wtorek, 15 lutego 2011

Les Fin'Amoureuses - Marions Les Roses



Dziś znów o tym, co dzieje się poza Ameryką. I o wskrzeszaniu tradycji.

Kilka dni temu przeczytałem w Polygamii (ale nie mogę znaleźć teraz linka, więc musicie wierzyć mi na słowo), że ludzki mózg lubi fantazję tak samo albo nawet bardziej niż realność. I że dlatego ludzie grają, bo stają się bohatermami gier, a normalne życie nie dostarcza już odpowiednich podniet dla mózgu. Czy jakoś tak. Nie o tym miałem pisać przecież. A o fantazji.

Mój mózg też tak ma. Wystarczy, że włączę "Marions Les Roses" i już już przemieszczam się między Prowansją, Konstantynopolem a Jerozolimą. Gdzieś w czasach wypraw krzyżowych. I dobrze wiem, że ani te piosenki nie są tak stare, ani że nie bardzo da się odtworzyć muzykę z tamtych czasów. W niczym jednak to nie przeszkadza mojemu mózgowi fantaście, który bez najmniejszego problemu poddaje się mistyczności tej płyty. Stare sefardyjskie, francuskie i arabskie pieśni poprzetykane psalmami (które są chyba najlepszymi momentami) służą mu za wehikuł czasu,

Mógłbym się rozwodzić nad tym, że Francuzki grają na rekonstruowanych instrumentach, że brzmienie jest tak przestrzenne, że na pewno nagrywały ją w kościele, ale po co. Zbyt piękna jest ta płyta, by ją tak roztrząsać.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz