niedziela, 28 lutego 2016

W centrum: Ivana Mer - "Early Works"



Mieszkała w Hiszpanii, Niemczech, Francji, Czechach, gdzie osiadła na stałe. Słowacka wokalistka Ivana Mer w każdym z tych miejsc nagrywała kolejne piosenki. Po latach zebrała część z nich i wydała w zasłużonej, rodzimej wytwórni Slnko Records (która obchodzi w tym roku piętnastolecie działalności).

W kontraście do tytułu, zawartość Early Works pokazuje Ivanę jako już ukształtowaną artystkę. Swoją muzykę opiera na harmoniach wokalnych, pogłosach, niestandardowych technikach wokalnych. Z instrumentów korzysta bardzo oszczędnie, tylko tyle, żeby podkreślić głos. W swoich utworach inspiruje się folkiem. I tym anglosaskim, w wydaniu New Weird America (ktoś jeszcze pamięta ten szał sprzed 10 lat?), który najbardziej słychać w kończącym tę krótką płytę Sandelerie. Blisko w tej piosence do Mariee Sioux i Marissy Nadler. Drugi silny folkowy nurt inspiracji w twórczości Ivany to tradycja słowacka, która Mer przenosi w odrealniony, niebiański wymiar.

To tylko osiem piosenek, nagranych na przestrzeni ponad pięciu lat. Jednak, w przeciwieństwie do innych kompilacji, Early Works brzmi jak przemyślana całość. Będzie do czego wracać i warto obserwować kolejne poczynania Ivany Mer.

sobota, 13 lutego 2016

Warszawskie sceny


Na lokalne, małe koncerty zacząłem regularnie chodzić na początku studiów, czyli ponad osiem lat temu. Kroki najczęściej kierowałem do legendarnej dzisiaj Jadłodajni Filozoficznej, a po jej spaleniu do Powiększenia i na Pragę, gdzie działa do dziś niewielkie zagłębie klubowe na 11 listopada (Hydrozagadka, Saturator, Skład Butelek, Chmury). Powiększenia i Saturatora też już nie ma. Sen Pszczoły (znów po pożarze) znalazł swoje miejsce na Mińskiej, co chwilę powstają nowe kluby, a upadają stare.

Dużo się zmieniło przez te osiem lat. Gdy patrzę na półkę z płytami, sporo miejsca zajmują nieistniejące już lokalne składy. Demówki, pierwsze EPki. Z ostatnich lat jest ich mniej, bo dużo łatwiej je wrzucić na bandcampa czy soundcloud.

Gdybym miał dzisiaj wybrać miejsca, w których dzieje się najwięcej i najciekawiej, zdecydowałbym się na Chmury, Pardon, To Tu. Każde ma swoją specjalizację. W Chmurach usłyszycie raczej piosenkowe rzeczy, nieznane, ale nie tylko lokalne, bo na Pradze bardzo często grają zespoły z bliższej i dalszej zagranicy. Klub (razem z Eufemią) wypełnia pustkę po Jadło i Powiększeniu, to tutaj najłatwiej zadebiutować.

Pardon, To Tu przez kilka lat działalności wyrobiło sobie tak mocną markę, że występowali w tym niewielkim klubie Owen Pallett, Konono n1, Thurston Moore, Michael Gira, Colin Stetson, Mats Gustafson, zresztą jeśli chodzi o światek muzyki improwizowanej, występowali tu chyba wszyscy najwięksi. Na początku marca przez pięć dni swoje 75. urodziny na deskach Pardon, To Tu będzie świętował Peter Brotzmann. Wokół Pardonu zawiązała się scena, której ucieleśnieniem jest To Tu Orchestra.

Do obu tych miejsc można chodzić w ciemno. Nie zawsze wszystko się podoba, ale za każdym razem wiem, że było warto. Dużo dzieje się w imprezowo-klasycyzującym DZiKu, Hydrozagadka cały czas trzyma poziom (choć lokalnych koncertów odkąd otworzyły się po sąsiedzku Chmury jakby mniej), w lecie ożywia się wiślany brzeg.

Obserwując warszawską scenę przez prawie dekadę (jak to dumnie brzmi!), widzę, jak bardzo się rozwinęła, jak lokalni muzycy szukają własnego języka artystycznego wyrazu, coraz rzadziej po prostu kopiując zachodnie wzorce. Warszawa ma obecnie chyba najciekawszą lokalną scenę muzyczną w Polsce. Choć lepiej byłoby napisać sceny w liczbie mnogiej, bo nie ma jednego warszawskiego środowiska muzycznego, jest ich wiele. Często egzystują w zupełnej izolacji, ale czasem między sobą się mieszają.

Zabawne, że potrzebowaliśmy dopiero Szkota, żeby spróbować to wszystko uporządkować, a rozbite klubowe i gatunkowe sceny spróbować jakoś ze sobą połączyć. Z tej potrzeby Neila Miltona (szefa wytwórni too many fireworks) zrodził się pomysł na cykl konferencji i paneli dyskusyjnych IndieTalks. Pierwszy, poświęcony właśnie niezależnym scenom, ich tworzeniu i współuczestniczeniu w ich życiu odbędzie się w najbliższy wtorek w Pardon, To Tu. O swoich doświadczeniach opowiedzą Łukasz Kasperek z Warsaw City Rockers, Mateusz Romanowski z Chmur, Ania Wysocka z Sofar Warsaw i Agata Wnuk z damsels in distress djs. A ja postaram się, żeby mówili jak najciekawiej.

czwartek, 11 lutego 2016

W centrum: Päfgens



Jana i Filip pierwszy raz przyjechali do Warszawy z wycieczką. Gdy skończyli studia dziennikarskie w Bratysławie, przenieśli się do stolicy Polski już na stałe. Dziś są częścią sceny "okołochmurowej", piosenkowo-improwizatorskiej, wyznającej zasady Do-It-Yourself. Wszystkie swoje płyty nagrywają w domu i wydają zupełnie sami.

Filip grał kiedyś w postrockowym zespole the Ills (trafiłem dawno temu na ich debiutancką EPkę, nie zachwyciła), dla Jany Päfgens to pierwsze poważniejsze granie. I jedno, i drugie w ich muzyce słychać. Jana śpiewa cicho, delikatnie, jakby nie była pewna swojego głosu, wokal na dodatek często jest schowany głęboko w miksie. Postrockowe doświadczenie Filipa owocuje rozmyciem piosenek. Rodzi się z tego dream folk budzący skojarzenie z New Weird America przefiltrowanym przez środkowoeuropejską wrażliwość. Jana i Filip korzystają też z nagrań terenowych. Ubarwiają nimi swoje kompozycje. Dzięki temu są jak spacery po Warszawie. Przez parki i nad Wisłą. ptaki śpiewają, drzewa szumią - iście sielski dźwiękowy krajobraz.


Piosenki Päfgens to właściwie szkice. Ledwo zarysowane, niedopowiedziane. Słychać każdą niedoskonałość, każdy nietrafiony dźwięk. Sami nazywają swoją muzykę naiwną i właśnie taka jest. Prosta, nieprzegadana, bezpretensjonalna, naturalna. Po prostu piękna.


niedziela, 7 lutego 2016

Wacław Zimpel - "Lines"


Po kilkudziesięciu płytach nagrywanych w najróżniejszych składach, prowadzeniu kilkunastu zespół (m.in. nieodżałowana Hera, To Tu Orchestra, Wacław Zimpel Quartet, the Light), Wacław Zimpel nagrał album całkowicie solowy.

Klarnecista związany ze sceną muzyki improwizowanej, tym razem prezentuje kompozycje odwołujące się w dużym stopniu do twórczości amerykańskich minimalistów. Do klarnetu dodaje organy Hammonda, pianino Rhodesa, południowowschodnioazjatycką harmonijkę ustną khaen.

