Z Dougiem Shiptonem, jednym z założycieli Finders Keepers rozmawiałem na potrzeby artykułu o wytwórniach zajmujących się wydawaniem zapomnianych nagrań. Szczęśliwie nie przez maila, skajpa, czy telefon, a po staroświecku spotkaliśmy się twarzą w twarz przy okazji jego grudniowego przyjazdu do Polski.
Jak powstało Finders Keepers?
Od nastoletnich lat byłem wielkim fanem Twisted Nerve
Records, pierwszej wytwórni Andy’ego. Gdy zacząłem studia w Stoke, Twisted
Nerve szukali grafika i projektanta stron internetowych, odpowiedziałem na
ogłoszenie i dostałem tę robotę. Już wtedy kolekcjonowałem płyty, kupowałem
mnóstwo funku, soulu, indie, ścieżek dźwiękowych i odrobinę psychodelii.
Poznałem Andy’ego i potem zacząłem pracę dla agencji prasowych w Manchesterze.
Po studiach wróciłem do Londynu i dostałem posadę w Cherry Red Records. To
jedna z najstarszych niezależnych wytwórni w Wielkiej Brytanii, wraz Rough Trade
i Sanctuary. W tamtym czasie specjalizowali się w reedycjach. Ciągle miałem
jakiś kontakt z Andym, który kiedyś przyszedł do mnie ze swoim projektem „Focus
is no a four letter word”. Był skierowany na folk. Nie taki hipisowski, tylko
folk funk, folk punk, takie odjazdy. Wyszło to bardzo dobrze. W tym samym
czasie Andy przyniósł mi album Jean-Claude’a Vanniera. Spodobał mi się i
chciałem coś z nim zrobić. Wpadliśmy na pomysł założenia własnego labelu, żeby
tylko wydać rzeczy Vanniera. Finders Keepers nie narodziło się jako wytwórnia
archiwalne. Nam po prostu podobają się te albumy, wydaje nam się, że mogą się
spodobać innym, więc je wydajemy. Tak, to jest naprawdę tak niewinne, nie stoją za tym
inne motywy. Nie myśleliśmy o rynku i podobnych pierdołach.
Nadal sami przeszukujecie archiwa?
Oczywiście. Gdy zaczynaliśmy, było to bardziej hobby. Teraz
jesteśmy bardziej wiarygodni i możemy szperać w coraz większych archiwach.
Przeczesywaliśmy Polskie Nagrania, na przykład. Mamy też dostęp do archiwów
prywatnych, tu dobrym przykładem jest Andrzej Korzyński. Możemy robić większe
projekty niż wcześniej. Wrócę na chwilę do Polskich Nagrań. Ich pracownicy nie
bardzo rozumieli, dlaczego trzech Anglików chce wydać jakiś stary polski rock.
Obecnie ludzie zdają sobie sprawę, że jest rynkowa potrzeba na takie
wydawnictwa i chętniej dzielą się swoimi zbiorami. Z tego powodu mieliśmy
trochę problemów z tajską kompilacją.
Jakie są wasze nowe projekty?
Jest ich sporo. Jeden to kompilacja niemieckiej elektroniki ułożona
przez Feliksa Kubina. Na kasetach w bardzo limitowanym nakładzie. Poza tym
amerykańska nowa fala, składanka muzyki z japońskich animowanych filmów,
kolejny składak Korzyńskiego. Nie mogę za bardzo zdradzać nazw, bo jeszcze ktoś
nas wyprzedzi.
Jak trafiliście na Korzyńskiego?
Ludzi słuchających muzyki można podzielić na tych, którzy ograniczają się tylko do tej czynności i na tych, którzy szukają czegoś więcej, idą krok dalej, czytają spisy muzyków na płytach, sprawdzają wytwórnie, i tak dalej. Nazwisko Korzyńskiego pojawiło się na kilku płytach, które lubimy, napisał muzykę do genialnego filmu "Opętanie" Żuławskiego. Andy się z nim skontaktował i zaproponował wspólny projekt. Andrzej zgodził się od razu i otrzymaliśmy
nieograniczony dostęp do jego domowego archiwum. Ma tam tony fantastycznego,
niewydanego materiału.
Uderzyło nas, ze Korzyński był bardzo otwarty na nasze
pomysły, w końcu nie tylko jest od nas sporo starszy, ale i pochodzi z innej
kultury. A jednak nie było go trudno przekonać, że to, co robimy jest ok. Nawet
pojawił się na instalacji Andy’ego z wykorzystaniem filmu Pan Kleks. Nic nam
nie powiedział, tylko przyleciał do Manchesteru z Londynu, gdzie akurat był na
festiwalu polskiej muzyki. Całkowicie nas wspiera, co daje nam kopa do dalszego
działania. Na początku nie znaliśmy go zupełnie, a teraz mogę powiedzieć, że
jesteśmy przyjaciółmi. I o to właśnie chodzi w naszej pracy. O poznawanie
muzycznych bohaterów, zrozumienie nie tyle, co zrobili, ale jak to zrobili. Nie
chodzi nam o przekrój całego katalogu, tylko zrozumienie artystycznej drogi.
Z kim chciałbyś pracować?
Kto jest na samym szczycie listy? Wiesz, nie mogę rzucać
nazwami, jeszcze ktoś je zauważy i nas ubiegnie. Tak działa ten biznes dzisiaj.
Istnieje mnóstwo innych wytwórni robiących to, co my. Ostatnio kupuję mnóstwo
indonezyjskich płyt, sporo rosyjskich, choć może bardziej poprawnie byłoby powiedzieć
radzieckich. Bardzo chciałbym wydać kompilację muzyki radzieckie, ale strona
prawna tego przedsięwzięcia będzie bardzo skomplikowana. Wszystkie firmy
fonograficzne były własnością państwa i wydaje mi się, że po rozpadzie ZSRR
prawa zostały oddane muzykom, a trudno byłoby odnaleźć ich wszystkich nie
znając języka.
Co jest najczęstsza przeszkodą w waszych działaniach?
Powiedziałbym, że różnice kulturowe.
A nie sprawy prawne?
Nie. Oczywiście, zdarzają się jakieś niewielkie problemy z
tym związane, ale dużo trudniejszym jest przekonać ludzi, że mamy czyste
intencje. Mogę sobie wyobrazić, jak trudno byłoby przekonać klasycznie
wykształconego muzyka indyjskiego, dlaczego chcemy wydać jego album dla 20-40
letnich domowych didżejów. Nie będzie z tego dużych pieniędzy, ale to nisza,
nie żadne wielkie przedsięwzięcie. Przekonać muzyków – to trudna część naszej
pracy, ale przecież o to w niej chodzi, o spotykanie muzycznych bohaterów. Dla
przykładu mieliśmy spore kłopoty z jednym indonezyjskim zespołem, ponieważ w
ich kulturze wszystko musi być załatwiane twarzą w twarz i przypieczętowane
uściskiem dłoni. Odmówili negocjacji w inny sposób, więc wybraliśmy się do
nich. Każdy projekt jest unikatowy. Niektóre przyklepujemy bardzo szybko, inne
zabierają sporą cześć roku jedynie na wyjaśnianie, jak działa nasza wytwórnia.
Musisz pamiętać, że większość tych gości to starzy wyjadacze, którzy sparzyli
się na biznesie i dlatego zostali w cieniu. Są bardzo podejrzliwi w tych
sprawach. Niekoniecznie w stosunku do nas, ale to my musimy zakopać ten rów
nieufności.
Znasz Vampires of Dartmoore? Jedyny ich członek, który żyje
do dziś, nienawidzi przemysłu muzyczne do szpiku kości. Nie chciał z nami
rozmawiać, w końcu wylicencjonowaliśmy jego nagrania od wytwórni, ale
chcieliśmy się od niego dowiedzieć, kto wtedy grał w zespole. Był bardzo zgorzkniały, ale rozumiemy jego
postawę.
Masz jeszcze czas na samodzielne przeszukiwanie sklepów z używanymi
płytami?
Tak, zresztą będziemy robić to jutro. Bycie didżejem i
podróżowanie jest moim narzędziem pracy, bo mam dostęp do małych sklepów
muzycznych, lokalnych kolekcjonerów. Oni mogą podzielić się wiedza, której
nigdy nie kupię na eBayu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz