Dla Lee Fieldsa w życiu liczą się dwie rzeczy. Kobiety i
soul. O tych pierwszych śpiewa w rytm drugiego od 1969 roku.
Gdy zaczynał, był w awangardzie i choć pozostał w cieniu
tworzył podwaliny pod funk. Dziś sam jest klasykiem, co podkreśla dostojna
muzyka na „Faithful Man”. The Expressions tworzą muzycy odpowiedzialni za
nowojorskie odrodzenie klasycznych soulowych brzmień. Thomas Brenneck założył Dunham Records, oddział
Daptone Records, Leon Michels Truth and Soul, wydawcę albumow Fieldsa. Charakterystyczne
gitary to dzieło tego pierwszego, Thomas przez jakiś czas współpracował z Amy
Winehouse, stylowe dęciaki - Michelsa, znanego saksofonisty. Pod ich skrzydłami
nagrywali chociażby Sharon Jones czy rewelacja ubiegłego roku
sześćdziesięciojednoletni debiutant Charles Bradley.
Lee jest w podobnym wieku, ale na szczęście nie los nie
doświadczył go tak mocno, jak Charlesa, więc na kolejnych płytach skupia się na
swojej prawdziwej miłości. Raz jest skruszonym kochankiem, innym buńczucznie
oświadcza, że kozakiem będzie zawsze, nieważne, czy zabierzecie mu zespół,
muzykę i co tam jeszcze chcecie, jeszcze innym razem podrywa dziewczyny, a
przecież chwilę wcześniej zapewniał o swojej niezłomnej wierności i nie chciał
kolejnych kochanek. Pożycza od Jaggera piosenkę o trudach życia w drodze i
przerabia ją na soulowy standard. W każdym utworze czuje się swobodnie, słychać
jego bogate doświadczenie. Fields nie ma może wielkiego głosu, ale ekspresji i
zaangażowania można mu pozazdrościć.
Z zaangażowaniem idą świetne piosenki, klasyczne (słowo dnia), wzruszające, energetyczne i stylowe. „You’re the Kind Girl” słonecznie buja, „Faithful Man” i Still Hangin’ On” kipią żarem. I nawet jeśli momentami zbyt przypominają Otisa Reddinga, to trzeba pamiętać jedno, Lee Fields ma soul we krwi, a jego nie da się tak łatwo pozbyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz