poniedziałek, 29 października 2012

The Bombay Royale - "You Me Bullets Love"


Australijczycy w Bollywood.

Wyobraźcie sobie taką sytuację: grupa Australijczyków postanawia odkopać skarby indyjskiej muzyki filmowej, przede wszystkim z Bollywoodu, do zespołu rekrutują dwójkę indyjskich wokalistów (pana i panią) i wreszcie - nagrywają płytę wypełnioną oldskulowym, funkującym surf rockiem, rodem z indyjskich filmów klasy C. Brzmi intrygująco, ale i trochę znajomo, nieprawdaż? Podobny koncept od ponad dziesięciu lat uskuteczniają Dengue Fever z tą różnicą, że u Amerykanów Indie zastąpiła Kambodża.

Oczywiście, to konceptualne podobieństwo nie może być żadnym zarzutem. Tym bardziej, że Bombay Royale zapewniają rozrywkę na najwyższym poziomie.Właśnie tak, rozrywkę. Australijczycy nie udają, że ich muzyka ma jakieś wyśrubowane ambicje. Nie, ona ma dobrze bawić. I to udaje jej się doskonale. Od samego początku chce się do ich muzyki tańczyć. Ostre gitary, funkujące rytmy, dużo dęciaków, pojawiające się gdzieniegdzie indyjskie instrumenty. Czego chcieć więcej od takiej płyty? Dobrych piosenek, to oczywiste. Na szczęście, w tej kwestii Australijczycy nie zawodzą. "You Me Bullets Love" składa się z samych hitów, z których na pierwszy plan wybija się bardzo bondowski numer tytułowy i ponad ośmiominutowe zakończenie "Phane Baje Na" z elementami klasycznych rag. Warto też wspomnieć o jedynym w zestawie anglojęzycznym utworze "The Perfect Plan".

Debiut The Bombay Royale z pewnością przyda się, by choć trochę ocieplić nadchodzącą zimę. Nie tylko miłośnikom Bollywoodu.



środa, 24 października 2012

Uskudar 21 X 2012

1. Ximena Sarinana - Tu y yo
2. Sobrenadar - Nino del Marte (do pobrania stąd)
3. Sobrenadar - Los Tres Dias
4. Chango Spasiuk -Tierra Colorada
5. Chango Spasiuk - Tristeza
6. Los Jardines de Bruselas - Me and the Animals
7. Los Jardines de Bruselas - Aurora Borealis (do pobrania stąd)
8. Soledad - Rio Rebelde
9. Soledad - Nacer y Morir
10. CeU - Retrovisor
11. Ceu - Baile de Ilusao
12. Sambasunda Quintet - Paddy Pergi ke Bandung

piątek, 19 października 2012

Powiew świeżego powietrza

Strona Electric Nights jeszcze dycha, ale jej dni są policzone, czas na jakiś stary wywiad, by nie zginął w pomroku internetu, a że Tobiasz ma dziś urodziny, wybór był oczywisty.


Tobiasz Biliński nie cierpi jeszcze na muzyczne ADHD, ale i tak jest nadzwyczaj płodnym twórcą. I od tej wzmożonej aktywności zaczęliśmy rozmowę.

Co trzeba zrobić, żeby stworzyć cztery płyty w dwa lata?

Mieć dużo farta, samozaparcia i przede wszystkim sporo pomysłów. Przyda się też trochę kasy, żeby je nagrać, ale po swoich doświadczeniach z rejestracją płyt Coldair wiem, że to wcale nie są jakieś duże pieniądze. Chyba ludzie by nie uwierzyli, jaki miały budżet.

„Far South” nagrałeś w domu, ale czytałem w jednym ze starych wywiadów, że miałeś plan zarejestrować ją w Berlinie.

Był taki plan, owszem. Znajomy znajomego znajomego ma studio i chciał nagrać moją płytę. Nie wyszło z kilku powodów, mieszkałem wtedy w Krakowie i nie chciało mi się nigdzie ruszać z tego miasta. „Far South” zarejestrowałem za pomocą jednego małego mikrofoniku i karty dźwiękowej w swoim pokoju.

Co było najtrudniej nagrać?

Najciężej było nagrać bębny, w sumie jestem zaskoczony, że tak dobrze brzmią. Zarejestrowałem je w sali prób ludzi z Lado ABC, za co im serdecznie dziękuję. Resztę rzeczy było łatwo nagrać w domu. Dobrze, że mam cierpliwych sąsiadów, którzy wytrzymali dźwięki trąbki i na nic się nie skarżyli.

Mieszkałeś w Sopocie, w Krakowie, teraz w Warszawie. Myślisz już o następnym miejscu?

Na razie zapisałem się do loterii wizowej do USA. Szansę na nią mam jak na wygraną w Totka. Jeśli się uda, to planuję pojechać do Nowego Jorku albo Los Angeles, choć to bardziej marzenia. Patrząc tak realistycznie, na razie jestem zadowolony z Warszawy, podoba mi się to miasto. Rozważałem Berlin i tak naprawdę tylko Berlin. Żadne inne miasta europejskie mnie nie urzekły - ani Paryż, ani Londyn.

Co jest takiego specjalnego w stolicy Niemiec?

Mają bardzo prężną scenę muzyczną. Może nie największą, ale zdecydowanie najciekawszą. Berlin ma bardzo fajny klimat, czuję się tam jak w dużym Sopocie. Jest tam mnóstwo parków, mnóstwo drzew. Mówiłem przed chwilą o tym Nowym Jorku, bo tam jest dużo możliwości, ale mnie przytłaczają ogromne miasta, te wszystkie budynki wielkości śp. World Trade Center. Berlin jest o tyle fajny, że jest rozległy, ale jednocześnie kameralny.

W jakiej sytuacji jest teraz Kyst?

Adam gra w kilku zespołach w Warszawie, ja mam Coldair, Ludwig gra jako Touchy Mob. Problemem jest dystans - ja z Adamem mieszkamy w Warszawie, a Ludwig w Berlinie właśnie. Dlatego w chwili obecnej zespół jest zawieszony, ale oczywiście to nie oznacza, że się rozpadliśmy. Mamy po prostu przerwę regeneracyjną. Bardzo długo graliśmy te same kawałki, ponad rok, i szczerze mówiąc przejadły się nam. Chcemy dać sobie trochę luzu i wymyślić nowe numery. Wracamy na wiosnę, chcemy nagrać EP-kę i wydać ją latem.

Jak bardzo różni się gra w Kyst od tego, co robisz z Coldair?

Bardzo się różni. To są dwa zupełnie różne światy. Jasne, jest jakiś wspólny pierwiastek, chociażby z tego powodu, że w obu zespołach gram ja, ale Coldair jest zupełnie inny, jeśli chodzi o kompozycje, aranże, o wszystko. Jest bardzo piosenkowy i taki… przebojowy. Nie wiem, czy powinienem mówić tak o własnej muzyce, ale ma chyba taki potencjał. Piosenki łatwiej mogą wpaść komuś w ucho i to mnie strasznie jara, bo to zupełna odskocznia od tego, co robię z Kyst.

Miałeś taki moment, że powiedziałeś sobie: „czas napisać kilka ładnych piosenek”?

Tak. Był taki moment, że już mi się przejadło granie tego samego z zespołem, zaczęła się wkradać rutyna. Wtedy zacząłem pisać większość kawałków, które trafiły na „Persephone”. To nie jest tak, że teraz mam Coldair i przedkładam go nad Kyst, tylko to dla mnie taki powiew świeżego powietrza.

Co zdecydowało o przekształceniu Coldair z solowego projektu w zespół?

Koncerty solowe mają swój urok i są ludzie, jak Sam Amidon czy Phil Elverum, którzy mogą całe życie grać sami, ale do tego, żeby te występy były powalające potrzebne jest bardzo duże doświadczenie sceniczne i trzeba wszystko bardzo dobrze przemyśleć. Mnie jeszcze sporo brakuje do ich perfekcji, a poza tym fajniej jest zagrać te piosenki tak, jak są zarejestrowane na płycie - z trąbkami, perkusją i drugą gitarą. Daje to mnóstwo dobrej energii na scenie. Można też występować na większych scenach, nie wyobrażam sobie siebie w pojedynkę np. na Open’erze.

Łatwiej jest zabukować koncert za granicą czy w Polsce?

Wiesz, w sumie podobnie łatwo. W styczniu jadę na dość dużą trasę po Europie i udało mi się zabukować dziesięć koncertów w dość krótkim czasie. Problem z koncertami za granicą jest taki, że paradoksalnie tam mniej płacą. W Polsce jest też o tyle prościej, że mam dużo znajomych, którzy prowadzą kluby i łatwiej się z nimi dogadać o terminy. Choć z kolei nie mogę np. nic zabukować w Toruniu. Grałem tam sto lat temu jako Kyst duo, ale od tamtej pory kluby są głuche na moje pytania.

Jakie masz plany na najbliższą przyszłość?

Tak jak mówiłem - trasa po Europie w styczniu, luty Wielka Brytania, zgłosiłem się do SXSW, więc może w marcu znów pojadę do Stanów. Mam już pomysły na trzeci album Coldair. Chcę go nagrywać cały rok, po jednej piosence na miesiąc. Jeśli świat się nie skończy, wydam ją w styczniu 2013.

Electric Nights Magazine 10/2011

Uskudar 14 X 2012

1. Krist Stassinopolou & Stathis Kalyviotis - Matia San Kai Ta Dika Sou
2. Kristi Stassinopolou & Stathis Kalyviotis - Neratzoula Fountomeni
3. Mike Coope & Viv Corringham - Yathia Mesanichta
4. Andy Moor & Yannis Kyriakides - A School Burnt Down
5. Kirika - Kaba Saz
6. Soap Kills - Herzan
7. Darnakes- Aghela
8. Darnakes - Strange Words
9. Yemen - Once in the Desert
10. Julio y Agosto - Vals


czwartek, 11 października 2012

tres.b - "40 Winks of Courage"


Muzyka ze snu.

Tak najłatwiej scharakteryzować nie tylko trzecią płytę tego międzynarodowego tercetu, ale i ich cała twórczość w ogóle. Od debiutanckiego "Scylla and Charybdis" przez "The Other Hand" Misia, Oliver i Tom błądzą po marzeniach sennych, hipnotyzując słuchacza. I choć czasem wrócą do rzeczywistości (tytułowy kawałek z poprzedniego albumu), to jednak większość ich twórczości balansuje na granicy między marą a jawą. "40 Winks of Courage" zabiera słuchacza na 40 mgnień w nierzeczywisty świat. Piękny, hipnotyczny, ale jednocześnie niepokojąco tajemniczy. Piosenki snują się, przenikają, rozpływają we mgle. Nie wiadomo, co czeka za rogiem, choć jest leniwie, kilkakrotnie skacze ciśnienie.

Nagrywając trzecią płytę, tres.b postanowili wrócić do praktyk z debiutu. Zapomnijcie o bogatych aranżach z "The Other Hand". Gitara, bas, bębny to praktycznie wszystko, co słychać na "40 Winks of Courage". I oczywiście fantastyczny, aksamitny głos Misi Furtak. Można się w nim zakochać. Wiem, dopiero, co rozpływałem się nad wokalem Jessie Ware i Elizabeth Harper, ale Misia w niczym im nie ustępuje. Swoim głosem koi, hipnotyzuje (to słowo sponsoruje ten wpis), ale chyba najważniejsze jest to, że trudno ją pomylić z kimkolwiek innym. dwa razy przy mikrofonie zastępują ją Oliver, robiąc naprawdę dobre wrażenie, ale nie o to chodzi w muzyce tres.b, bo mimo przewagi pierwiastka męskiego, to bardzo kobiecy zespół.

To tyle ode mnie, nigdy nie byłem dobry w opowiadaniu snów. Lepiej je przeżywać.

wtorek, 9 października 2012

poniedziałek, 8 października 2012

Uskudar 7 X 2012

1. Boubacar Traore - Djougouya Niagnin
2. Dobet Gnahiore - Khabone-n'daw
3. Alim Qasimov - Daramad Bardasth Maye
4. Titi Robin - Farımaz - Türkmen Rumba
5. Mumford & Sons - Hopeless Wanderer
6. Terakaft - Kel Tamasheq
7. Staf Benda Bilili - Kuluna\Gangs
8. Al-Kindi Ensemble -  the dove's lament did make me sad

czwartek, 4 października 2012

Afryka, pustynia, Kanada.

Spóźnione, ale jednak napisane. 

O środzie na Skrzyżowaniu kultur nie mam wiele do napisania. Muzyka koreańska i japońska to nie moja bajka. Zupełnie. Dzień następny w swej wyjątkowości (składy złożone z mistrzów warsztatów  którzy w takiej konfiguracji raczej ze sobą więcej nie wystąpią) mógł być naprawdę niezwykły  ale wyszło dość zachowawczo. Z jednym dość poważnym zgrzytem. Występem Aleksieja Archipowskiego. Ten, nazwany przez zapowiadającą go Marię Pomianowską "Jimim Hendrixem bałałajki", Rosjanin okazał się być raczej skrzyżowaniem Malmsteema i Metheny'ego. technicznie doskonały, ale z kompozycji ziała emocjonalna pustka. I za dużo szołmeństwa, nie mówiąc już o tym, ze delaya, to ja już dawno nie słyszałem  Na każdy dźwięk zagrany przez Archipowskiego przypadały trzy z efektu. A potem ludzie dziwili się, że tyle dźwięków wydobywało się z jego bałałajki.

Prawdopodobnie przegrałem życie, bo w piątek zamiast fenomenalnego Razy Khana, moja stonerowa dusza wybrała Fu Manchu. Nie zawiodłem się na tym koncercie ani troszeczkę. Mimo ponad czterdziestki na karku Kalifornijczycy potrafią wykrzesać z siebie mnóstwo pustynnej energii. Każda z 14 piosenek z "The Action is Go' wypadła duzo lepiej niż na płycie sprzed piętnastu lat. I tu podziękowania dla pana dźwiękowca, któru robił z konsoleta takie cuda, że wreszcie było wszystko słychać  NAPRAWDĘ wszystko. No i ten bis, najbardziej oczywisty z oczywistych, ale jaki fantastyczny: "Califrornia Crossing", "king of the Road" i "Godzilla". Jedynym kwasem było przesunięcie z niezrozumiałych powodów supportu do Saturatora na po głównej gwieździe.

W sobotę wróciłem do namiotu festiwalowego. Boubacar Traore bezbłędny, zagrał całe "Mali Denhou", ale największe brawa należą się harmonijkarzowi. Dobet Gnahore byla dla mnie zbyt uładzona, zbyt smoothjazzowa, więc wyszedłem chwilę wcześniej, bo kilkadziesiąt metrów dalej, w tym samym budynku grał Ben Caplan, o którym pisałem tu, tu i tu. jak zwykle na jego koncertach było najlepiej.

wtorek, 2 października 2012

Jessie Ware - "Devotion"



Bardzo piękne piosenki

Czasem nie trzeba (a nawet często) nie trzeba karkołomnych struktur rytmicznych, zabawy konwencją, tryskaniem pomysłami na prawo i lewo, zaskakujących rozwiązań stylistycznych czy innych eksperymentów. Wystarczają tylko (i aż) dobrze skrojone piosenki. Fantastyczne melodie. Aksamitny głos. Wszystko to, co zaproponowała na swoim debiucie Jessie Ware.

Zastanawiam się, co odgrywa ważniejszą role na "Devotion". Głos Jessie, od którego miękną kolana jeszcze bardziej niż od Elizabeth Harper z Class Actress czy delikatna, wyważona muzyka? Czy to Jessie zyskuje dzięki zetknięciu z elektroncznym soulem czy to ona uwydatnia jego zwiewność? A może są w symbiozie? I to chyba prawidłowa odpowiedź na to pytanie. Głos i muzyka na "Devotion" uzuzpełniają sie doskonale.

Choć Jessie jest najczęściej porównywana do Sade, czy wręcz ogłaszana jej następczynią, to mi przychodzi do głowy przede wszystkim jedno nazwisko. Elizabeth Harper. Podobnie, jak Amerykanka, panna Ware robi swoim głosem ze mną co chce. A nawet więcej. Seksowny, zmysłowy ładunek w jej głosie sprawia, że Elizabeth przy Jessie jest jak uczennica przy świadomej siebie kobiecie. Jedno "Sweet Talk" jest bardziej seksowne niż połowa "Rapproacher" (a to jedna z moich ukochanych płyt przecież). Może się z nią równac jedynie "Hangin' On", które też najlepiej pokazuje różnice między dwiema paniami.

To bardzo romantyczna muzyka. Niedookreślona, wygładzona, czerpiąca z najlepszych wzorców, tych starszych i tych nowszych.