Lines jako całość jest zbudowana wokół dwóch utworów - szesnastowiecznego hymnu Deo Gratias, w którym Zimpel widzi zapowiedź dwudziestowiecznego minimalizmu oraz tytułowej kompozycji, będącej autorską wersją muzyki transowej i rytualnej. Obejmują je dwie kompozycje skupiające się na możliwościach klarnetów - dronowa, jednostajna Breathing Etude i chyba najbardziej jazzowe Five Clarinets. Wreszcie album spinają utwory "elektryczne", oparte na brzmieniach organów. Taki zabieg daje jeszcze większe wrażenie repetycji. Nie tylko w obrębie pojedynczych utworów, ale tez całego albumu. Repetytywność wywołująca trans, w którym można się zanurzyć jest od dłuższego czasu obiektem eksploracji Zimpla. Ma przecież doświadczenie w graniu gnawy z marokańskim guimbristą Maalemem Mokhtarem Ganią (jaki to był fantastyczny koncert w Pardon, To Tu). Jednocześnie Wacław czerpie z muzyki indyjskiej, mającej bardziej linearny charakter. Z połączenia tych różnych tradycji buduje swoje kompozycje.

Melodie przecinają się jak tytułowe linie. Zimpel wszystko nagrywał sam, krok po kroku, ślad po śladzie, kreując skomplikowane, ale przystępne polifonie. Dźwiękowe płaszczyzny uzupełniają się i przenikają zarazem. Silnie zrytmizowany początek i koniec Lines przywodzi na myśl prace bydgosko-toruńskiego kolektywu Milieu L'Acephale, jednak rozwijają się winną, bardziej melodyjną i kontemplacyjną stronę.

Po poprzednich płytach z udziałem Wacława Zimpla, można było być zupełnie spokojnym o zawartość Lines. Jednak to, co dzieje się na te płycie przechodzi wszelkie oczekiwania. To album po prostu wybitny. Przemyślany, pełen pasji i emocji. Zbiera poprzednie doświadczenia Zimpla (nie tylko te bardziej awangardowe, procentują tu też lata grania alt popu w zespole Gabrieli Kulki) w spójną całość. W tym przypadku nazwa wydawcy - Instant Classic - nie mogła być trafniejsza.

poniedziałek, 1 lutego 2016

Brodata charyzma


To był mój szósty koncert Bena Caplana. Pierwszy raz widziałem brodatego Kanadyjczyka na Green Zoo Festivalu w Krakowie, prawie cztery lata temu. Grał w witrynie Bomby na Placu Szczepańskim, a publiczność była zgromadzona na placu. Od razu uderzyła mnie jego charyzma i umiejętność porwania tłumu.

Na tym samym festiwalu widziałem Bena w Betelu, gdzie porwał jeszcze więcej ludzi. I tak było za każdym następnym razem (już w Warszawie). Na koncertach Bena pojawiała się coraz liczniejsza publiczność spragniona fantastycznych piosenek podpartych barytonem, celnymi dowcipami i brodatą charyzmą. Za każdym razem Ben występował sam, jedynie z towarzyszeniem gitary (i raz, w Powiększeniu, pianina).

Teraz jednak było inaczej, Caplan wreszcie przywiózł do Europy swój zespół, The Casual Smokers. Wreszcie, bo to zespół świetny. Sekcja rytmiczna szalona, wokalistka wyśpiewująca prześliczne harmonie z Benem i wspomagająca go na klawiszach i melodice. Piosenki, szczególnie te z nowej płyty zabrzmiały wspaniale, z polotem i potęgą brzmienia. Najbardziej zachwycił pijacki Stranger, bluesowe Down the River i wreszcie I Got a Woman, znane z poprzednich koncertów, ale wreszcie brzmiące potężnie, tak jak powinno. A gdy Ben zostawał sam, wracała intymna atmosfera.

Ludzi przyszło jeszcze więcej niż ostatnim razem, jakby trzyletnia przerwa zaostrzyła apetyt na brodate dźwięki. Caplan żartował, że następnym razem zagra na Narodowym. Może nie, ale w Kulturalnej pewnie się już nie zmieści.