piątek, 27 marca 2020

Na kwarantannie


W Dwutygodniku piszę o koncertach w czasach… dobrze wiecie, jakich. Ostatnie dwa tygodnie nie tylko spędziłem w zamknięciu, ale też śledziłem różne inicjatywy koncertów w sieci. Z tych najbardziej swoim rozmachem ujęły mnie Soundrive Online Festival (który jeszcze trwa, jutro finałowe koncerty Siksy i Woshka/Khris) i hiszpański Cuarentena Fest, który kończy się dzisiaj. A to dopiero początek, festiwale streamingowe rosną jak grzyby po deszczu.

O tym, że Hiszpanie w przeciwieństwie do Włochów grających i śpiewających na balkonach, część koncertowego życia chcą przenieść do sieci i zrobić onlajnowy, streamingowy festiwal, dowiedziałem się dzięki Oli, warszawskiej specjalistki od hiszpańskiego i fińskiego indie (koniecznie sprawdźcie jej dwie audycje w Radiu Kapitał). Żadna nazwa z lineupu nic mi nie mówiła. Zdałem się na ślepy los.

Pierwszy koncert na Cuarentenie zachwycił mnie od pierwszych chwil. Planowałem go oglądać jednym okiem, ale się nie dało. Miałem jakieś wyjątkowe szczęście, albo po prostu Hiszpanie robią świetny indie pop. W każdym razie nadająca ze swojego madryckiego mieszkania, obstawiona klawiszami, z roślinami za plecami, Caliza zagrała urzekająco naturalnie, co tylko uwypukliło jej ładne piosenki. Możliwe, że streamingi ze swoimi ograniczeniami, pomagają wybrzmieć piosenkom, bo nie ma się za czym kryć. Grała utwory ze swojego jak na razie jedynego albumu Mar del Cristal. Syntezatorowy pop Hiszpanki od razu skojarzył mi się z piosenkami Sobrenadar, są podobnie rozmyte i oniryczne. Szczęście miałem podwójne, bo od razu zagrała Call of Duty, który od razu stał się moim prywatnym przebojem. Tak, jak i Mil Piedras i prawie wszystkie pozostałe piosenki z Mar del Cristal.



Drugim największym odkryciem festiwalu jest dla mnie Evripidis & His Tragedies, czyli Evripidis Sabatis, Ateńczyk, który swoim domem nazywa Barcelonę. Wcześniej śpiewał po angielsku, ale na ostatnim albumie Μια Τρίτη στην Καντίνα wrócił do greki. Może dlatego jego słoneczny pop wydaje się jeszcze bardziej wakacyjny. Jego koncert był bardziej performatywny od w sumie skupionego występu Calizy. Może dlatego, że Evirpidisowi towarzyszył jego partner Marc Ribera, kamerzysta (i jak się okazało później, pilarz), dzięki czemu mógł się skupić na występowaniu i tańczeniu po mieszkaniu. I znów, jak w przypadku Calizy, muzyka Evripidisa zauroczyła mnie od pierwszych dźwięków.



Widziałem jeszcze kilkanaście koncertów, codziennie coś się dzieje nie tylko na Cuarentenie, kwarantanna nie pozbyła problemu nadmiaru i ciężkich wyborów, z których najmilej wspominam ten Pavvli. Ponownie uroczo amatorski, widać, że muzycy uczą się tej formy wirtualnego obcowania z widzami, że trzeba inaczej utrzymywać uwagę, nie widząc ich. A jednak taka intymna obecność to coś odświeżającego, może do łask wrócą małe, kameralne koncerty, gdy to wszystko się już skończy. Choć, oczywiście, możemy się obudzić w rzeczywistości, kiedy na koncerty w realu będą mogą sobie pozwolić najwięksi, a najmniejszym zostanie tylko internet.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz