środa, 26 września 2012

Szamanki, pasterze, derwisze

Znów pisany na szybko szkic.

Drugi dzień Skrzyżowania Kultur rozpoczęły Ayarkhaan, pięć Jakutek, które kontynuują starą tradycję śpiewu gardłowego i gry na jakuckiej drumli - khomusie. Tyle wiedziałem przed koncertem. Nie wiedziałem natomiast, że te drumle mogą brzmieć, jak eksperymentalna elektronika. Z dropami. NAPRAWDĘ. I to właśnie razem z efektami dźwiękowymi (wiatr, rżenie koni, śpiew ptaków, kowalskie młoty), do których produkowania wystarczyły im te małe kawałki metalu i własne głosy, wbiło mnie w fotel (no, krzesełko) podczas ich występu, mimo że ich śpiew był również fantastyczny.Wszystko razem tworzyło niezwykle sugestywny obraz syberyjskiej pustki, zmarzliny po sam horyzont, miejsca, gdzie przez wiele dni jazdy konno krajobraz się nie zmienia. Brr.

Po nich przyszedł czas na Rustavi, męski gruziński chór. Piosenki ludowe przeplatali kościelnymi. Aż szkoda, że nie zaśpiewali w kościele, jak A Filetta na ubiegłorocznym Ethno Porcie. W zanadrzu mieli również kilka "kabaretowych" utworów (a przynajmniej tak się wydawało bez rozumienia gruzińskiego, ale skoro jeden pan szczekał, to nie mogło to być coś zbyt poważnego). Był też instrumentalny przerywnik, który objawił kaukaskiego Steve'a Vaia. Z tą różnicą, że jego instrumentem nie jest gitara, lecz flet, ale również wydawał z niego milion dźwięków na sekundę. A nawet z nich, bo w pewnym momencie zaczął grać na dwóch jednocześnie. Jak to robił, nadal nie mam pojęcia. Nic więc dziwnego, że z całego dziesięcioosobowego zespołu, to właśnie on dostał największe owacje. Należy tu dodać, że Gruzini byli oklaskiwani długo i często, aż po czterdziestu minutach występu i kilku braw na scenę weszły dziewczęta z kwiatami, by podziękować im za koncert, a do końca było jeszcze daleko. Już po właściwej części koncertu i bisach, Rustavi pojawili się na małej scenie w klubie festiwalowym i tam zaśpiewali dwie piosenki. Szkoda tylko, że ludzie gadali okrutnie.

W środę Skrzyżowanie rozczarowało po raz pierwszy. Na koncert Juliena Weissa z Al-Kindi Ensemble czekałem z wypiekami na twarzy. Niestety, ani część z rytualnymi utworami i wirującymi derwiszami, ani autorskimi kompozycjami Francuza nie zachwyciły,. Naprawdę magicznie zrobiło się w części trzeciej, gdy wykonywali ottomańską muzykę dworską z dużą ilością improwizacji. Nie wiem, czy ten zawód wynikał z moich wybujałych oczekiwań, czy po prostu Weiss miał gorszy dzień. Stawiam na to drugie. Musiał skompletować nowy zespół, bo jego syryjscy współpracownicy są uwikłani w wojnę, a dzisiaj znów zostało zbombardowane Aleppo i nie wiadomo, czy przetrwał jego dom. 

poniedziałek, 24 września 2012

Smutek Jedwabnego Szlaku

Spisane na gorąco po koncercie. Wybaczcie, że pewnie nie do końca przemyślane.

Właśnie czytam "Serce Azji" Colina Thubrona, reportaż z podróż autora do Azji Centralnej dosłownie chwilę po upadku Związku Sowieckiego. To, co z opisów Anglika uderza najbardziej to smutek. Nostalgia za przeszłością i minioną chwałą jest wszechobecna, od Buchary po Duszanbe. W ten obraz ziemi spalonej słońcem, gdzie wszystko, co lepsze dawno minęło wpisał się koncert rozpoczynający tegoroczne Skrzyżowanie Kultur.

Nie będę się tu rozpisywał o biografiach gwiazd wieczoru - Djivana Gasparyana i Alima Qasimowa, wystarczy, że napiszę, iż każdy z nich w swojej konkurencji nie ma sobie równych. Ponad osiemdziesięcioletni Gasparyan jest mistrzem duduku, czyli ormiańskiego fletu. Do Warszawy przyjechał z trzyosobowym zespołem, w którym znalazło się miejsce dla wnuka mistrza Djivana juniora. Program koncertu składał się z przepięknych ludowych kompozycji i kilku autorstwa Gasparyana. Wpletli też "Ave Maria". Najbardziej poruszającym momentem było, gdy mistrz odłożył duduk i zaczął śpiewać o swojej matce.

Jednak nic to przy ekstatycznym  występie Qasimowa ze swoim zespołem. Towarzyszyło mu dwóch muzyków grających na tarze i kamanczy oraz jego córka Farghana. Miała rację Bjork mówiąc, że Qasimov jest najlepszym żyjącym śpiewakiem. Tym bardziej, że mugham, którym się zajmuje to muzyka przede wszystkim improwizowana, śpiewana do poetyckich teksów. I było to widać, gdy Alim, co jakiś czas spoglądał na kartkę z tekstami wierszy. Farghana nie odbiega talentem od ojca, a może nawet go przewyższa. Te momenty, gdy śpiewali razem, improwizując mogę zaliczyć do najbardziej magicznych muzycznych momentów, które widziałem. Ostatni utwór trwał prawie godzinę (tak wynika z moich obliczeń), lecz ani na moment nie znudził. Gdy już wydawało się, że kończą, napięcie sięgało zenitu, oni, jak gdyby nic kontynuowali plecenie tej wielowątkowej opowieści. Po prostu magia.

piątek, 21 września 2012

Balkan Beat Box - Give


Podczas nagrywania czwartej płyty Tamir Muskat, Ori Kaplan i Tomer Yosef zamknęli się na kilka tygodni w telawiwskim studiu i nie wpuszczali nikogo do siebie. To był duży błąd.

Poprzednie płyty Izraelczyków kipiały od różnych gatunków muzycznych, tradycyjnych instrumentów, fantastycznych gości, natomiast „Give” miała być w założeniu pozycją bardziej osobistą. Czy taka jest? Na pewno jest bardziej rozpolitykowana i rewolucyjna. Wiecie, zła Ameryka i te sprawy. Takie hasła w ustach czterdziestoletnich facetów brzmią po prostu śmiesznie. Pół biedy, gdyby te prawdy wygłaszali na tle świetnej muzyki, ale ten element na „Give” też szwankuje.

Siłą poprzednich albumów Balkan Beat Box była łatwość z jaką stawiali obok siebie elektronikę i muzykę etniczną, przede wszystkim bałkańską. Na „Give” został tylko pierwsza część tej układanki. Owszem, od czasu do czasu pojawią się dęciaki, ale odgrywają marginalną rolę. Królują różne odmiany dancehallu, dubu. Jest też wszędobylski dubstep. W tym gąszczu (choć płyta brzmi dość minimalistycznie) zagubiła się cała radość, którą dawały mi poprzednie albumy tria.

Nadchodzi lato, znowu będę słuchał Balkan Beat Box, ale nie ich najnowszej pozycji.

Electric Nights marzec 2012

czwartek, 20 września 2012

Young Magic - Melt


Dwóch Australijczyków, Isaac Emmanuel i Michael Italia, wyruszyło niezależnie od siebie ze swojej ojczyzny. Zjechali Europę, Azję i Ameryką, nagrywając muzykę i zbierając dziwne instrumenty.  Po pewnym czasie spotkali się na Brooklynie, gdzie mieszka trzeci element tej układanki, Melati Malay, również pochodząca z Antypodów.

Rok 2011 spędzili na klejeniu zebranych przez siebie dźwięków w nowe piosenki. Skoro wykorzystali technikę kojarzoną z hip hopem, piosenki na „Melt” są zbudowane na ciężkich bitach perkusji. Hip hopem to jednak nie są, bo tkane przez Young Magic na tym fundamencie dźwięki lokują się blisko Washed Out i Toro y Moi. Rozmyte, rozmarzone, senne, ale bardziej od nich rytmicznie zdyscyplinowane. Nie zawsze jednak udaje się nowojorczykom przyciągnąć uwagę, bo choć „Melt” zaczyna się od fantastycznego singla „Sparkly” i potem umieścili takie perełki jak „Night in the Ocean”, to Young Magic momentami zdają się nie mieć nic ciekawego do przekazania i tę niemoc maskują egzotycznymi instrumentami.

Łącząc chillwave z hiphopem, synth pop z muzyką etniczną, starali się wytworzyć nową jakość, która będzie pasować i dobrze opisywać zglobalizowany świat. Na razie te próby są zbyt nieśmiałe, by wynosić Young Magic na piedestał nowej muzyki świata.

Electric Nights marzec 2012

sobota, 15 września 2012

Afryka w środku Europy

7 sierpnia 2011, Katowice, OFF Festival.

 Trwa koncert Deerhoof na Leśnej. W przerwie między piosenkami nadpobudliwy perkusista Greg Saunier zaprasza wszystkich na występ kongijskiej grupy Konono No. 1. Nieśmiało wspomina, że Afrykanie spodziewają się gości.

O godz. 23 ci festiwalowicze, którzy zamiast Ariela Pinka wybrali Konono, stawili się w Namiocie Eksperymentalnym. Gdzieś w połowie drugiego utworu za dodatkowym zestawem perkusyjnym siada Saunier. W trakcie występu do grania dołącza reszta Deerhoof i koncert kończy się eksplozją dźwięków zmuszających do tańca. Dźwięków pierwotnych, odległych, ale niezwykle kuszących. Widać, że to nie było pierwsze spotkanie Deerhoof i Konono No. 1.

1987

Świat o muzyce ulic Kinszasy dowiadywał się dwa razy. Pierwszy raz 24 lata temu, gdy francuska wytwórnia Ocora wydała kasetę „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. Znalazły się na niej nagrania mające wtedy ok. 9 lat, w tym również utwory Konono. Jednak słuchacze nie chcieli przyjąć do wiadomości, że w stolicy Zairu dzieją się rzeczy nie mniej fascynujące niż na ulicach Nowego Jorku, Londynu i Paryża.

2004

Gotowi byli dopiero, gdy Zair od siedmiu lat był znów Kongiem. Rzecz została nagłośniona ponownie za sprawą niewielkiej wytwórni, tym razem belgijskiej Crammed Discs, która wydała nagrania Konono No. 1 po raz pierwszy na kompakcie. Tytuł był bardziej chwytliwy - „Congotronics” brzmi dużo lepiej niż „Zaïre: Musiques Urbaines á Kinshasa”. W tym samym roku w kolejnym małym labelu (Terp) ukazał się album z nagraniami koncertowymi Konono. W 2005 r. Crammed Discs wydali składankę „Congotronics 2”, na której zaprezentowali najciekawszych wykonawców z Konga jak 25-osobowy, wieloetniczny ansambl złożony z najlepszych muzyków prowincji Kasai - Kasai Allstars, bardziej eksperymentalne wcielenie Konono (Kisanzi Congo) albo Bolia We Nedge, którzy używają przede wszystkim akordeonu. Wybucha szał na muzykę kongijską, podtrzymywany przez wydanie debiutu Kasai Allstars i Staff Benda Bilili, zespołu nie zaliczanego do kolektywu Congotronics, ale o którym w zachodnim świecie jest równie głośno.

2010

W tym momencie na scenę wkraczają czołowi eksperymentatorzy muzyki zachodniej. Crammed Discs wydają dwupłytowy album „Tradi-Mods Vs. Rockers”, na którym śmietanka amerykańskiej i europejskiej alternatywy bierze na warsztat utwory Kongijczyków. Deerhoof, Animal Collective, Megafaun, Andrew Bird, Shackleton, EYE, AU to tylko część muzyków uczestniczących w tym przedsięwzięciu. Efekt jest absolutnie frapujący. Głos Satomi Matsuzaki z Deerhoof niezwykle dobrze współgra z plemienną muzyką Kasai Allstars, orkiestracje dodane przez Jhereka Bischoffa do utworu Konono nadają mu niezwykłej podniosłości, Shackleton z sampli tworzy zupełnie nową całość (która jednak ciągle ma afrykański sznyt), a Andrew Bird nie zmienia wiele w piosence „Ohnono/Kiwembo”, jedynie uzupełnia ją delikatnymi skrzypcami. Najciekawiej wypada Argentynka Juana Molina, która na kongijskiej podstawie stworzyła kompozycję ze wszech miar latynoską oraz kolaboracja Kasai Allstars z Aksak Maboul, zespołem Marca Hollandera, założyciela Crammed Discs. „Tradi-Mods Vs. Rockers” zostawia pewien niedosyt, bo żaden z artystów nie odszedł radykalnie od tego, co robi na co dzień. Z plemiennymi rytmami od dawna eksperymentowali Animal Collective, nie jest to też nowość dla AU. Nie wszystkie utwory są udane, jednak dzięki tej kompilacji oraz licznym blogom (w tym Awesome Tapes From Africa) Czarny Ląd wdarł się do świadomości słuchaczy. A najlepsze jeszcze przed nami.

2011

Pod koniec marca Crammed Discs ogłaszają trasę koncertową Congotronics vs Rockers, który trwa od końca maja do lipca. 20 muzyków - 10 z Kongo, 10 z naszego kręgu kulturowego. „Nasi” przedstawiciele to Deerhoof, Juana Molina, Wildbirds & Peacedrums oraz Skeletons - wszyscy brali udział w powstawaniu płyty „Tradi-Mods...”. Artyści cały maj spędzili w Brukseli (siedzibie Crammed Discs) na graniu. Pisali nowe piosenki, ćwiczyli je, a potem cała dwudziestka zaprezentowała świeże utwory na festiwalach w Europie i Japonii. Debiut tej supergrupy, nazwanej tak samo, jak tournée, został zapowiedziany na początek przyszłego roku. Dokładnie na 31 urodziny Crammed Discs.

7 sierpnia 2011

Konono i Deerhoof schodzą ze sceny po ponad godzinnym, transowo-tanecznym koncercie przy owacjach publiczności. Występ na OFF Festivalu 2011 był naprawdę wyśmienity. Zderzenie Afryki z Ameryką, z którego powstaje nowa jakość, zupełnie inna od jednej oraz drugiej tradycji muzycznej. Artyści są świetnie zgrani po miesiącu prób i kolejnych kilkudziesięciu dniach wypełnionych trasą. A to przecież tylko namiastka Congotronics vs Rockers, którzy pewnie zdystansują inną supergrupę – SuperHeavy Micka Jaggera.

Electric Nights 7/2011

środa, 12 września 2012

Ishumar - Berberowie z gitarami

Gdy czytacie te słowa, jest już po występach Tinariwen i Bombino w Polsce. W ciągu trzech dni weterani tuareskiej gitarowej rewolucji i jej najnowsze złote dziecko zagrali cztery koncerty. I to chyba najlepiej oddaje stan, w jakim jest dziś muzyka Tuaregów. W związku z tym przygotowaliśmy dla Was krótki przegląd najważniejszych artystów wywodzących się z ludu berberyjskiego.

Wszystko zaczęło się od Tinariwen. A raczej od jednego z nich, Ibrahima Ag Alhabiba, dziś już prawie sześćdziesięciolatka. Pierwszą gitarę zbudował w wieku kilku lat w jednym z wielu obozów dla tuareskich uchodźców założonych w Algierii po rebelii malijskich Tuaregów z lat sześćdziesiątych. Puszka po konserwie, kawałek metalu i linki hamulcowej - na takim instrumencie nauczył się grać tradycyjne melodie swoich pobratymców, a po jakimś czasie, arabskie popowe piosenki. Tułając się po placówkach dla uciekinierów wojennych Ibrahim poznał zachodnich wykonawców, którzy wywarli wpływ na niego, a przez to pośrednio na całą tuareską gitarową rewolucję. Byli to Jimi Hendrix, Mark Knopfler i Bob Marley. W latach 80. w obozie dla rekrutów Ibrahim poznał swoich przyszłych kompanów z zespołu. Wszyscy mieli podobne przeżycia za sobą - tułaczkę, stratę najbliższych. Jednak tym, co ich rzeczywiście połączyło, nie była trudna przeszłość, lecz fakt, iż każdy z nich był muzykiem. Razem założyli grupę, wtedy jeszcze bez nazwy, potem zostali mianowani „Taghreft In Tinariwen”, którą następnie sami już skrócili do „Tinariwen”.

Z powstaniem kapeli związany jest też szerszy tuareski ruch kulturowy - Teshumara. Ten termin oznacza w wolnym tłumaczeniu „włóczęgę”, podejmowaną przez młodych Turaegów, którzy szukają sławy i szczęścia. Nurt ten ma swoje źródła zarówno w koczowniczej tradycji Berberów, jak i w wielkiej suszy, która nawiedziła Saharę i Sahel w latach 70. i 80. To ona była jedną z przyczyn rebelii, które targały Mali w przedostatniej dekadzie XX wieku. Wspomniane powstania wytworzyły ideał Tuarega buntownika i partyzanta. Z tym ideałem muzyka jest związana tak silnie, że inną nazwą Teshumary jest La Guitare. Na początku lat 90. Tinariwen wrócili do Mali, gdzie zyskali lokalną sławę, grając na przyjęciach, rodzinnych imprezach czy spontanicznie na pustyni. W tym czasie zaczęli też nagrywać albumy na kasetach magnetofonowych. Pierwszy kompakt to rok 2002 i jednocześnie wyjście poza Afrykę. Od tego czasu Tinariwen prawie nieustannie są w trasie, przemierzają Europę, Amerykę i Azję, czasem wracając na swoją rodzinną ziemię. Artyści ustanowili kanon tuareskiego pustynnego rocka, który czerpie wiele nie tylko z berberyjskiej tradycji, ale i rocka - przytłumione gitary (na których muzycy grają podobnie jak na tradycyjnych instrumentach typu ud) z towarzyszeniem leniwego, prostego basu i perkusjonaliów.

Najmłodszym przedstawicielem pokolenia tuareskich gitarzystów jest Omara Moctar, znany bardziej jako Bombino. Urodzony w okolicach nigerskiego Agadezu, większość życia spędził w oazie Tidene. Z muzyką „ishumar” (jak Tuaregowie ochrzcili gatunek grany przez Tinariwen) zetknął się jeszcze w dzieciństwie, po pierwszej rebelii z lat 90., która zakończyła się w pięć lat później chwilową demokratyzacją Nigru. W tym samym czasie czternastoletni Omara zaczyna grać z zespołem Hajy Bebego - jednego z najbardziej znanych nigerskich gitarzystów. Jako najmniejszy i najmłodszy muzyk w składzie szybko został ochrzczony Bombino, czyli po prostu „Dzieciak” w języku włoskim. Rok później, skonfliktowany z ojcem, rozpoczyna własną Teshumarę – ucieka do Algierii i Libii, gdzie zarabia na życie grając podobnie jak Tinariwen w początkach działalności - na rozmaitych imprezach, od spotkań partyjnych po wesela. Każdy występ przyciąga coraz więcej ludzi, a jego postać staje się czymś na kształt legendy. Na początku nowego stulecia Moctar wraca do Agadezu i bierze udział w trzyletnim, drugim powstaniu Tuaregów. W rebelii ginie dwóch muzyków z zespołu Bombino, a on sam po kilku miesiącach walk ucieka do Burkina Faso i wyrzeka się przemocy.

Dla naszego kręgu kulturowego artystę odkrywa mała francuska wytwórnia Reaktion Records, która zajmuje się wydawaniem muzyki buntowników z Afryki Północno-Zachodniej. Nagrany na pustyni album „Amamgam 2004” nie przyciąga jednak większej uwagi. Dopiero wydawnictwo Sublime Frequencies „Guitars Music From Agadez, Vol. 2” sprawia, że o Omarze robi się głośno poza Afryką. W 2009 r. w Burkina Faso amerykański reżyser spotyka Bombino i namawia go na przyjazd do Stanów Zjednoczonych i nagranie tam płyty – propozycja spotyka się aprobatą muzyka (w USA już był - w 2006 r. razem z zespołem Tidawt grał trasę i nawet dzielił scenę z Keithem Richardsem oraz Charliem Wattsem). „Agadez” pokazuje Bombino wyciszonego, bez tej dzikości, która charakteryzowała jego wczesne nagrania. Może to dlatego, że on sam zamiast śpiewać buntownicze piosenki opiewa teraz koczownicze życie i pustynię, a w miejsce walki zbrojnej proponuje edukację oraz pielęgnowanie własnej tradycji wbrew nierównemu traktowaniu jego współziomków przez rządy w Niamey i Bamako. To postrzeganie Tuaregów jako obywateli drugiej kategorii było kolejną, oprócz długotrwałej suszy i nierównego rozdawnictwa pomocy, przyczyną wybuchu walk w 2007 roku.

Podobną, pokojową strategię przyjmują dwa zespoły z malijskiego Kidal, miasta uważanego za stolicę pustynnego bluesa. To stąd wywodzą się tacy artyści jak Tartit, Terakaft, to tu mieszkali przez wiele lat Tinariwen. Ich wpływ jest wyraźnie słyszalny na debiucie Tamikrest, zespołu, którego członkowie wybrali (jak sami mówią) „gitary zamiast kałasznikowów”. W swoich piosenkach wspomniani muzycy często zwracają się bezpośrednio do tuareskiej młodzieży, by nigdy nie zapomniała, skąd jest. Nie są romantycznymi rewolucjonistami, raczej pozytywistami, którzy stawiają na pracę u podstaw. Wydawać by się mogło, że to zaskakująca postawa jak na dwudziestoparolatków. Owszem, ale Tamikrest doskonale pamiętają powstania z lat 90. i 2007 roku. Muzycznie są jednym z najbardziej zwesternizowanych zespołów. Nie boją się korzystać z różnych, gitarowych przesterów, rytm wybija normalny zestaw perkusyjny, gdzieniegdzie pojawiają się skrzypce. Ich drugi album został okrzyknięty przyszłością ishumar.

Nadzieją na jutro są też najmłodsi w tym zestawieniu Amanar. Po rozpoczęciu światowej kariery przez Tamikrest, to oni stali się najpopularniejszym zespołem w Kidal. Artyści porzucili granie rewolucyjnych piosenek, bo uważają, że ciągle walcząc Tuaregowie nie będą mieli szansy stać się pełnoprawnymi Malijczykami. W muzyce starają się uciekać od wypracowanego przez Tinariwen schematu. Jedyne wydawnictwo, „Alghafiat”, pokazuje różne sposoby na zbaczanie z wydeptanych już mocno dróg - od użycia klawiszy, do dubowych wstawek. Nie da się ukryć, że sukces Tinariwen spowodował prawdziwą lawinę. Oni musieli czekać dwie dekady, by zostać zauważonymi poza Afryką - muzykom z młodszego pokolenia zajęło to kilka lat, tyle, ile do szerszej świadomości przebijają się zachodni artyści. I choć Tinariwen nadal są najważniejszym tuareskim zespołem i nie mają zamiaru zejść ze sceny, wydaje się, że już niedługo pałeczkę przejmą młodsi.

Electric Nights 9/2011

Archiwalia

Recenzja zeszłorocznej płyty Class Actress rozpoczęła cykl przypominania starych recenzji, artykułów i  wywiadów, które kiedyś zdarzyło mi się napisać, a które trudno znaleźć.

poniedziałek, 10 września 2012

Class Actress - Rapproacher


Kiczowate, plastikowo brzmiące syntezatory, żywcem wyjęte z lat 80., wokalistka bez wyrazistego głosu, piosenki powielające wszystkie możliwe miłosne klisze wykorzystane w muzyce przepisem na sukces? W przypadku Class Actress zdecydowanie tak.

Wydawać się to może niewiarygodne, ale „Rapproacher” zniewala od pierwszych dźwięków „Keep You”. Elizabeth Harper po prostu hipnotyzuje swoim głosem, a przecież jest on tak zwykły, taki przeciętny. Jednak Harper potrafi wydobyć z niego takie pokłady zmysłowości i erotyzmu, że po prostu miękną nogi. W jej ustach nawet tak banalne i wyświechtane frazesy jak „Do you think I care about/what we talk about/when we talk about/love” brzmią niczym najwymyślniejsza poezja czy wyznanie uczuć. Debiutancki album Class Actress to jedenaście takich wyznań, a jedno bardziej elektryzujące od drugiego.

Z głosem Elizabeth świetnie koresponduje warstwa instrumentalna będąca prawie godzinnym hołdem dla muzyki popowej sprzed trzech dekad. Słychać przede wszystkim new romantic i Italo disco. Kompozycje uwodzą swoją powłóczystością i często zapraszają na parkiet. Jest trochę lo-fi, ale to pozorne wrażenie, syntezatorowe podkłady kipią smaczkami, choć w żadnym wypadku nie wydają się przeładowane.

Johnny’emu Jewelowi z Chromatics i Glass Candy wyrósł w tej materii silny konkurent w postaci Marka Richardsona. Doprawdy, nie wiem, który z nich pisze lepsze electropopowe piosenki. Chyba się zakochałem.

Electric Nights Magazine 

niedziela, 9 września 2012

Uskudar 9 IX 2012

1. RUTA - Oj, niech przyjdzie deszcz
2. RUTA - Mama - Anarchija
3. Firewater - The Bonney Anne
4. Firewater - Glitter Days
5. Baba Alex - Kajri
6. MC Yogi - Hanuman
7. Ravi Harris & the Prophets - Ravi's Thing
8. Ravi Harris & the Prophets - Funky Sitar Man
9. Ilaiyaraaja - Love Theme on Computer
10. Ilaiyaraaja - Pattu Engey
11. Ilaiyaraaha - Disco King
12. The Bombay Royale - You Me Bullets Love

czwartek, 6 września 2012

Firewater - International Orange!




Todd Ashley odnalazł dom. Po kilku latach tułaczki po Azji tej dalszej i bliższej, czego wynikiem była terapeutyczna płyta „The Golden Hour” lider i jedyny stały element Firewatoe osiadł w Stambule. Na styku dwóch światów.

Na tej samej granicy porusza się jego muzyka. Trochę cygańska, z jednej strony mocno zakorzeniona w tradycji niezależnego rocka (Ashley był w końcu liderem nieodżałowanego Cop Shoot Cop) z zaangażowanymi tekstami, a z drugiej odważnie sięgająca po dźwięki zwykle zauważane przez fanów muzyki etnicznej. Znajdziemy tu kubańskie mambo, greckie rebetiko, turecko brzmiącą psychodelię w duchu Baba Zula, arabskie melizmaty, bałałajkę, bhangrę prosto z Pendżabu. Na płycie Ashleyowi towarzyszą muzycy z Turcji i Izraela. Istna tytułowa międzynarodówka.

Pomarańcz to w tym wypadku kolor. Kolor spalonej ziemi w Anatolii i zachodzącego słońca nad Bosforem w „Strange Life”, którego początek jest hołdem dla „Paint it Black” Stonesów. To kolor świata będącego na uboczu, rezygnacji w „Feeling No Pain”. To kolor zapomnianych przez wszystkich wiosek, w których można uciec przed galopującym światem,. To wreszcie kolor malej rewolucji, bo te wielkie pod innymi sztandarami nigdy nie spełniły pokładanych w nich oczekiwań.

„International Orange!” jest naturalną kontynuacją ścieżki obranej na „The Golden Hour”. Podobnie przebojowa, zróżnicowana, wciągająca i, niestety, momentami polityczna. Todd jest ciągle zły na świat, chce z nim walczyć, co czasem wychodzi mu lepiej, jak w "Ex-Millionaire Mambo", ale czasem jego gniew bierze przewagę nad piosenką, jak w nieudanym "Dead Man's Boots". Kiedy jednak rozlicza się z samym sobą, potrafi sięgnąć geniuszu, czego dowodem jest fenomenalne "Nowhere to Be Found"

Swoje piosenki Todd A traktuje jak pocztówki. Plastyczne teksty pomagają w wyimaginowanej podróży na styk Europy i Azji i zanurzeniu się w melancholii kończącej album „Bonney Anne”, która najlepiej oddaje charakter całości. To ja pakuję plecak.


niedziela, 2 września 2012

Uskudar 2 IX 2012

1. The Bombay Royale - Bobbywood
2. Dengue Fever - Sleepwalking through the Mekong
3. Dengue Fever - New Year's Eve
4. The Bombay Royale - Monkey Snake Fight
5. Firewater - Strange Life
6. Firewater - Nowhere to Be Found
7. Firewater - Ex-Millionaire Mambo
8. The Mountain Goats - Cry for Judas
9. Aida Nadeem - Baghdad
10. Ali Akbar Moradi - The Union Dream
11. Malawi Mouse Boys - Going with Jesus
12. Malawi Mouse Boys - Soldier
13. Zafa Ya Ra'ab