środa, 22 maja 2013

Baxamaxam

Ze strony wytwórni, Black Sweat Records, jedynego źródła wiedzy o Baxamaxam (ich fejs świeci pustkami, a strony nie mają) nie można dowiedzieć się zbyt wiele. Ot, krótka informacja, że są duetem złożonym z włoskiego gitarzysty, Cristiano Buffy oraz senegalskiego wokalisty i perkusisty Abdou Mbayego, pochodzącego z rodziny griotów. I już. Ma to swoje zalety. Muzyki nie przesłaniają ani biografie muzyków, ani ekstraordynaryjne okoliczności poznania, czy nagrania płyty. Nie, liczą się tylko dźwięki. Nic nie zakłóca ich odbioru

Bardzo dobrze działa to na "Baxamaxam". Nic nie odwraca uwagi, a to jedna z tych płyt, które odwdzięczają się za pełne skupienie. Nie, nie trzeba zanurzać się w nią, by na dziesiątym planie szukać smaczków. To wyjątkowo skromny album, wręcz niepozorny. Nagrany w jeden, gorący lipcowy dzień. Częściowo na dworze, co słychać w "Demb" wypełniony dźwiękami cykad. Jak każdy album związany z Afryką Zachodnią, "Baxamaxam" jest wypełniony transem, bardzo blisko mu do muzyki Sahelu i Sahary. Wiecie, ognisko na pustyni, rozgwieżdżone niebo nad głową, te sprawy. Właśnie dlatego, dla tych przenosin do Afryki warto słuchać debiutu tego międzykontynentalnego duetu w zupełnym oderwaniu od laptopa.



poniedziałek, 20 maja 2013

Retro Stefson

Co było największym wyzwaniem podczas nagrywania “Retro Stefson”?
Największym wyzwaniem jesteśmy zawsze my sami.

Retro Stefson nie należą do rozmownych, przynajmniej za pośrednictwem mejla.

niedziela, 19 maja 2013

Uskudar 19 V 2013

1. Stara Rzeka - 01
2. Stara Rzeka - Korona
3. Angela Gaber Trio - Rzeka
4. Angela Gaber Trio - Sto se beli mori gore
5. Olga Mieleszczuk - Tsvishn di berg di grine
6. Maria Pomianowska i in. - Magic of Suka and Sarangi
7. Maciej Filipczuk - Mazurek od Liciążnej

sobota, 18 maja 2013

Rewolucja nie umarła

Maciek Piasecki na łamach T-Mobile-Music w tekście o śmierci muzycznej lewicy próbuje wyjaśnić, dlaczego muzycy nie piszą już protest songów. Zgodzić można się w pełni jedynie z pierwszym słowem tytułu jego tekstu "TU już nie będzie rewolucji", ona dzieje się gdzie indziej.

Podobnie nie umarły protest songi. W tym samym czasie, gdy zawiązywał się ruch Occupy, a Londyn ogarniały zamieszki, północna Afryka i Bliski Wschód budziły się ze snu Arabskiej Wiosny. Autorytarne reżimy zostały zmiecione przez (naprawdę) masowe protesty w Egipcie, Tunezji i Jemenie. Nie wszędzie poszło tak gładko. Libijczycy w krwawy sposób usunęli Muammara Kaddafiego (co pośrednio wpłynęło na kolejne tuareskie powstanie), a Baszar Al-Assad wraz z antyrządowymi rebeliantami postanowili utopić Syrię we krwi. Wszędzie tam byli muzycy. Część z gitarami, część zamieniła je na karabiny.

Wszystko zaczęło się od samospalenia Mohameda Bouazizego, dwudziestosześcioletniego ulicznego sprzedawcy. Na to wydarzenie niemal natychmiast zareagowała mieszkająca od 2008 roku w Paryżu Emel Mathlouthi. Do Francji wyemigrowała z powodu różnych szykan ze strony reżimu, w tym zakazu emisji jej utworów w radiu i telewizji. Dzięki Internetowi jej piosenka "Kelmti Horra" stała się hymnem tunezyjskiego przewrotu. W swojej muzyce Mathlouthi łączy ciężką, trochę trip-hopową elektronikę z folkiem (nie tylko arabskim, lecz również dylanowskim) i orkiestrowymi, patetycznymi aranżacjami. W marcu ubiegłego roku, gdy rządy Ben Alego były tylko złym wspomnieniem, ukazał się debiutancki album artystki, zatytułowany, jak jej najsłynniejszy protest song. Co ciekawe, wydawcą jest francuska wytwórnia World Village, a Mathlouthi w rodzinnej Tunezji gra sporadycznie.



W Egipcie rewolucja brzmiała na więcej głosów. Najgłośniej przebijał się Ramy Essam, od samego początku biorący udział w manifestacjach na kairskim placu Tahrir. Zamieszkał tam w namiocie i dzień w dzień pisał piosenki, które potem wykonywał publicznie przynajmniej kilka razy dziennie. Najpierw po prostu wśród ludzi, następnie na prowizorycznych scenach. Jego piosenki to z jednej strony klasyka muzyki buntu w zachodnim rozumieniu, tylko na głos i gitarę, z drugiej Essam w nagraniach nie stroni od nowoczesnych brzmień, dubstepowe dropy nie są mu obce. Inną, subtelniejszą drogę obrała Youssra El Hawary niż nie przebierający w słowach i środkach gitarzysta. Jej "bronią" jest akordeon i błyskotliwe teksty. Najsłynniejszy jej utwór "El Soor" do słów Waleda Tahora odnosi się już do porewolucyjnego Egiptu i tytułowego muru oddzielającego dzielnicę rządową od reszty Kairu. Głośno również protestowali egipscy raperzy.

To tylko kilka przykładów, które absolutnie nie są wyczerpujące. Warto przy tym pamiętać, że utożsamianie arabskich protest songów jedynie z lewicą jest równie błędne co zakładanie śmierci muzyki buntu w ogóle. Obalane reżimy odwoływały się do socjalistycznych wartości i były całkowicie świeckie. W manifestacjach natomiast brali udział zarówno członkowie islamistycznych grup, jak różne frakcje lewicowe.Te protesty różniły się od wydarzeń w USA i Zjednoczonym Królestwie również tym, że na przykład Occupy Wall Street otrzymało wsparcie od części uznanych muzyków, jak Bruce'a Springsteena czy Neila Younga, to arabskie gwiazdy siedziały bardzo cicho i zabrały głos dopiero, gdy znany był już wynik starcia.



Świat arabski to tylko jeden z przykładów na fałszywość twierdzenia o śmierci protest songu. Budzi się południowowschodnia Azja, po poluzowaniu reżimu z zupełnego podziemia wyszli birmańscy punkowcy, w Afryce Subsaharyjskiej muzyka zaangażowana społecznie i politycznie przeżywa renesans, szczególnie w Mali, Nigerii i Senegalu (o czym prawdopodobnie napiszę wkrótce), o tuareskiej muzyce zaangażowanej już pisałem. Piasecki pisze "w zachodniej muzyce kończy się zatem etap, który trwał co najmniej od zaangażowanych społecznie bluesowych ballad Wielkiego Kryzysu", jednak nawet w Europie nie jest to zjawisko martwe. Owszem, w Grecji najmocniej i najgłośniej grzmiał ponad sześćdziesięcioletni Yannis Aggelakis, jednak do świadomości ogółu przebijali się z równą mocą raperzy z Soul System czy Active Member, którzy w swoich tekstach nie tylko wzywają do buntu, ale zamieszczają poważne deklaracje polityczne. W Portugalii protesty zostały częściowo zainspirowane piosenką powstałego w 2006 roku kwartetu Deolinda. Wystarczy tylko pamiętać, że świat nie kończy się na Nowym Jorku i Londynie.


środa, 15 maja 2013

Sinusoida

The xx, Mount Kimbie; 14 V 2013

Poprzedzające iksów trio Mount Kimbie nie napawało optymizmem. Nie, nie chodzi o to, że grali źle, czy słabo. Dała o sobie znać legendarna akustyka warszawskiego Torwaru. Dźwięk odbijał się od ścian, tworzyła się bezkształtna magma, z której trudno było cokolwiek wyłowić. Londyńczycy starali się na próżno.

Szczęśliwie the XX mają mniej głuchego akustyka, a i korzystają z mniejszej ilości środków niż Kimbie, więc było o niebo lepiej. Sam występ był dla mnie niczym przejażdżka po rollercoasterze nastrojów. Początek - jazda w dół, żal, że tak masakrują "Crystalised" i "Heart Skipped a Beat". Pierwsze okrutni zwolnili, przez co paradoksalnie pozbawili tę piękną piosenkę zmysłowego napięcia, wywołując ziew i zniecierpliwienie. Drugie wydało się wyblakłe w porównaniu do wersji studyjnej. Następująca po nich wiązka nudów z "Coexist" tylko utwierdziła mnie w zdaniu, że druga płyta iksów to straszliwa pomyłka i należy o niej jak najszybciej zapomnieć. Od "Night Time" jazda w górę. Z każdą kolejną piosenką z debiutu działo się coraz lepiej, a gdy do świetlnego spektaklu dołączyły lasery zrobiło się po prostu magicznie. Nie przeszkodziła nawet kontrowersyjna, klubowa aranżacja "Shelter". Kończące podstawowy set "Infinity" z towarzyszeniem wielkiego, laserowego loga zespołu to jeden z najpiękniejszych muzycznych momentów tego roku. Warto podkreślić spójność konceptu Brytyjczyków. Podczas ich openerowego koncertu, gdy jeszcze "promowali" debiut, głównym elementem scenografii był przezroczysty iks wypełniony dymem, co współgrało z monochromatyczną okładką "xx". Na Torwarze ważką rolę również odgrywał dym, ale rozpływający się w strugach świateł i laserów, co z kolei oczywiście przywodziło na myśl wizualną stronę "Coexist" (która jest jedną z dwóch zalet tego zupełnie nieudanego krążka). Na bis odegrali intro z debiutu i "Angels", jedyny udany utwór z dwójki, który zabrzmiał wyjątkowo potężnie i pięknie.

Iksom w nieprzyjaznym Torwarze udało się wytworzyć intymną atmosferę znaną z nagrań. Gdyby tylko zapomnieli o "Coexist" i skupili się na debiucie (brak "Stars" boli bardzo) byłoby doskonale. A tak, moje odczucia najlepiej opisuje sinusoida.


niedziela, 12 maja 2013

Uskudar 12 V 2013

Po wielu perypetiach i zamieszaniach playlisty wracają na bloga.

1. Mammane Sani et Son Orgue - Kobon Lerai
2. Mammane Sani et Son Orgue - Tunan
3. Charanjit Singh - Raga Yaman
4. Yusuff Khan - Bindraban Basi
5. Yusuff Khan - Sudama Oji
6. Baxamaxam - Nabi Blues
7. Baxamaxam - Xarit
8. Asmara Allstars - Amajo feat. Faytinga
9. Asmara Allstars - Fhemsela
10. Mohammed Bergam - Zine Mlih

poniedziałek, 6 maja 2013

Orchestre National de Mauritanie




Na tylnej okładce wydanej w 1973 roku siódemki Mauretańskiej Orkiestry Narodowej widnieje napis po arabsku obwieszający: "wyglądajcie nadchodzącego albumu". Pięć lat później w zamachu stanu zostaje obalony prezydent Moktar Ould Daddah, a jego następcy dokładają starań, by zatrzeć pamięć o poprzednim reżimie. Radiowe archiwa ratuje jeden z pracowników. Po prawie czterdziestu latach na scenę wkracza Chris Kirkley z Sahel Sounds. Dociera zarówno do Hadramie Ould Meidaha, lidera zespołu, jak i udaje mu się odnaleźć zaginione taśmy, które służą za materiał wypełniający bardzo mocno spóźniony debiut Orkiestry (prawie tak mocno, jak Charlesa Bradleya).

Muzyka afrykańska lat 70. jest dla mnie fenomenem na światową skalę. Liczne, sponsorowane przez (często autorytarne) rządy zespoły zgrabnie i, co ważniejsze, ciekawie, łączą swoją tradycyjną muzykę z zachodnimi trendami, tworząc nową jakość. Może się wydawać z dzisiejszej perspektywy, że to nic takiego, że to na porządku dziennym, ale w przeciwieństwie do wielu późniejszych podobnych nagrań, twórczość z tamtego okresu nadal się broni, a nawet zyskuje na wartości. Nie inaczej jest z Mauretańską Orkiestrą Narodową. Cztery z siedmiu utworów zostały zainspirowane mauretańskim folklorem. Nie tylko arabskim. Tak naprawdę "arabskości" jest tu niewiele  za to słychać poważne podobieństwa do analogicznych ansambli z sąsiednich Gwinei i Mali. Nie dziwi to, jeśli weźmiemy pod uwagę politykę Daddy, Mauretania miała być przede wszystkim państwem afrykańskim. Wiodącą rolę pełnią gitary elektryczne, którym dzielnie sekunduje rozbudowana sekcja dęta. Lokalność reprezentuje część sekcji rytmicznej, hoddu (czyli ngoni) i tradycyjny flet, neyfara. Transowość i charakterystyczny "czarny" groove o raz wyraźne inspiracje popularną wówczas w Gwinei (gdzie członkowie orkiestry pobierali nauki) dopełniają obrazu. Jednak coś wyróżnia Mauretańczyków. To, zaskakująca, niewypowiedziana melancholia, wydająca się zupełnie nie na miejscu. Przecież byli oni głosem młodego, modernizującego się państwa i mieli stać się artystycznym spoiwem rodzącego się narodu.

Czyżby podskórnie przeczuwali nadchodzący przewrót? A może katastrofalną susze, która całkowicie zmieniła demografię Mauretanii? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że było warto czekać 40 lat, by usłyszeć jak brzmiało Nawakszut, kiedy było jeszcze młodym miastem.



piątek, 3 maja 2013