czwartek, 27 stycznia 2011

Warsaw goes witch house

Wczorajszy dzień sponsorował liczebnik "pierwszy".

Pierwszy raz byłem w Eufemii, choć mam do niej dwa kroki. Miejsce niewielkie i bardzo urokliwe. Filar rzeczywiście zasłania całą scenę, jeśli się stoi z boku, ale generalnie nie ma tragedii. Będę wpadał częściej. Tym bardziej, że repertuar robi się coraz ciekawszy i Eufemia zaczyna wypełniać dziurę po Jadło.

Pierwszy raz byłem na koncercie "około witch house'owym'", zresztą był to prawdopodobnie pierwszy taki występ w Warszawie. Lafidki zaserwował mocno improwizowany set pełen psychodelii. I witch house'owych basów. I ośmiobitowych dźwięków. Były momenty naprawdę świetne, ale i takie dość męczące. Rzeczywiście, muzyka przywodziła na myśl czasem las tropikalny, a czasem zimne, arktyczne pustkowia. Koncert mogę spokojnie zaliczyć do tych udanych. Poza tym noszenie kambodżańskiej maski rox!

Pierwszy raz też rozmawiałem z nieznanym mi artystą przed koncertem przy piwku. Wszystko dzięki Mike'owi i jego koszulce Wooden Shjips. Lafidki, czy po prostu Saphy Vong jest przesympatycznym ziomkiem. I lubi polskie piwo, bo jest odpowiednio mocne, nie to, co te sikacze z jego rodzinnej Francji. Skoro jest Francuzem, to nie najlepiej mówi po angielsku. Dlatego pierwszy raz od... zawsze rozmawiałem po francusku z prawdziwym Francuzem. 

I pierwszy raz kupiłem mini CD zapakowane w DYSKIETKĘ!! How awesome is that?

1 komentarz: