiem deportacji do Syrii.

EDIT 2 (19.11.2021): Manager Omara podaje, że artysta został zwolniony z aresztu.

środa, 10 listopada 2021

Zachwyt w czystej postaci


Dawno nie miałem takiego – przedłużonego, ale zwykłego też – weekendu. Poczułem się, jak przed pandemią. Przypominał o niej jedynie obowiązek noszenia maseczek.

Zacząłem od mojej nowej-starej pasji, czyli rugby. Starej, bo jajowatą piłkę staram się oglądac od kilku dobrych lat. Nową, bo dopiero tutaj, w kraju, w którym jest to popularny sport, wsiąknąłem na dobre i na tyle głęboko, że regularnie jeżdżę na mecze klubowe i – już niedługo – reprezentacyjne, a na francuskie mistrzostwa świata za dwa lata czekam z niecierpliwością. Tak, trochę zwariowałem na tym punkcie. Może kiedyś napiszę o tym więcej, tym bardziej, że już jeden kolega namawia mnie na blogowanie o jajowatej piłce. Niestety, Stade francais przegrali z Montpellier, choć zdobyli 3 przyłożenia więcej, ale popełnili za dużo fauli. No, już nie zamęczam was sportem.

Odzwyczaiłem się od tłumów w muzeach, a zarówno wystawa Georgii O'Keefe w Centre Pompidou, jak i Damiena Hirsta w Fondation Cartier były oblegane. Choć zupełnie inne. O'Keefe w Pompidou zaprezentowano bardzo przekrojowo – od pierwszych akwarel po ostatnie obrazy, malowane z pomocą asystentów, gdy artystka traciła już wzrok. Hirst w Cartierze wystawił swój najnowszy, zaskakująco klasyczny cykl Cherry Blossoms. Po prostu piękne obrazy kwitnących wiśni. Tylko tyle i aż tyle.

I wreszcie muzyka. Dwa, a właściwie trzy koncerty. Najpierw w Cartierze brukselski kwartet smyczkowy Ictus oraz organista Hampus Lindwall. W programie kompozycje Jurga Freya, samego Lindwalla i Ellen Arkbro. To ta ostatnia przekonała mnie, by ich zobaczyć. Freyowski String Quartet no. 2 straszliwie mnie wymęczył, nawet jak na minimalizm jest to muzyka po prostu nudna. Lindwall z Ictusem zagrali Brace for Impact organisty, zupełny kontrast do Freya. Dużo się działo w tej kompozycji, głośnej, rozwydrzonej, trochę szczeniackiej, ale ożywczej. Chordalities Arkbro trochę mnie zawiodły, były zbyt poszatkowane, poszarpane.

W Petit Bain, całorocznym odpowiedniku warszawskiej BarKi pierwsza na scenie pojawiła się Ichiko Aoba. Sama, tylko z gitarą. Emanowała urokiem, była kawaii. Kawaii były też jej piosenki, które pod tą lukrowaną warstwą były popisami nie tylko piosenkopisarstwa Japonki, ale też jej gitarowych umiejętności. Nie ona jednak tego wieczoru była najważniejsza.

Arooj Aftab nagrała jedną – a może nawet tę jedyną, ciągle nie potrafię się zdecydować – z płyt roku. Możliwe, że też i dekady, ale o tym przekonam się za 9 lat. Vulture Prince jest poruszająca, metafizyczną opowieścią o stracie. Na wielu poziomach – od tego najbardziej osobistego, utraty brata po stratę, którą odznaczają się wszyscy emigranci; życie w starej ojczyźnie nie zatrzymuje się w miejscu, ten świat ginie bezpowrotnie, emigrant też się zmienia. Pisałem o Vulture Prince w samych superlatywach i zachwytach w „Czasie Kultury” i przyznaję, że miałem ogromne oczekiwania.

Arooj zagrała w trio z greckim kontrabasistą Petrosem Klampanisem i szkocką harfistką Maeve Gilchrist, muzykami grającymi na albumie. Dlatego tak dobrze rozumieli się na scenie. Skromny zespół, ale Vulture Prince też taka jest i kontrabas, harfa oraz głos w zupełności wystarczyły. Gdy tylko Aftab zaintonowała swoim niskim, jedwabistym głosem Baghon Main wiedziałem, że ten koncert zostanie na długo w mojej pamięci. Od głosu Pakistanki uginały się nogi i miękło serce. Przynajmniej moje. I nie liczyło się nic innego. To, że Francuzi nie wiedzą, czym jest wentylacja, więc klubie ledwo dało się oddychać, a spływałem potem, jakbym był w saunie. Liczyła się tylko muzyka. Pełna emocji, delikatna, wysublimowana i jednocześnie bezpretensjonalna. Doskonale przemyślana, ale zostawiająca miejsce na swobodę. Każdy popis na kontrabasie, każde odważniejsze zagranie na harfie miało swoje uzasadnienie. Arooj często oddawała pole swoim muzykom, ale gdy tylko sięgała po mikrofon, wiadomo było, co jest najważniejsze. Jej głos. Żeby nie robiło się zbyt podniośle, między utworami Arooj uprawiała prawie standup. To chyba jedyna artystka, która mogłaby zagrać na moich dwóch ulubionych festiwalach, Halfwayu i Globaltice.

Zagrali cały Vulture Prince i jeden dodatkowy utwór na bis. Osiem utworów rozłożonych na prawie półtorej godziny. Last Night straciło reggae'owy puls, przeszło na stronę jazzowych, klasycznych improwizacji i to była największa zmiana. Pozostałe utwory trzymały się w miarę blisko wersji albumowych, ale – jak już pisałem – nie było to odgrywanie 1:1. Koncertowe wersje, skromniejsze miały jeszcze większy ładunek transcendencji. To był koncert na miarę wspólnego występu Kayhana Kalhora i Erdala Erzincana na Ethno Porcie, Sharon Van Etten na Halfwayu, Alima Qasimova na Skrzyżowaniu Kultur czy Zbiga na Offie. Zachwyt i wzruszenie w najczystszej postaci.

poniedziałek, 8 listopada 2021

Warstwy piosenek

Mariá Portugal - wybaczcie ten suchar - wbrew nazwisku nie pochodzi z Portugalii, lecz z São Paulo. Od prawie 20 lat jest ważną postacią tamtejszej sceny jazzowej - jako perkusistka, producentka i kompozytorka. Erosão to jednak dopiero pierwszy album sygnowany jej nazwiskiem.

Jak wiele innych albumów wydanych w dwóch ostatnich latach Erosão ostateczny kształt zawdzięcza pandemii. Zalążki, dwie pierwsze warstwy - jak sama pisze - powstały jeszcze w 2019 roku w São Paulo. Pierwsza z nich to same kompozycje, piosenki napisane przez Marię w duchu najlepszych dokonań MPB - wysmakowane i jazzujące, skomplikowane, ale bardzo lekkie i ładne, niebanalne - i współczesnych odnowicieli gatunku. To właśnie z ich udziałem, muzyków Metá Metá, Música de Selvagem, Quarteto Solto czy 5 a Seco, powstała druga, najważniejsza warstwa Erosão. Improwizowane sesje na podstawie kompozycji, z którymi "pod pachą" Portugal na początku ubiegłego roku wybrała się do niemieckiego Moers jako Improviser in Residence lokalnego festiwalu.

W Niemczech Maria poddała nagrania kolejnym, tym razem elektronicznym obróbkom. Dodała nie tylko szumy traszki, pogłosy i efekty, pozamieniała ścieżki, powycinała partie instrumentów, inne dodała, ale przede wszystkim zajęła się głosem. Manipuluje nim podobnie jak Fatima Al Qadiri - obniżą go, podwyższa, multiplikuje. Część improwizacji z brazylijskich sesji zostawiła prawie nietknięte. jak Dois Litorais. Część, jak Telepatia w zasadzie od nowa powstała nad Renem, poskładana z różnych fragmentów.

A jednak mimo tych wszystkich warstw, dekonstrukcji materiału, jego mutacji, sercem muzyki pozostają piosenki. To bardzo piosenkowa, choć nieortodoksyjna płyta. Snująca i bujająca tak, jak tylko to w Brazylii potrafią. Kompozycje meandrują, aranżacje też, ale nie gubi się treść. To ważne, bo zbytnie eksperymentowanie, dekonstruowanie formy często skrywa brak pomysłów. A tych na szczęście Maria ma wiele. Trudno się nie zauroczyć Erosão, nie tylko w tych najdelikatniejszych, najbardziej klasycznych momentach jak Dois Litorais, ale też w tych najbardziej wymagających uwagi jak Um Olho Aberto czy O Grão da Voz z wyśmienicie poprowadzonym dialogiem instrumentów i głosów. 

Jeszcze jednym efektem pandemii jest, jak się wydaje, sam koniec albumu, dosłowny powrót do natury kojącej stresy wynikające z lockdownów, niepewności jutra. A może to ostrzeżenie, że już niedługo nie będzie takich dźwiękowych fajerwerków, że szóste wymieranie i nadchodząca katastrofa klimatyczna zmienią świat na zawsze, ekosystemy ulegną erozji. 

piątek, 5 listopada 2021

Przedostatni raz w 2021


Przedostatni tegoroczny Bandcampowy piątek. Poprzednie przewodniki znajdziecie tutaj.

Radio Khyiaban do swojego niewielkiego, ale doskonałego katalogu dodało dwie kolejne kasety - instrumentalne improwizacje kurdyjskiego tamburzysty Mohammada Mostafy Heydariana oraz reedycję debiutu duetu The Shalabi Effect. Catapulte Records poszli w stronę greckiego laiko i wydali debiutancką epkę marsylskiego kwartetu Deli Deli. Natomiast w Morphine Records zadebiutowało trio Gordan - Svetlana Spajic, Andi Stecher, Guido Möbius - łączące serbski biały śpiew z elektroniką. Nyami Nyami wypuściło reedycję Soweto zimbabweńskiego Robson Banda and the New Black Eagles, fantastyczne gitarowe granie. Death Is Not the End sięgają po raz kolejny do przedrewolucyjnej kambodżańskiej muzyki.

Za chwilę wychodzi III Gaijin Blues, na której porzucają prawie w całości samplowanie i znów tworzą opowieść z pogranicza sci-fi i post-apo w anturażu starych gier wideo. Warto, zaufajcie mi. Caliza cały swój nadchodzący album poświęciła zagadnieniu katastrofy klimatycznej, w 2020 zaangażowała się w Extinction Rebellion i oto efektyPejzaż na warsztat wziął stare płyty z polską muzyką wydawaną zagranicą i złożył je w opowieść o tęsknocie za ojczyzną, oniryczną, nostalgiczną, można by powiedzieć, że wręcz hipnagogiczną. Janek i Paulina z Mondoj wydają na kasecie Muzykę dla emigrantów Bogdana Raczyńskiego, a cały dochód idzie na pomoc organizacjom działającym w strefie stanu wyjątkowego na granicy. Trzeba, nie tylko dlatego, że muzyka poruszająca.

Jerzy Mączyński (pod okiem Wacaława Zimpla) nagrał płytę łączącą jazz z karnatycką tradycją. Owiny Sigoma Band wyciągnęli z zakamarków twardych dysków niepublikowane wcześniej nagrania (które pokazują jak bardzo tego zespołu brakuje), a Joan as Police Woman sesje z Tonym Allenem i Dave'em Okumu. Dopiero niedawno miałem okazję posłuchać Kagabas Lion's Drums, maryslkiego producenta, który nagrywał ją wśród rdzennych KolumbijczykówBardzo przyjemny, sewentisowy indie pop narali Dina Ogon.


wtorek, 2 listopada 2021

Przypisy do Nirvany

Choć tego może teraz nie widać, wychowałem się na kulcie lat 90. i grunge'u. Nastolatkiem stałem się pod sam koniec tamtej dekady, w gimnazjum nosiłem tylko i wyłącznie flanelowe koszule, czarne koszulki z logami zespołów, podarte spodnie łatane naszywkami. Dyskografie najważniejszych zespołów miałem w małym palcu. Żaden inny nurt nie był mi tak bliski. Tylko że lata 90. to nie tylko grunge. 

O tym zdaje się zapominać Anna Gacek. Dla niej początek lat 90. to nawet nie tyle grunge, ale Nirvana. Tragiczna historia Kurta Cobaina, jego romansu z narkotykami, miłości do Courtney Love, trudnego związku ze sławą, której jednocześnie pragnął i nienawidził. Wszystko inne, co pojawia się w Ekstazie jest tylko przypisem do historii Kurta. I to, że komercyjny pop umierał, i to, że Dave Gahan przedawkował, że Madonna zrobiła wyuzdany album fotograficzny, a U2 nagrali wybitne Achtung Baby - oczywiście w odpowiedzi na grunge - to wszystko pojawia się, by wybitność i wyjątkowość Nirvany wybrzmiała jak najmocniej. Wszystko poza modą, jedyną autonomiczną częścią książki, interesującą nawet dla mnie, choć zbyt przeładowaną plotkami, wojenkami między naczelną Vogue'a a Harper's Bazaar.

To przeładowanie sprawia, że przez Ekstazę ciężko przebrnąć bez poczucia zmęczenia. Książka jest zbiorem obiegowych opinii i cytatów z wywiadów. Eddie Vedder jest grzeczny i nieśmiały (co nie przeszkadza mu zdemolować Carnegie Hall i rzucać się rusztowań sceny w publiczność), w Seattle wszyscy szukają nowej Nirvany, RHCP to niepoważne chłopaki, które dzięki francuskiemu reżyserowi otworzyły się na odrobinę artyzmu, Alice in Chains - w przeciwieństwie do smutasów z Soundgarden - potrafili się zabawić. Kurt Cobain jest rozdarty między ambicją, komercyjnym sukcesem, a wiernością punkowym korzeniom. Bono... no cóż, to Bono. I tak dalej, nic, czego nie można było wyczytać w jakimkolwiek artykule poświęconym grunge'owi czy początkowi lat 90. Zamiast jakiejś autorskiej perspektywy, Gacek serwuje niekończący się potok anegdotek, wyimków ze wspomnień, fragmentów książek. Wydawca zapowiadał szerokie spojrzenie na początek lat 90., ale okazuje ono się bardzo wąskie.

O ile Brytania ma pojawić się w kolejnej części, co tłumaczy przelotne wspomnienie rave'ów czy zupełne pominięcie britpopu, to potraktowanie rapu w trzech zdaniach - że A Tribe Called Quest zagrali koncert w ramach MTV Unplugged, że RUN DMC odświeżyli karierę Aerosmith, że U2 wchodzili na scenę do dźwięków jednej z piosenek The Disposable Heroes of Hiphopcrisy - to rzecz niewybaczalna. To rap razem z grunge'em rozwalał kiczowatość lat 80. Brakuje też - choć to może pojawi się w kolejnych częściach - jak ten cały przewrót był odbierany poza Stanami i Brytanią. W Polsce na przykład. Jak to wpłynęło na naszą lokalną popkulturę. Tak samo brakuje wyrazistego głosu autorki. Dlaczego zdecydowała się na taką, a nie inną selekcję bohaterów? Bez tego Ekstaza jest kroniką jakich wiele. O latach 90. powiedziano już chyba wszystko, kolejna książka niewnosząca świeżego spojrzenia na temat jest po prostu mało potrzebna. Chyba, że lubicie anegdoty, plotki i tabloidowy, teledyskowy styl pisania.

Ja nie lubię, uwiera mnie pisanie Gacek. Wszystko jest przełomowe, największe, najlepsze. Na szczyt dostaje się tylko po to, żeby z niego zaraz spaść, bo ktoś kolejny już się na niego wspina. Mody zmieniają się jak w kalejdoskopie, media karmią się sensacją - przede wszystkim te brytyjskie. Rock umiera, by potem zmartwychwstać i zabić pop. Nirvana jest wielka, Metallica najpopularniejsza, a Guns n' Roses to bohaterowie poprzedniej epoki. Roczne wydatki Cobaina u szczytu sławy to koszt 30 sekund November Rain. I do tego mnóstwo powtórzeń. Jeśli Eddie Vedder to nieśmiały, jeśli Nirvana to zawsze najlepszy zespół i jeśli o tym nie wiecie, to Gacek przypomni o tym za każdym razem, kiedy pojawi się nazwa tria z Aberdeen. Gdyby Ekstaza była drinking game i na każde wystąpienie MTV, wysokiej rotacji, czy "naj" musiałbym wypić szota - nie dotrwałbym do trzeciego rozdziału. Tego, który jak wszystkie inne nosi tytuł inspirowany Przyjaciółmi. Serial, istny fenomen lat 90. pojawia się zresztą wspomniany mimochodem. W książce tak bardzo opartej na źródłach przydałby się ich wykaz, jakaś nawet skrótowa bibliografia, żeby móc pogrzebać głębiej w temacie.

Zmęczyła mnie Ekstaza. Zmęczyła i rozczarowała. Narracja pędzi na złamanie karku, ale w tym pędzie nie ma żadnego celu. Poza udowodnieniem, że Nirvana wielkim zespołem była, może nawet największym. Ale to już powinniście doskonale wiedzieć.