piątek, 23 listopada 2018

Muzyka z "pomiędzy"


Żyjących na marginesie chłopaków poznał prowadzący w Mzuzu badania terenowe dr Piotr Cichocki. Spotkanie z nimi nakłoniło go założenia labelu 1000Hz i wydawania muzyki, którą poznawał podczas swojej pracy naukowej. O tym, dlaczego wybrał Malawi, jako teren swoich badań, o społecznych i religijnych aspektach wykonywania i słuchania muzyki opowiedział mi w wywiadzie, który możecie przeczytać w Dwutygodniku (pod świetnym tytułem "600 uderzeń na minutę").

Cichocki opowiedział mi także o swojej pracy z Tonga Boys. O ile ich pierwsza płyta to w zasadzie nagranie terenowe, nieedytowane, tak Vindodo można nazwać pierwszym, prawdziwym albumem Tonga Boys. Może jeszcze nie studyjnym, ale z pewnością nie jest to nagranie etnograficzne, bowiem w przestrzeń wchodzi jak najbardziej zachodnia elektronika. Na prośbę członków zespołu ubarwił ich kompozycje nienachalnymi, ale bardzo sugestywnymi syntezatorowymi plamami i syntetycznym rytmem. Do pomocy zaprosił Wojtka Kucharczyka i Czarnego Latawca, każdy z nich dodał coś od siebie do jednej piosenki.



W efekcie otrzymujemy jedną z najciekawszych tanecznych płyt roku, z jednej strony jednoznacznie przypisaną do regionu, ale z drugiej wyrywającą się z niego w przestrzeń, jak to określa sam Cichocki, pomiędzy. I to jest w niej najbardziej fascynujące - dodanie do niej warstwy elektroniki nadaje jej delikatnie klubowego sznytu i tylko podkreśla jej osobność.



Historia Tonga Boys przypomina trochę inny malawisjki zespół, Malawi Mouse Boys. To też społeczne wyrzutki, żyjący na skraju nędzy, nawet jak na warunki jednego z najbiedniejszych państw świata. Utrzymują się z przydrożnej sprzedaży grillowanych gryzoni (stąd nazwa). Ich też znalazł zachodni producent, Ian Brennan, i tak samo dał im wolną rękę, nie majstrował wiele przy ich oszczędnym, akustycznym gospel.



Najnowszy album Malawi Mouse Boys, Score for a Film About Malawi Without Music From Malawi radykalnie odchodzi od tego, co grali wcześniej. Nie wiem, w jak dużym stopniu jest to wpływ Brennana, ale chłopaki nagrali krótką, bo ledwie dwudziestotrzyminutową, w pełni eksperymentalną płytę. I tak samo jest ona przywiązana do ziemi, a jednocześnie oderwana od geograficznego kontekstu. Za pomocą tego, co jest pod ręką - własnoręcznie wytworzonych gitar, drutów, blach - Malawi Mouse Boys stworzyli muzykę, której nie powstydziłyby się Małe Instrumenty i bez problemu mogłaby się znaleźć w katalogu nieodżałowanej BDTA albo wyjść w jakiejś niszowej kasetowej wytwórni. Zaledwie w kilku momentach przywołują delikatne brzmienie, z którego są znani.

Dlatego, choć to muzyka fascynująca i obezwładniająca, nie dziwię się, że ostatecznie nie została wykorzystana w filmie, do którego została napisana.


Równie eksperymentalna jest ścieżka dźwiękowego do nowego filmu zrealizowanego przez Chrisa Kirkleya w Agadezie. Po tuareskiej interpretacji Purple Rain przyszedł czas na pierwszy tuareski psychodeliczny western.

Za oprawę muzyczną Zerzury odpowiada grający jedną z ról w filmie gitarzysta Ahmoudou Madassane. Składają się na nią przede wszystkim gitarowe impresje równie mocno zanurzone w tuareskiej tradycji, co w amerykańskich eksperymentalnych poszukiwaniach opartych na bluesie i folku z elementem noise'u. Tak, słychać echa Dead Man Neila Younga. Ponownie, nie wiem, na ile jest to wpływ Chrisa Kirkleya i amerykańskich muzyków, w tym Marisy Anderson, którzy pracowali z nim nad tą ścieżką dźwiękową.



Jaka by nie była przyczyna, Madassane nagrał bardzo odświeżającą płytę. Wyrwał się z okowów krepujących większość tuareskich gitarzystów - Tinariwen i poszukał własnego języka. Dźwięki gitary mieszają się z nagraniami terenowymi, dźwiękami Mooga. Madassane co i rusz zbliża się tradycji, by zaraz się od niej odbić w rejony bliższe wolnej improwizacji, czy nawet ambientowych plam.

Właśnie to balansowanie między geograficznym i kulturowym zakotwiczeniem a nieokreślonością łączy te trzy albumy. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz