W swoim życiu pisałem do różnych miejsc, wiele z nich już nie istnieje i nie pozostał po nich żaden ślad w internecie. Część z tych "zaginionych" tekstów co jakiś czas przypominam na blogu w niezmienionej formie. W 2015 roku w Warszawie grali i Deerhoof (w DZiKu, w Walentynki) i Konono n1 (dwa razy w Pardon, To Tu). Cztery lata wcześniej grają razem na OFF Festivalu, a wcześniej zakładają Congotronics vs. Rockers, dziewiętnastoosobową supergrupę łączącą Konono, Kasai Allstars, Wildbirds & Peacedrums, Deerhoof, Juanę Molinę. Minęło od tamtego czasu 11 lat, ale wreszcie, pod koniec kwietnia, ukaże się zapis tamtych wyjątkowych koncertów. Tak się złożyło, że te siedem lat temu zrobiłem wywiad z Gregiem Saunierem, perkusistą Deerhoof (i wspaniałym rozmówcą) dla internetowego wydania M/I (RIP). Nie ma lepszego momentu, by przypomnieć tamtą rozmowę. Rozmawialiśmy też o Lado ABC, podróżach i po prostu życiu w zespole.
Dzisiaj i we wtorek w Warszawie grają Konono n1. Możesz zdradzić co się stało z projektem Congotronics vs Rockers, w który również był zaangażowany Deerhoof?
Ciekawe, że o to pytasz. Na jednym koncercie, w Polsce zresztą, zagrałem z Konono na bębnach. To jedno z moich najlepszych muzycznych wspomnień, bo całe tamto lato grałem z Konono w ramach Congotronics vs Rockers. Była to ciągła walka. Wiesz, jak gram, prawda? Ciągle zmieniam tempo, wychodzę przez szereg, gram cicho, a zaraz potem bardzo głośno, potrafię zagrać coś nieprzewidywalnego. Za każdym razem, gdy z nimi próbowałem, mówili mi „nie, nie możesz tak grać, bębny grają w ten sposób. Nie przyśpieszaj, nie zwalniaj, graj ćwierćnuty”. Zawsze, gdy zagrałem coś innego patrzyli na mnie z dezaprobatą. Pewnie myślisz, że granie bez udziwnień jest prostsze. Nie dla mnie. Dyscyplina sprawia, że gra mi się dużo ciężej. Walczyliśmy ze sobą przez całe lato. Mijały miesiące, a my się ciągle kłóciliśmy o to, co mogę grać. W sierpniu graliśmy tego samego dnia na OFF Festivalu. Przyszli do mnie muzycy Konono i zaproponowali mi, żebym zagrał cały koncert jako ich perkusista. Byłem niesamowicie szczęśliwy i dumny. To było zwycięstwo naszej muzycznej relacji.
Jeśli chodzi o Congotronics vs Rockers, prawie każdy koncert został nagrany. I jeśli mówię nagrany, chodzi mi o profesjonalne nagranie z konsolety. Każdy kanał oddzielnie, a na scenie było 19 osób. Włożyłem ogrom pracy, by je zmiksować. Album jest już gotowy, pracowałem nad nim rok. Wysłałem maila do Crammed Discs (wydawcy serii Congotronics – przyp. aut.), ale odpowiedzieli mi, że nie jest to właściwy czas, bo właśnie wydawali Kasai Allstars i nie chcieli, by te albumy sobie przeszkadzały. Od tego czasu minął prawie rok, więc kilka dni temu napisałem do nich znowu. Każdy, kto słyszał ten album uważa, że jest niewiarygodny, niezwykle taneczny i brzmi po prostu świetnie. Niewielu ludzi słyszało nas na żywo i wie, jak to brzmiało. W internecie można znaleźć jakieś nagrania w bardzo złej jakości, ale to nie to.
Te koncerty były szalone, możesz usłyszeć na nagraniu, jak gitarzysta wymiata albo jak perkusista kreatywnie gra. I to wszystko na żywo! Tak bardzo chcę, by cały świat usłyszał te nagrania, że jest mi wszystko jedno, czy ktoś to wrzuci za darmo do internetu. Conogtronics vs Rockers nie było kolejnym, zwykłym worldbeatowym projektem, wygładzonym miszmaszem gatunków. Nie, pełno było w tej muzyce agresji i walki. Czułem się, jak w punkowym zespole.
Co było największym wyzwaniem w tym projekcie?
Wszystko. Zacznijmy od języka. Członkowie Konono no.1 słabo mówią po francusku, członkowie Deerhoof – ani słowa. W ciągu tamtego lata nauczyłem się porozumiewać po francusku na poziomie trzylatka, potrafiłem składać najprostsze zdania, ale i tak ledwo mnie rozumieli.
Każdy cierpiał w tej sytuacji. Kongijczycy nie znosili europejskiego jedzenia, więc każdy dzień był dla nich trudny. Jednak najwięcej musiała znieść Juana Molina, która zna perfekcyjnie angielski i francuski. Za każdym razem, gdy ktoś chciał coś komuś powiedzieć, zwracał się do Juany z prośbą o przetłumaczenie, a że przeważnie się kłóciliśmy, było to bardzo stresujące dla Juany. Nikt nie dałby sobie rady z taka ilością emocji.
Tak naprawdę, drugim takim wyzwaniem dla członków Deerhoof, jest bycie w Deerhoof. Wytrzymaliśmy ze sobą 20 lat. Co ciekawe, na początku mieliśmy podobne problemy, co Congotronics vs Rockers. Gdy Satomi przyjechała do Stanów z Japonii, jej angielski nie był najlepszy, ja nie mówiłem słowa po japońsku. Z czasem nasza komunikacja bardzo się poprawiła, ale język to nie wszystko. Zostają jeszcze różnice kulturowe, w manierach, guście muzycznym, czy filozofii. Nie mogę trochę uwierzyć, że ciągle gramy razem. Każdy z naszej czwórki jest zupełnie inny. Wyobraź sobie teraz, że w Congotronics vs Rockers było takich różnych osób 19. Jedne skryte, inne chcące być liderem. Ciągle się ścieraliśmy, ale w taki sposób najlepiej się uczy.
Kiedy grałem z Congotronics vs Rockers i przez cały czas w Deerhoof, grając po całym świece – nigdy bym nie przypuszczał, że kiedykolwiek zagramy koncert w Polsce, a przyjeżdżamy tu już czwarty albo piąty raz – zastanawiałem się, jak to możliwe, że George W. Bush został prezydentem mojego kraju, a nigdy wcześniej nie był zagranicą! Myślę o wszystkim, czego mnie nauczyły podróże po świecie, jak dzięki nim stałem się inną osobą, jak zmieniły moje życie i fakt, że prezydentem został człowiek, który nie wyjechał zagranicę, jest dla mnie niepojęty. Ja jestem wielkim szczęściarzem, że miałem szansę podróżować i pracować z muzykami z różnych światów.
Co najbardziej cię zdziwiło podczas tych podróży?
Zawsze najdziwniejszymi rzeczami są zupełnie normalne sprawy w miejsc, które odwiedzasz. Posłużę się polskim przykładem. Kiedy graliśmy pierwszy raz w Polsce na OFF Festival Clubie, siedzieliśmy na backstage'u i przyszedł promotor z menu, pytając się, co chcemy zjeść. Byliśmy już w trasie jakiś czas, wcześniej graliśmy we Francji. Tam posiłek składa się z pięciu dań. Dostajesz trochę tego, trochę tamtego. Zapytałem się promotora, jakiej wielkości są te porcje, ile mam zamówić. On na to , że są spore, ale bez przesady, więc zamówiłem sałatkę i makaron. I co? Dostałem dwa ogromne talerze, można było tym nakarmić armię. Albo niedźwiedzia, który właśnie wybudził się z hibernacji (śmiech). Na początku myśleliśmy, że to jakiś żart, bo każdy z nas dostał ogromną porcję.
Drugą taką rzeczą, może nie do końca dziwną jest to, że za każdym razem, gdy rozmawiam z ludźmi po koncercie, wypytują mnie o zespoły z mojego miasta, Nowego Jorku, a ja ich zupełnie nie znam. Gdziekolwiek nie pojedziemy, każdy lepiej ode mnie orientuje się w amerykańskiej muzyce.
To prawda, że jesteś klasycznie wykształconym muzykiem?
W pewnym sensie. W koledżu studiowałem kompozycję, ale nigdy nie brałem lekcji gry na perkusji. Nikt w zespole nie szkolił się w swoim instrumencie. To znaczy, John miał chyba jedną lekcję gry na gitarze, Satomi nie grała wcześniej w żadnym zespole, a Ed zna zapis nutowy, bo grał na organach, gdy był dzieckiem. Jesteśmy dziwną mieszanką.
Dlaczego wybrałeś bębny?
Nie wiem. Grałem na werblu w szkolnej orkiestrze dętej. Nie wiem, czemu wtedy wybrałem ten instrument. Trochę mnie dziwi, ze podjąłem taką decyzję, będąc małym dzieckiem. Dlaczego? Dlaczego bębny? Kiedy myślę o tym teraz, po prostu bardzo lubię grać, bo w pewnym sensie pasują do mojej osobowości. Uwielbiam, że grając na nich, można eksplodować. Kocham ich brzmienie, po prostu do mnie pasują. To bardzo fizyczny instrument, gra na nim jest niczym ćwiczenie fizyczne i jest świetnym sposobem na konstruktywne spożytkowanie energii.
W jaki sposób fakt, że mieszkacie w rożnych miastach wpływa na zespół?
Myślę, że ma bardzo dobry wpływ na Deerhoof. Gdy mieszkaliśmy wszyscy w San Francisco, jeśli któreś z nas miało pomysł muzyczny, przedstawiał go zespołowi. Teraz, gdy mieszkamy w trzech różnych miastach, mamy projekty poboczne, zespoły z innymi ludźmi. John i ja zajmujemy się produkcją płyt. Każde z nas zaczęło grać z innymi ludźmi, ja zacząłem pisać muzykę na klasyczne instrumenty, czego nie robiłem od koledżu. Wszystko to sprawiło, że w Deerhoof jesteśmy znacznie bardziej zrelaksowani, bo nie jest już jedynym wehikułem do wyrażania siebie.
Kiedy się teraz spotykamy, czerpiemy z naszej obecności dużo większą radość. To jedyny zespół, w którym możemy się wyluzować. Znamy się tak dobrze, że potrafimy sobie czytać w myślach. Nie ma już takiego ciśnienia, jak wcześniej. Udało się nam przezwyciężyć kryzysy w naszej relacji. Nie mogę doczekać się najbliższej trasy, stęskniłem się za zespołem. Kocham grac z Deerhoof, na scenie łączy nas specyficzna więź, potrafię odczytywać nawet najdrobniejsze sygnały i odpowiednio na nie reagować, wiem, co Ed, John i Satomi chcą przekazać. To jest niczym płynna konwersacja i muszę przyznać, że stała się łatwiejsza, odkąd nie mieszkamy w jednym mieście.
Powiedziałbym, że Deerhoof gra popsuty pop. Czym jest muzyka pop dla Ciebie?
Wiem, o co chcesz zapytać, ale dla mnie pop to nie brzmienie, ale pop to nie styl muzyczny, ani określone brzmienie. Nie sądzę, że gramy popsuty pop. Jeśli gramy jakikolwiek rodzaj popu, to jest to po prostu pop, ponieważ dzisiejsza muzyka pop jest popsutym wczorajszym popem. Pop jest bardzo innowacyjny. Poza jednym aspektem – zawsze jest kapitalistyczny, chce się sprzedać, dotrzeć do ludzi, którzy wydadzą pieniądze. To się w popie nie zmienia. Brzmienie ciągle się zmienia i może być wszystkim. W północnej Europie to metal często jest popem. Na drugim końcu jest muzyka delikatna i akustyczna, która też może być popem. Szybkie piosenki, wolne piosenki, skromne piosenki, przeprodukowane piosenki. To wszystko jest pop. Pop zawsze stara się popsuć pop. Dlatego nie nazwałbym naszej muzyki popsutym popem.
Lubicie bawić się konwencją, zmieniać style. Lado ABC, polski wydawca La Isla Bonita jest znany z tego samego. Jak na siebie trafiliście i kto wpadł na pomysł wydania nowej płyty Deerhoof u nich?
To mój pomysł, ale nie wziął się znikąd. Znamy się z ludźmi z Lado ABC od dłuższego czasu, szczególnie z Maciem Morettim. Macio gra wielu zespołach, ale pierwszy raz zobaczyłem go, gdy grał z Baabą na tym samym festiwalu w Sankt Petersburgu, co my. Byliśmy zupełnie zszokowani, gdy zobaczyliśmy swoje zespoły. Obaj jesteśmy wysocy i chudzi, ale ja jestem znaczniej przystojniejszy (śmiech). Mamy prawie takie same zestawy perkusyjne – jeden cowbell, jeden kocioł, jeden talerz. Gdy ich zobaczyłem na scenie, pomyślałem sobie – kim jest ten gosć? Był jak mój zaginiony bliźniak. On miał dokładnie takie samo odczucie, gdy zobaczył Deerhoof. Rozmawialiśmy po koncercie. Następnie widziałem Baabę w belgijskim Kortrijk, na festiwalu, na którym byliśmy kuratorami. Zaprosiliśmy Baabę i zagrali najlepszy koncert festiwalu. Rok czy dwa lata później graliśmy trasę po Stanach z innym zespołem Macia – LXMP. Zwykle w dużych miastach koncerty wyglądają tak samo, publiczność przychodzi i czeka na headlinera, nie zaprzątając sobie głowy supportem. LXMP byli w ogóle nieznani w Stanach. W ogóle. Jednak, gdy tylko zaczynali grać, ludzie dosłownie zbiegali pod scenę. Tak było za każdym razem.
W każdym razie, Macio co jakiś czas wysyła mi płyty Lado. Mają niesamowity katalog. Nadal nie ogarniam, jak udaje im się wydawać takie płyty w tak wypasiony sposób. CD z grubą, kolorową książeczką? Żaden problem, a my w USA nie jesteśmy w stanie tak wydać płyty Deerhoof. Skąd Lado bierze pieniądze na takie wydania? Ze sprzedaży innych płyt? Kto je kupuje? A może po prostu produkcja płyt w Polsce jest bardzo tania. Kiedy Macio wysłał mi płytę pianisty grającego fugi Bacha na popsutym pianinie i nagrane na dyktafon (Sztuka Fugi Marcina Maseckiego) stwierdziłem, że to najlepsza wytwórnia we wszechświecie.
Gdy wpadliśmy na pomysł wydania La Isla Bonita w różnych wytwórniach, Lado było moim pierwszym wyborem. Zresztą to bardzo dobry pomysł wydać się w kilku małych labelach, bo one zazwyczaj lepiej traktują swoich artystów.
Wiesz, że ten pianista będzie otwierał wasz warszawski koncert?
Naprawdę? Nie wiedziałem! Ale super. Słuchałem jeszcze jego interpretacji Chopina, są fantastyczne!
Congotronics International Where's the one? wychodzi 29 kwietnia 2022 nakładem Crammed Discs.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz