Last.fm pokazuje, że w ciągu ostatnich trzech lat odsłuchałem utwory Waxahatchee ponad 2 tysiące razy, więcej niż jakiegokolwiek innego wykonawcę.
Wielokrotnie zastanawiałem się, co takiego jest w piosenkach Katie Crutchfield, że nie jestem w stanie się od nich oderwać (zresztą nie tylko tych napisanych jako Waxahatchee, tak samo mam z PS Eliot, Bad Banana czy Great Thunder), że jak zacznę słuchać, to przez miesiąc nie ptorafię posłuchać czegokolwiek innego.
Tak samo jest z wznowionymi właśnie pierwszymi nagraniami Katie jako Waxahatchee. To pięć piosenek nafranych sześć lat temu i wydanych na wspólnej kasecie z Chrisem Clavinem. Pięc piosenek, o których Katie, jak sama przyznała, całkiem zapomniała. Wróciła do nich dopiero przy okazji solowej trasy po zachodnim wybrzeżu.
To bardzo proste piosenki. Ale cholernie przebojowe i emocjonalne. Katie nie traktuje swojej muzyki jako maski. Przeciwnie, eksponuje w niej swoją kruchość, czyniąc z niej swoją największą zaletę. Źle brzmiące, przesterowane piosenki aż kipią od emocji. Nie ma tu wielu dźwięków, więc każdy z nich wybrzmiewa dużo mocniej. Tak samo jest ze słowami. Na debiucie PS Eliot Katie potrafiła wypluwać je z szybkością karabinu, starając się opowiedzieć jak najwięcej w ciągu kilku minut, na zeszłorocznym Ivy Tripp korzysta z nich bardzo oszczędnie, tutaj jest gdzieś pomiędzy.
W tych piosenkach rozbrzmiewa gniew, rozczarowanie, smutek, nostalgia, znalazło się też miejsce na radość i zakochania. Wszystko w młodzieńczej pasji i poświęceniu. Zobaczcie zresztą nagranie mojej ulubionej piosenki z tej EPki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz