piątek, 25 kwietnia 2014

Kup płytę

Jutro (i pojutrze) odbędzie się polska edycja Record Store Day, dnia sklepu płytowego. W ciągu lat rozrósł się z inicjatywy mającej ratować małe sklepy płytowe przed upadkiem spowodowanym popularnością sklepów wielkopowierzchniowych, jak Wal-Mart do prawie ogólnoświatowego wydarzenia. RSD ma zwracać uwagę na małe sklepy i wytwórnie. Zawsze odbywa się w trzecią sobotę kwietnia. Zawsze? Nie.

W Polsce tegoroczna edycja RSD odbywa się tydzień później, bo trzecia sobota kwietnia okazała się być tą Wielką. Rozumiem i popieram do pewnego stopnia tę decyzję, ale doskonale pokazuje ona, jak bardzo na marginesie codzienności znajduje się muzyka. Jednak mimo tego oraz dominacji Empiku, można patrzeć w przyszłość z ostrożnym optymizmem.

Choć najczęściej kupuję płyty przez Internet lub na koncertach, lubię chodzić do sklepów płytowych, przegrzebać stosy winyli i CD, bo może trafi się coś interesującego. Miejsc, gdzie można to zrobić pojawia się w Warszawie coraz więcej. Jest Nie zawsze musi być chaos, gdzie trafiłem na Krar Collective, warto przejść się do Pardon, To Tu nie tylko na koncert, bo wybór płyt mają bardzo interesujący (choć ceny trochę za wysokie). Główna impreza związana z RSD skupiona jest wokół Side One (przede wszystkim rap i okolice, ale trafiłem tam na reedycję "Vol. 2" malijskiej orkiestry Super Djata Band de Bamako). W tym roku wyjątkowo w Sztukach i Sztuczkach przy Szpitalnej 8 odbędzie się część dzienna, czyli po prostu kiermasz płyt z małych wytwórni. Wystawi się ich ponad 30. Od elektroniki do indie rocka. Szkoda tylko, że prawie żadna nie zdecydowała się na specjalne, okolicznościowe wydawnictwa, z których słynie ten dzień.

Warto jutro (i pojutrze - w Krakowie) udać się na RSD i kupić płytę. Bo może w przyszłym roku będzie jeszcze lepiej.

Cloud Nothings - Here and Nowhere Else



Dwa lata temu w recenzji "Attack on Memory" napisałem, że Cloud Nothings są moją prywatną Nirvaną, ale pewnie będę się z tego za jakiś śmiał. No więc nie śmieję się.

"Here and Nowhere Else" to znów osiem piosenek trwających niewiele ponad pół godziny. Siedem krótkich, jedna trwa ponad siedem minut. Podobieństwa do poprzedniczki aż nazbyt widoczne. Jednak choć tak samo, jest zupełnie inaczej. Głośniej, brudniej, szybciej. Jednocześnie dojrzalej, a przecież dojrzałość zbyt często kojarzy się z wyciszeniem, ze zdjęciem nogi z gazu. Nie w tym przypadku. Dwa lata starszy Dylan Baldi nadal jest frustratem wypruwającym żyły do mikrofonu, częściej widzi pozytywy, choć muzyka zdaje się temu zaprzeczać. Pędzą cały czas na złamanie karku, jakby tego jutra miało nie być. Dojrzałość wiąże się też ze stałością, nie ma mowy o żadnej przykrej wpadce pokroju "No Sentiment" ani tak zaskakujących przeskoków, jak między "Wasted Days" a "Fall In".

Myślałem, że Steve Albini wycisnął z nich wszystko. Myliłem się. John Cogleton (który zawsze będzie mi się kojarzył z drugą płytą George Dorn Screams) przybrudził i wzmocnił brzmienie zespołu. A przecież "Attack on Memory" nagrywali w czteroosobowym składzie.We trzech robią więcej hałasu. Zmniejszenie składu wpłynęło pozytywnie na dyscyplinę. Grają precyzyjnie niczym bezduszna maszyna. Najlepiej słychać to w partiach perkusisty, Jasona Gerycza. Tylko czasami świadomie opuszczone dźwięki, delikatne przesunięcia akcentów przypominają, że nie jest cyborgiem.

W przeciwieństwie do bębniarza, Baldi nie musi udowadniać swojej emocjonalności. To już wiemy z poprzedniego albumu. Piosenki na "Here and Nowhere Else" są, jak już wspomniałem, zdecydowanie równiejsze niż wcześniej. Niewiele można wyróżnić. To znaczy, wyróżniamy wszystko, albo nic. Tej płyty nie ciągną dwie genialne piosenki z początku (jak to jest z "Attack on Memory"), ale wszystkie osiem. I to jej  największa zaleta.

"Here and Nowhere Else" ukazała się cztery dni przed dwudziestą rocznicą śmierci Kurta Cobain. Nieprzypadkowo. 

wtorek, 15 kwietnia 2014

Pablopavo i Ludziki - Polor



Przy kracie w nocnym na rogu Słupeckiej nie było nikogo. Przed proboszczowską kamienicą, w której jest lumpeks, spotkałem znajomego z Sękocińskiej. Ten znajomy, starszy facet o wyglądzie i manierach chłopka, zamiatał miotłą liście z chodnika.
- Nająłem się od grudnia - powiedział.
W jego oddechu czuło się nieprzetrawioną wódkę. Miał czerwone oczy.
-Lubię robić wcześnie, bo nikt mi wtedy nie przeszkadza. - powiedział. - mam emeryturę, ale tutaj się robi dla ludzi i Boga, nie?

(...)

Drzwi uchyliły się i wyszedł zza nich suchy dziadzio z dwiema panienkami. Jedna chuda w dżinsach, druga tłusta w białych spodniach. Wyglądał jak Konwicki. Miał ogromne antyczne okulary z przyciemnianymi szkłami. W chudej rączce dźwigał granatową torbę z długimi uszami, wypełniona jakimś ciężkim dobrem. Szarą marynarkę kupił w siedemdziesiątym siódmym, a ostatni raz wyprał w osiemdziesiątym drugim. Holował je gdzieś na żelazną.

(...)

Miała włosy do ramion koloru sól z pieprzem, zgarnięte nad czołem opaska pokryta czarnym aksamitem. Nosiła bury sweter, na nim czarna bluzę z głębokimi kieszeniami i spódnicę w kratę, która kiedyś była czarno-biała. Na nogach miała rozchodzone i spłowiałe niebieskie pepegi. Orawą dłoń miała obwiązaną białą reklamówką. Twarz miała całkowicie wygasłą.

(...)

- Tadek, znał go pan? - powiedział. - Tadek Flis z Niemcewicza. Miał żonę i dwóch synów, ale synowie dorośli, a żona lachę na niego kładzie, więc tu przychodził i siedział. Taki wielki, z wielkim brzuchem. Czwarty zawał. Ale skurwysyn się nie dzielił. Kiedyś trzy ćwiartki sam opierdolił i nikomu nie dał. A koleżeństwo to koleżeństwo, nie?

(...)

Szedłem Filtrową, wolno opadały duże płatki śniegu i usłyszałem, jak rękawy kurtki ocierają się o ciało. Nawet tramwaje sunęły cichutko jak sanki.


Kwiecień w tym roku jest z tamtego wiersza/Jedźmy do Powsina albo na Moczydło/patrzeć, jak ludzie chodzą ludzie/bo im na chwilę Google obrzydło

wszystkie fragmenty oprócz ostatniego Michał Cichy, "Zawsze jest dzisiaj", Czarne, 2014
ostatni fragment Paweł Soltys, "Polor", Karrot Kommando, 2014

niedziela, 13 kwietnia 2014

Alsarah & the Nubatones - Silt


W zeszłym roku Alsarah, pochodząca z Sudanu wokalistka i etnomuzykolog, zwróciła moja uwagę fantastycznym albumem nagranym z francuskim producentem, Debruitem. „Aljawal” łączył ze sobą oszczędną elektronikę z tradycyjna muzyką nubijską i wspaniałym przeszywającym głosem Alsarah. „Silt” nagrany z kwartetem Nubatones to druga strona tego samego medalu.

Oba albumy łączy oszczędność. Ascetyczna gra kontrabasu, oud i tradycyjnych perkusjonaliów z delikatnymi zdobieniami klawiszy uwydatnia piękno kompozycji. Alsarah z zespołem znów sięga po tradycyjne melodie i nadaje im jazzowo-funkowego posmaku. Jej własne kompozycje niewiele różnią się od klasyków, moim zdecydowanym faworytem jest melancholijne „Rennat”.  Spory ładunek smutku wiążę się z tematem przewodnim albumu. To opowieść o wygnaniu i powrocie do domu. Wielu Nubijczyków zostało wysiedlonych podczas budowy wielkiej tamy w Asuanie. O tym też śpiewa Alsarah.

Oprócz jej głosu największe wrażenie robi gra Haiga Manoukiana, daleka od typowych arabskich melizmatów, oud w rękach Manoukiana brzmi zwięźle. Jednak, gdy zajdzie taka potrzeba potrafi ukraść całą piosenkę dla siebie. Tak jest w „Bilad Aldahb” poprzedzonym dwuminutowym wstępem jedynie na tę lutnię. Perkusista też ma swoje pięć minut, na samym końcu, w „Jibal Alnuba”, które również pojawiło się na „Aljawal” w zupełnie innej wersji, pełnej kosmicznych dźwięków. Tutaj jest tylko głos Alsarah i bębny. I kołysząca do snu melodia niczym rozgwieżdżona noc nad pustynią.



czwartek, 10 kwietnia 2014

Podobieństwo

Mammane Sani i Hailu Mergia, mimo dzielących ich kilometrów mają wiele ze sobą wspólnego. Obaj są ważnymi postaciami dla muzyki swoich krajów, Nigru i Etiopii, obaj jako jedni z pierwszych zaczęli eksperymentować z analogowymi syntezatorami w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (tu nasuwa się też paralela z Charanjitem Singhem). Mammane swoją muzyką ilustrował programy telewizyjne, dorobił się własnej audycji w państwowej stacji, ale nagrał tylko jedną kasetę, która została w zeszłym roku wznowiona przez Sahel Sounds na winylu. Później został nauczycielem. Zaraz światło dzienne ujrzy Taritt, zbiór nagrań z z końcówki lat osiemdziesiątych, ozdobiony fantastyczną okładką:

Hailu Mergia karierę zaczął w Walias Band, zespole przez który przewinął się Mulatu Astatke. W 1981 roku pojechali na krótką trasę po Stanach. Czterech z sześciu muzyków już tam zostało, w tym Hailu. Parał się kilkoma zawodami, najdłużej zahaczył się jako kierowca taksówki w Waszyngtonie. Podobnie, jak Sani czerpał przede wszystkim z muzyki tradycyjnej. Jego kaseta Shemonmuanaye została wznowiona również w ubiegłym roku. Przez Awesome Tapes From Africa. Ciekawostką jest, że obaj nagrali swoje pozycje pod podobnymi nazwami: Mammane Sani et son orge oraz Hailu Mergia & His Classic Instrument. Obaj też przyjeżdżają wkrótce do Europy, Sani już zaraz, jeszcze w kwietniu, Mergia w czerwcu. Różni ich to, że w Polsce zagra tylko Etiopczyk, w trio z Mike'iem Majkowskim i Tonym Buckiem. 5. czerwca w warszawskim Pardon, To Tu. Zapiszcie sobie tę datę w kalendarzykach.


środa, 2 kwietnia 2014

Muzyka a Biznes

Podobnie, jak w zeszłym roku, zostałem zaproszony na konferencję Muzyka a Biznes. Tym razem poprowadzę panel "Niezależny muzyk i zdolny przedsiębiorca w jednym? Jak zarabiać jako niezależny artysta". Ze swoimi goścmi, Łukaszem Naporą i Olgą Tuszewską-Chrzanowską oraz Michaliną Furtak zastanowię się, jak wygląda niezależność, na jakie kompromisy warto pójść, a w jakich kwestiach stać twardo na swojej pozycji, jak dotrzeć do odbiorcy, jacy pośrednicy są potrzebni, a bez kogo można się obyć.

Poza tym, jak zwykle dużo ciekawych dyskusji. O kształtowaniu gustu muzycznego w realiach Web 3.0, domowych studiach nagraniowych, biznesowej stronie nhip hopu, a także pośrednia kontynuacja zeszłorocznej dyskusji o dziennikarstwie muzycznym, czyli próba odpowiedzenia na pytanie, czy media muzyczne jeszcze się do czegoś przydają.

To wszystko w piątek i sobotę w Pardon, To Tu.