wtorek, 3 marca 2020

Pustka w sercu

Przyznaję, moje ego trochę ucierpiało, kiedy Jarek Szubrycht nie wziął mnie do redakcji Gazety Magnetofonowej, przygotowując pierwszy numer kwartalnika. Tłumaczę to sobie tym, że M/I w 2015 wydało jeden numer i może była szansa na kolejne, a ja wtedy pisałem przede wszystkim tam. Ale dołożyłem się do prenumeraty. Potem napisałem do niego, czy by nie chciał, już nie pamiętam jakiego, tekstu do Red Bull Music. Odpowiedział mi, że nie, ale może bym chciał na szybko zrobić wywiad z Rebeką do GaMy. Byłem chory, ale pojechałem na Mokotów naćpany gripexem, żeby tylko zdążyć przed deadlinem. Tak się to zaczęło. Skończyło się 16 numerów (nie opuściłem żadnego) i cztery lata później. 

Przez ten czas napisałem ze trzydzieści kilka artykułów i pewnie setkę recenzji. Z każdym większym tekstem wiążą się jakieś wspomnienia. Strasznie stresowałem się wywiadem z Jackiem Urbaniakiem, dyrektorem artystycznym Ars Novej, rozmowę o kolędach z dr. Tomaszem Nowakiem przeprowadziłem w piwnicy służącej jako sala prób uniwersyteckiego zespołu gamelanowego. Karolina Rec raz krótko opowiedziała mi o swoim debiucie, przy okazji drugiej płyty usiedliśmy na dłuższą rozmowę w gorący dzień w Kulturalnej. Marka Pędziwiatra i chłopaków z EABS złapałem w biegu między telewizją a powrotem do Wrocławia. Z Hanią Rani i Misią Furtak rozmawiałem dosłownie w ostatnich dniach przed przeprowadzką, cud że się udało tak pospinać kalendarze. Wykroiłem jeden dzień wakacji, żeby znów pojechać pod Wawel i tym razem wysłuchać historii Jorgosa Skoliasa.

Mogłem napisać o prawie wszystkim, co przyszło mi do głowy, nawet najbardziej niszowym. Muzyka polskich imigrantów w Stanach Zjednoczonych z początków XX wieku? Jak najbardziej. Z chłopakami z The Spouds podsumowaliśmy 10 lat ich działalności i zmiany w warszawskim niezalu, doskonale przecież pamiętam ich pierwsze koncerty. W Krakowie ciągnąłem za języki muzyków ze Stajni Sobieski. Kornelia Binicewicz odsłoniła arkana kobiecej muzyki tureckiej sprzed pół wieku. Przedstawiłem historię Pafgens, słowackiego duetu, który powstał w Warszawie w przeddzień ich przeprowadzki do Berlina, Adama Malca, który w Polsce nie był prawie 20 lat i jest jedną z ważniejszych postaci niezalu Connecticut, Kompozytu, braterskiego duetu z Londynu. Tak, pisanie o muzykach emigrantach jakoś mi odpowiadało.

Nie potrafię wybrać swojego ulubionego tekstu. Gdybym jednak musiał, postawiłbym na rozmowę z Mrozem, który wychodził wtedy z cienia Milionów monet i w zasadzie Zewem debiutował po raz drugi. Rozmawialiśmy o tym, dlaczego tyle mu zajęło odnalezienie tego głosu i tej stylistyki, w której czuje się najlepiej.

Cztery lata, niby dużo, niby mało, ale pustka w sercu zostanie. Gazeta Magnetofonowa była ważnym miejscem, nie tylko dla mnie i osób tam piszących. Zorganizowaliśmy (no, Jarek i Tomek Doksa przede wszystkim, ja tylko się wypowiedziałem w jednym miejscu) rozdanie nagród na najlepszą polską płytę. Udało nam się pokazać, że o polskiej muzyce warto i trzeba mówić, a stwierdzenie, że coś brzmi, jak zagraniczne niekoniecznie jest komplementem. Lokalność ma swoją wartość w coraz bardziej zglobalizowanym świecie.

W ostatnim numerze ukazała się moja bardzo długa rozmowa z BNNT, ale wysłałem dwa teksty. Ten drugi, wysłany, gdy już brzmiała syrena końcowa deadline’u ostatecznie się nie zmieścił, miał się ukazać wiosną. Już się nie ukaże, a mi jest go zwyczajnie szkoda, więc możecie go przeczytać poniżej. Do Samych swoich, wspomnianego cyklu o polskich muzykach zagranicą (albo stranierich w Polsce) wysłuchałem Anki Ujmy z Loa Frida.

***


W ogóle nie miałam Francji w planach, nie myślałam o tym żeby przyjechać tu na kilka miesięcy, a co dopiero zamieszkać. Najpierw był Francuz, dopiero potem Francja. Pierre'a – wtedy jeszcze mojego przyszłego męża – ciągnęło na Wschód, w Polsce spędził dwukrotnie wakacje. Poznaliśmy się w moim rodzinnym Krakowie. Pierre wtedy planował kontynuować studia w Paryżu, doktorat z free jazzu we Francji, związkach sceny francuskiej z chicagowską. Jego plany się ziściły i po skończeniu moich studiów w Krakowie zamieszkałam z nim w Paryżu, żeby zobaczyć, jak tu jest. Nie mieliśmy planu, że na pewno zamieszkamy we Francji, równie dobrze mogliśmy zamieszkać w Polsce. W Paryżu mieszkaliśmy przez kilka lat, w trakcie studiów Pierre’a. I już w tej Francji zostaliśmy.

W Krakowie grałam w zespole Uistiti, wydaliśmy jedną płytę. Jeśli dobrze pamiętam, nazywała się tak samo, jak zespół, to było tak dawno temu. Można powiedzieć, że to moja prehistoria muzyczna. W Paryżu zaczęłam pisać własną muzykę, usamodzielniłam się muzycznie we Francji - sama skomponowałam utwory, sama je zaaranżowałam, napisałam teksty – w  Uistiti lubiłam śpiewac w gibberisch, ponieważ wychowałam się na Cocteau Twins i Dead Can Dance. Tak powstał projekt Organic, który rozpisałam na dziewięcioosobowy skład - kwartet smyczkowy, akordeon, wibrafon, kontrabas, perkusję i głos. Można go posłuchać na bandcampie. Ten bardzo ambitny projekt to wstęp do mojej samodzielnej drogi muzycznej. Pisząc te utwory, bardzo inspirowałam się muzyką amerykańskich minimalistów – przede wszystkim Stevem Reichem  – ale też Kapelą ze Wsi Warszawa. Ta mieszanka polskiego folku - tęskniłam za Polską, Kapela była dla mnie namiastką kraju - i minimalistów, tworzyła kontrast do bardzo energetycznego, szybkiego Paryża, który wtedy jeszcze był dla mnie obcy. Słuchanie muzyki repetytywnej bardzo mocno wpłynęło na powstanie i kształt Organic. Choć Organic odsłania moją trochę klasyczną i dla mnie wtedy niespodziewaną twarz, to jednak myślę, że chodzę tu swoimi drogami. Nie kształciłam się w szkołach muzycznych, jestem ambitnym samoukiem, uczę się muzyki jej słuchając, śpiewając...

Z Pierre’em dopiero teraz gramy wspólnie, w Loa Frida. On jest saksofonistą, choć od kilku ładnych lat mniej aktywnym, teraz ze mną gra na klawiszach. Ten zespół powstał po naszej wyprowadzce z Paryża. Zmęczeni Paryżem, ogromną metropolią, przenieśliśmy się na dalekie południe, do małej wioski zamieszkanej przez 100 osób. Chcieliśmy odpocząć od zgiełku. Mieszkaliśmy tam sześć lat. Loa Frida zawsze funkcjonowała jako trio – ja, Pierre i ktoś jeszcze. Ta trzecia osoba co jakiś czas się zmienia w zależności od mojej wizji, potrzeb jak i warunków osobowo-zespołowych do których musimy się dostosować. Muzycy przychodzą i odchodzą, Loa Frida trwa. Loa Frida to ja i Pierre, serce zespołu. Ja komponuję, aranżuje i piszę teksty, Pierre z moją skromną pomocą ogarnia sprawy koncertowe, subwencje, wydawnicze, przygotowuje live zespołu

Loa Frida ciągle się zmienia, tak jak zmieniam się ja i moje otoczenie. Na początku graliśmy akustycznie, popowo-folkowo, zaczęliśmy tak delikatnie również dlatego, że mieliśmy małe dziecko i nie mogliśmy głośno grać, a próby robiliśmy w domu. Jak dziecko podrosło, mogłam sobie pozwolić na więcej hałasu. Zaczęłam więcej komponować na komputerze, z myślą o większych scenach niż nasza kuchnia... Chciałam, żeby było głośniej, energetyczniej, żebym mogła się trochę wykrzyczeć. Zamieniliśmy wtedy gitary na wibrafon, który bardzo ładnie się wkomponowywał w elektroniczne aranże. Teraz już gramy z perkusją, więc jest jeszcze głośniej, jeszcze energetycznej i mogę sobie pokrzyczeć do woli, zwłaszcza że dziecko już w szkole...  Gramy tylko w trójkę, nie może być nas więcej, ze względów ekonomicznych. Im jest nas mniej na scenie, tym łatwiej nam zagrać koncert, poruszać się w tym trudnym biznesie.

Gdybym nie miała żadnych ograniczeń, to chciałabym mieć 9 osób na scenie, jak w czasach Organic. No ale jest, jak jest. Z drugiej strony, gdybym nie była zmuszona, to nie poszłabym w te rejony, nie bawiłabym się tak materią muzyczną. Pracujemy na Abletonie, zmieniamy wielokrotnie instrumenty w ramach jednego utworu. Jesteśmy w trójkę, a mamy całą orkiestrę w komputerze.

Loa Frida wydała dwie płyty – Pop Fiction w 2014, a Bipolar w 2017 nagraliśmy już po naszej przeprowadzce do Tuluzy, rodzinnego miasta Pierre’a. To spore miasto, ale nie tak wielkie jak Paryż. Na razie planujemy tutaj zostać, ta opcja jest najlepsza - trochę miasta trochę wsi.

Śpiewam przede wszystkim po angielsku, ale część Pop-fiction jest w gibberish, nieistniejącym języku, którym bardzo lubię się posługiwać. Trochę jest tak, że najpierw śpiewa się po angielsku, a potem człowiek przełamuje się, żeby zaśpiewać po polsku. Na pewno po polsku czuję się najpewniej, to w końcu mój ojczysty język. Mam nad nim największą kontrolę, wiem, jak go ułagodzić, jak sprawić, żeby był bardziej śpiewny, mniej szeleszczący. Nie próbowałam śpiewać po francusku, wolę zostać przy bezpieczniejszych opcjach – angielskim, polskim i gibberish. Nie chodzi o to, że francuski jest straszniejszy od angielskiego. Mówię po francusku na co dzień, czytam po francusku ale wydaje mi się, że rozdźwięk między pisanym a mówionym francuskim jest spory. Piosenka jest formą, która znajduje między językiem literackim a mówionym. Boję się, że pisząc po francusku teksty piosenek brzmiałyby za bardzo poetycko, za bardzo lirycznie, zbyt egzaltowanie, jeszcze nie mam odwagi na podróż tę stronę. Z angielskim jest trochę inaczej - każdy śpiewa w tym języku. Piosenka po angielsku jest po prostu łatwiejsza, można ten język wykręcać we wszystkie strony, a to i tak przejdzie.

Nowa płyta się robi, ale było kilka projektów, które opóźniły jej realizację. Napisałam muzykę do filmu-dokumentu VR Szepty/Whispers Jacka Nagłowskiego i Patryka Jordanowicza, który miał premierę na Festiwalu Filmowym w Wenecji (Pierre zmiksował dźwięk w 360°). Pracujemy nad muzyką do spektaklu, czy bardziej lektury muzycznej na podstawie Prowadź swój pług przez kości umarłych Olgi Tokarczuk, liczymy, że do końca 2020 roku projekt będzie gotowy. Piosenki na trzeci album Loa Frida mam już gotowe, zaśpiewane po polsku i angielsku. Ale czeka nas jeszcze nagranie perkusji, część wokali, mix. Na śpiewanie po polsku namówił mnie Robert Amirian, choć już pierwszą próbę podjęłam na płycie Bipolar. Pewnie będę szukać wydawcy w Polsce, jak go nie znajdziemy, to wydamy płytę sami, mamy w tym wprawę i doświadczenie. Na wiosnę chcemy wydawać pierwsze single.

Nie ukrywam, że tęsknię za Polską – nie wyjechałam, będąc dzieckiem, ale mając dwadzieścia kilka lat, od czternastu mieszkam we Francji. Czuję się tu bardzo dobrze, dobrze mi się tu pracuje i żyje, ale potrzebuję też odmiany, spotkań, wyzwań. Chcielibyśmy wyjechać z Loa Frida poza Francję, zagrać w Berlinie, Belgii czy Skandynawii, a Polska jest też naturalnym i pożądanym kierunkiem.

Nasza muzyka jest chyba trochę za zimna dla Francuzów z południa, może powinniśmy przenieść się na północ, gdzie takie skandynawskie brzmienie jest lepiej odbierane. W tym roku zagraliśmy trzy koncerty w Polsce – w Warszawie, Piotrkowie i Bielsku-Białej. Zobaczymy, co mi się uda zorganizować, gdy płyta będzie gotowa. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz