To był mój szósty koncert Bena
Caplana. Pierwszy raz widziałem brodatego Kanadyjczyka na Green Zoo
Festivalu w Krakowie, prawie cztery lata temu. Grał w witrynie Bomby
na Placu Szczepańskim, a publiczność była zgromadzona na placu.
Od razu uderzyła mnie jego charyzma i umiejętność porwania tłumu.
Na tym samym festiwalu widziałem Bena
w Betelu, gdzie porwał jeszcze więcej ludzi. I tak było za każdym
następnym razem (już w Warszawie). Na koncertach Bena pojawiała
się coraz liczniejsza publiczność spragniona fantastycznych
piosenek podpartych barytonem, celnymi dowcipami i brodatą charyzmą.
Za każdym razem Ben występował sam, jedynie z towarzyszeniem
gitary (i raz, w Powiększeniu, pianina).
Teraz jednak było inaczej, Caplan
wreszcie przywiózł do Europy swój zespół, The Casual Smokers.
Wreszcie, bo to zespół świetny. Sekcja rytmiczna szalona,
wokalistka wyśpiewująca prześliczne harmonie z Benem i wspomagająca go na klawiszach i melodice. Piosenki,
szczególnie te z nowej płyty zabrzmiały wspaniale, z polotem i
potęgą brzmienia. Najbardziej zachwycił pijacki Stranger,
bluesowe Down the River i
wreszcie I Got a Woman,
znane z poprzednich koncertów, ale wreszcie brzmiące potężnie,
tak jak powinno. A gdy Ben zostawał sam, wracała intymna atmosfera.
Ludzi przyszło jeszcze więcej niż
ostatnim razem, jakby trzyletnia przerwa zaostrzyła apetyt na brodate
dźwięki. Caplan żartował, że następnym razem zagra na
Narodowym. Może nie, ale w Kulturalnej pewnie się już nie zmieści.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz