W zasadzie ta płyta musiała powstać i aż dziw, że potrzebna była do tego pandemia koronawirusa. Bartek Tyciński (czyli Magneto), Hubert Zemler i Piotr Domagalski grali ze sobą w różnych konfiguracjach, spotykali się w wielu składach, w końcu wszyscy oni z Lado, które może umarło jako wydawca, ale jako środowisko jest ciągle silne. Ta trójka jako trio zagrała ze sobą pierwszy raz dopiero po pierwszym lockdown, czyli prawie dokładnie rok temu (ale nie będę wnikał w fakt, że dopiero co był marzec i lockdown i teraz też jest marzec i lockdown).
Zgodnie z ladowym kanonem, muzyka Magneto wymyka się łatwym klasyfikacjom. Sięgają po kompozycje ze świata - Tajlandii, Brazylii, Francji, do tego dopisują własne (to znaczy przede wszystkim Tyciński dopisuje) utwory rozpięte między jazzem, filmową twórczością Ennio Morricone, gitarową alternatywą, psychodelią a surf rockiem. #TypoweLado.
Gdybym miał porównać Magneto do jakiegokolwiek innego zespoły, byłoby to Alte Zachen - czyli zespół w którym Tyciński z Raphaelem Rogińskim, Olą Rzepką i Maciem Morettim przerabiał żydowskie gimele na surf rock. Właśnie ta surfowość, bezczelność i charakterystyczne brzmienie gitary Tycińskiego je łączy. Ale oczywiście to dwa inne zespoły, Magneto jest wszystkożerne, inspiracje czerpie zewsząd, tworzy muzykę zglobalizowaną (i jednocześnie bardzo warszawską). W tej wszystkożerności nie odchodzą daleko od swoich stref komfortów, bo to muzycy, którzy w prawie każdej estetyce czują się swobodnie.
Dlatego te ich skoki między stylami i wątkami są całkiem naturalne, nie męczą ani przez chwilę. Choć próba śledzenia tych wszystkich zmian i smaczków to nie lada wyzwanie. Bardzo przyjemnie masujące mózg. Zupełnie jak ten album, niby niezobowiązujący, ale wciągający.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz