Poprzednio pisałem o Mdou Moctarze sześć lat temu, przy okazji premiery Afelan, a on od tamtego czasu zdążył wydać 4 płyty, wcielić się w tuareskiego Prince’a w remake’u Purple Rain, pojechać w kilka tras po świecie, zagrać u Jacka White’a w studiu. Słowem, wyrósł na kolejną gwiazdę tuareskiego, pustynnego rocka. Chyba obecnie najgorętszą.
Ilana, piąty album Moctara wydany przez nieocenioną oficynę Sahel Sounds (obchodzącą w tym roku 10. urodziny) przypieczętowuje ten status. Nagrana w Stanach i dopieszczona w Nigrze płyta pokazuje Moctara jako prawdziwego herosa gitary, równego największym. Sypie solówkami jak z rękawa, prowadzi zespół przez psychodeliczne pasaże, bawi się efektami, brzmieniami, ale nie zapomina skąd przybył.
Od przełomu XX i XXI wieku, kiedy tuareskie gitarowe granie zaczął popularyzować TInariwen, gatunek przeszedł długą od spokojnych, hipnotycznych utworów, śpiewanych wokół ogniska do frenetycznych, szaleńczych gitarowych odlotów. Mdou bliżej jest do Bombino i jego wygibasów niż do spokojnych, dostojnych TInariwen. Może dlatego zamiast na festiwale world music trafia częściej do małych, hipsterskich klubów.
Ilana od samego początku skrzy się riffami, zagrywkami, Mdou bawi się nawet podwójnym tappingiem w stylu Eddiego Van Halena. Tylko że w przeciwieństwie do zachodnich wirtuozów, nie epatuje zbytnio swoimi zdolnościami, solówki są tylko środkiem, a nie celem. Nie ma też w jego grania prężenia muskułów, Mdou wygrywa swoje szalone solówki z niepodrabialnym luzem i łatwością. Świetnie współpracuje z nim zespół, z wyjątkiem Michaela Coltuna grającego na basie, złożony z jego kolegów z Agadezu - fenomenalnego gitarzysty Ahmadou Adassane (o którego solowej płycie pisałem tutaj) i perkusisty Mazawadje Aboubacara Ibrahima. Słychać, że przegrał z nimi niejedną noc na weselu. Dojście do tej perfekcji nie było łatwe - Mdou wychował się w tradycyjnej, religijnej rodzinie, swoją pierwszą gitarę skonstruował sam, z linki od rowerowego hamulca i kawałka drewna (ten motyw DIY z konieczności i biedy pojawia się w biografiach wielu tuareskich gitarzystów).
Osadzenie w tradycji podkreśla Takamba, wariacja Mdou na temat tradycyjnego rytmu i tańca, spopularyzowanego przez Super Onze de Gao. Słychać też wyraźnie korzenie tuareskiego gitarowego grania w rozpoczynającym płytę Kamane Tarhanin, w którym Mdou z zespołem przywołują charakterystyczne struktury issawat. Tarhatezed daje namiastkę wielogodzinnych improwizacji pod otwartym niebem, które potrafią ciągnąć się przez całą noc w Agadezie. Szalonych nocy wypełnionych muzyką.
Podobnie, jak pozostali tuarescy muzycy znani na zachodzie, Mdou śpiewa w tamaszeku, rodzinnym języku i swoje teksty kieruje przede wszystkim do pobratymców. Poza piosenkami o miłości, porusza politykę - to też nie jest żadnym ewenementem - w utworze tytułowym oskarża Francuzów, dawnych kolonizatorów o pozorne przyznanie niepodległości Nigrowi kontynuowanie wyzysku. Są też hymny pochwalne dla tuareskiego stylu życia i matki pustyni. Czyli znów - utrzymuje się w ramach ustalonej tradycji.
A jednak mam wrażenie, że Ilana to jedna z najlepszych płyt tuareskiego rocka, uwypuklająca zalety tego gatunku i pozbawiona jego wad, Mdou nie przynudza, muzyka cały czas biegnie do przodu, nie zatrzymuje się. Wreszcie, trudno rozpatrywać Ilanę tylko i wyłącznie przez pryzmat innych tuareskich płyt, bo ona śmiało wykracza poza ten idiom, Mdou pełnymi garściami czerpie z bogatej historii rocka, przede wszystkim amerykańskiego. I tutaj leży jego szansa do przebicia się do innych środowisk niż te zainteresowane world music. Tyle mówi się, że rock umiera, albo nawet umarł, a może po prostu on odrodził się na Saharze.
PS. Kilka tygodni przed Ilaną Third Man Records wydał równie świetną koncertówkę Mdou, The Blue Stage Sessions.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz