piątek, 26 kwietnia 2019

Turcja z offu

Wiosna okazała się płodna, jeśli chodzi o muzykę turecką. Pięć premier, jedno ogłoszenie na OFF Festival. Choć cała piątka mogłaby spokojnie zagrać w Dolinie Trzech Stawów. 



Ogłoszenie na OFFie to Jakuzi, którzy na początku kwietnia wydali swoją druga płytę, Hata Payı. I o ile jestem zawsze za jak największą liczbą artystów spoza Wielkiej Brytanii i USA na festiwalach, o tyle wybór Jakuzi jest dość wątpliwy. Ot, generyczny post-punk napędzany brzmieniem klawiszy. Niczym nie wyróżnia się spośród zalewu innych zespołów. No, poza tym, że śpiewają po turecku. Są umęczeni i mroczni, momentami wręcz karykaturalnie. Hajp na nich jest, co widać po pozytywnych recenzjach i artykułach, może więc to ja się mylę w swojej pogoni za lokalnością i oryginalnością.




Lepiej wypada Dünya Günlükleri, trzeci album Adamlar, którzy są tylko odrobinę mniej mroczni od Jakuzi. Wplatają w swój rock anatolijska melodykę i nostalgię, ale zostają przy tym całkiem współcześni. Pojawiają się delikatne echa alternatywnego rocka z przełomu wieków, odwołania do grunge’u, nawet szczypta metalu i bardzo dobrze to ze sobą współgra. Żeby nie było za miło, pojawiają się też mielizny, jak nieporadne rapowanie, czy straszna, reggae’owo-juwenaliowa pulsacja w Mavi Ekran. Jednak w ogólnym rozrachunku więcej tu plusów niż minusów.



Jeszcze ciekawszą propozycją jest wspólny album Grup Ses i Ethnique Punch. Ci pierwsi to duet stambulskich diggerów i producentów, ten drugi to raper. A gdy jeszcze dodam, że wydawcą jest niezastąpione Discrepant Records, to już wiecie, że jak najbardziej warto po nią sięgnąć. Ethnique Punch jest podobnie kwadratowy, co Sokół, ma też podobnie niski głos. Oczywiście, o czym rapuje, nie mam pojęcia i dla takich osób, jak ja, którym nie do końca podoba się flow Ethnique, Deli Divan ma drugą, instrumentalną stronę. Te same czternaście miniaturek, ale bez unoszącego się nad nimi monotonnego głosu. Stają się zupełnie inną historią, na pierwszy plan wychodzi skąpany w jesiennych mgłach Stambuł. Grup Ses sklejają swoje bity z sampli ze starych tureckich nagrań, obudowują je warstwą melizmatycznych syntezatorów, rzężącego basu. Przypomina to momentami bruit & Istanbul, podobnie operują psychodelią i dźwiękowym krajobrazem Stambułu.



A skoro jesteśmy przy tureckiej psychodelii, w połowie marca swój debiutancki album wydał dla Riverboat Umut Adan. I wiem, co zaraz powiecie, że to World Music Network, że wyprane z dzikości, że wygładzone. Zwykle tak jest, ale Bahar to wyjątek w katalogu tej brytyjskiej wytwórni. Przede wszystkim to płyta otwarcie i bezwstydnie polityczna (a to z kolei wiadomo, bo tekstom towarzyszą tłumaczenia). Jasne, Adan może sobie pozwolić na tak mocne słowa częściowo dlatego, że mieszka we Włoszech, a nie w swoim rodzinnym Stambule. Brzmieniowo nie odchodzi daleko od wzorców wypracowanych przez Erkina Koraya czy Barisa Manco, ale delikatnie je unowocześnia i z tego względu to rzecz przede wszystkim dla zdeklarowanych fanów gatunku.



I wreszcie dzisiejsza premiera. Tak bardzo turecka, że aż dziw, że tylko jedna osoba z tego sześcioosobowego składu urodziła się w Turcji, a druga ma korzenie tureckie. Reszta to zbieranina Holendrów pod wodzą basisty Jaspera Verhulsta. Poprzedni album Altın Gün, On, wyszedł niecały rok temu i jest jedną z moich ulubionych płyt 2018 roku. No bo czego w nim nie lubić? Retrofuturystyczne brzmienie, przesterowany saz (trzystrunowa turecka lutnia), funkowe, bujające rytmy. Bardzo podobnie skonstruowane jest Gece.

Słychać, że dwa lata wspólnego grania i ponad 200 koncertów zrobiły swoje. Altın Gün brzmią jak solidnie naoliwiona, psychodeliczna maszyna. Bardzo dobrą decyzją było oddanie większego pola Merve Daşdemir, która jest lepszą wokalistką niż Erdinç Ecevit, a on dzięki temu może bardziej popisywać się na syntezatorach, które odgrywają dużo większą rolę niż na On. Na więcej chaosu pozwalają sobie tylko w Şoför Bey, jedynym kawałku napisanym (czy może lepiej byłoby napisać wyimprowizowanym) przez zespół, a nie będący interpretacją tureckiego klasyka. Właśnie, to trzeba podkreślić - Altın Gün to swego rodzaju cover band, odświeżający anatolijskie przeboje, przedstawiający je zachodniej publiczności i przypominający je Turkom (w końcu trzy koncertu z rzędu w Stambule nie wzięły się znikąd). Coś jak Baaba, Gabriela i Michał ze swoją jedyną EPką, czy Mitche odgrzebujący debiut Wodeckiego, Warszawska Orkiestra Rozrywkowa grająca Brazilian Octopus tylko że na bardziej globalną skalę.

Gece to świetny album, spokojnie zaspokajający rozbudowane oczekiwania po On. W ogóle nie słychać, że nie grają swoich piosenek, czują się w nich doskonale, każda interpretacja jest przemyślana od początku do końca. Czekam tylko, aż się odważą na więcej własnych piosenek.










poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Mdou Moctar - "Ilana (The Creator)"



Poprzednio pisałem o Mdou Moctarze sześć lat temu, przy okazji premiery Afelan, a on od tamtego czasu zdążył wydać 4 płyty, wcielić się w tuareskiego Prince’a w remake’u Purple Rain, pojechać w kilka tras po świecie, zagrać u Jacka White’a w studiu. Słowem, wyrósł na kolejną gwiazdę tuareskiego, pustynnego rocka. Chyba obecnie najgorętszą.

Ilana, piąty album Moctara wydany przez nieocenioną oficynę Sahel Sounds (obchodzącą w tym roku 10. urodziny) przypieczętowuje ten status. Nagrana w Stanach i dopieszczona w Nigrze płyta pokazuje Moctara jako prawdziwego herosa gitary, równego największym. Sypie solówkami jak z rękawa, prowadzi zespół przez psychodeliczne pasaże, bawi się efektami, brzmieniami, ale nie zapomina skąd przybył.

Od przełomu XX i XXI wieku, kiedy tuareskie gitarowe granie zaczął popularyzować TInariwen, gatunek przeszedł długą od spokojnych, hipnotycznych utworów, śpiewanych wokół ogniska do frenetycznych, szaleńczych gitarowych odlotów. Mdou bliżej jest do Bombino i jego wygibasów niż do spokojnych, dostojnych TInariwen. Może dlatego zamiast na festiwale world music trafia częściej do małych, hipsterskich klubów.

Ilana od samego początku skrzy się riffami, zagrywkami, Mdou bawi się nawet podwójnym tappingiem w stylu Eddiego Van Halena. Tylko że w przeciwieństwie do zachodnich wirtuozów, nie epatuje zbytnio swoimi zdolnościami, solówki są tylko środkiem, a nie celem. Nie ma też w jego grania prężenia muskułów, Mdou wygrywa swoje szalone solówki z niepodrabialnym luzem i łatwością. Świetnie współpracuje z nim zespół, z wyjątkiem Michaela Coltuna grającego na basie, złożony z jego kolegów z Agadezu - fenomenalnego gitarzysty Ahmadou Adassane (o którego solowej płycie pisałem tutaj) i perkusisty Mazawadje Aboubacara Ibrahima. Słychać, że przegrał z nimi niejedną noc na weselu. Dojście do tej perfekcji nie było łatwe - Mdou wychował się w tradycyjnej, religijnej rodzinie, swoją pierwszą gitarę skonstruował sam, z linki od rowerowego hamulca i kawałka drewna (ten motyw DIY z konieczności i biedy pojawia się w biografiach wielu tuareskich gitarzystów).

Osadzenie w tradycji podkreśla Takamba, wariacja Mdou na temat tradycyjnego rytmu i tańca, spopularyzowanego przez Super Onze de Gao. Słychać też wyraźnie korzenie tuareskiego gitarowego grania w rozpoczynającym płytę Kamane Tarhanin, w którym Mdou z zespołem przywołują charakterystyczne struktury issawatTarhatezed daje namiastkę wielogodzinnych improwizacji pod otwartym niebem, które potrafią ciągnąć się przez całą noc w Agadezie. Szalonych nocy wypełnionych muzyką.

Podobnie, jak pozostali tuarescy muzycy znani na zachodzie, Mdou śpiewa w tamaszeku, rodzinnym języku i swoje teksty kieruje przede wszystkim do pobratymców. Poza piosenkami o miłości, porusza politykę - to też nie jest żadnym ewenementem - w utworze tytułowym oskarża Francuzów, dawnych kolonizatorów o pozorne przyznanie niepodległości Nigrowi kontynuowanie wyzysku. Są też hymny pochwalne dla tuareskiego stylu życia i matki pustyni. Czyli znów - utrzymuje się w ramach ustalonej tradycji.

A jednak mam wrażenie, że Ilana to jedna z najlepszych płyt tuareskiego rocka, uwypuklająca zalety tego gatunku i pozbawiona jego wad, Mdou nie przynudza, muzyka cały czas biegnie do przodu, nie zatrzymuje się. Wreszcie, trudno rozpatrywać Ilanę tylko i wyłącznie przez pryzmat innych tuareskich płyt, bo ona śmiało wykracza poza ten idiom, Mdou pełnymi garściami czerpie z bogatej historii rocka, przede wszystkim amerykańskiego. I tutaj leży jego szansa do przebicia się do innych środowisk niż te zainteresowane world music. Tyle mówi się, że rock umiera, albo nawet umarł, a może po prostu on odrodził się na Saharze.



PS. Kilka tygodni przed Ilaną Third Man Records wydał równie świetną koncertówkę Mdou, The Blue Stage Sessions.