poniedziałek, 30 maja 2016

Molam w mieście


Grający na paradach uwspółcześniony molam (czyli tradycyjną formę piosenkową z północnej Tajlandii) Khun Narin's Electric Phin Band, zespół posługujący się własnoręcznie wykonanymi instrumentami i sprzętem pojawił się na Zachodzie jak meteor. Nagle rozbłysł, dzięki internetowi rozpalił wyobraźnię muzycznych poszukiwaczy nowości i dziwactw.

Ich debiut dla Innovative Leisure to właściwie jedno długie jam session podzielone na cztery utwory. Jeden trwający ponad 11 minut, a inny niespełna 20. Mocno narkotyczną i psychodeliczną ekipę w mediach porównywana do krautrocka, w tym takich tuzów jak Amon Düül II. Rzeczywiście, historia Tajów, którzy po pracy grają sobie bez spiny, a ktoś w USA na nich trafił przypadkiem przeglądając YouTube, uwodziła. Chyba nawet bardziej niż muzyka.

Dlatego wydana kilka tygodni temu dwójka Khun Narin nie jest zwykłą drugą płytą. Do zwyczajowej i wielokrotnie wspominanej presji związanej z drugim albumem, w ich przypadku dochodzi fakt, że wyjątkowa historia nie będzie już ich atutem, nie przesłoni muzyki. Tajowie dobrze o tym wiedzą i dlatego II wypełniają piosenki. Instrumentalne, ale dużo krótsze i zwięźlejsze. Bez mielizn, które przytrafiały się podczas swobodnego jamowania.

Czy coś zmienia się poza długością piosenek? Niewiele. To nadal muzyka idealna na gorące popołudnie, albo koncert gdzieś w środku dżungli. Khun Narin grająch na phinach (tajska lutnia) niekończące się solówki. Ta muzyka nie zmieni świata, konia z rzędem temu, kto bez pudła rozpozna poszczególne piosenki, ale trans podobny do tego, co dzieje się w muzyce Konono no. 1 czy Omara Souleymana to wynagradza. Trans, ale nie monotonia. Tajowie zmieniają tempo, przyspieszają, zwalniają. Nie pozwalają zbytnio odpłynąć. Potrafią w jednym momencie zabrzmieć jak zespół ze złotych lat kalifornijskiej psychodelii, a zaraz przypomnieć, że przecież nie wyjechaliśmy ani na moment z Azji. I zmuszają do tańca.


***

Tak samo do tańca zmuszali na OFFie trzy lata temu The Paradise Bangkok Molam International Band. Oni molam doprawiają nie psych-rockiem, ale funkiem, I nóżka sama chodzi. Paradise Bangkok zaczynali od cyklu imprez w stolicy, by przekształcić się w pełnoprawny zespół. O ile Khun Narin nie korzystają w swojej muzyce zupełnie z khaenu, bambusowej harmonijki ustnej (mogliście ją usłyszeć na ostatniej płycie Wacława Zimpla), o tyle Paradise Bangkok uczynili ze współbrzmienia jej i zelektryfikowanego phinu swój znak rozpoznawczy.

Pierwiastek funkowy (niektórzy dorzucają tez afrobeat, ale ja go tu nie słyszę) sprawia, że to muzyka bardzo zdyscyplinowana rytmicznie. Przenikliwe dźwięki khaenu nie pozwalają odpłynąć myślami, ta muzyka dzieje się tu i teraz. Nie ma czasu na leniuchowanie, w końcu jesteśmy w sercu wielkiej, tętniącej życiem metropolii. Jak ona brzmi, będziecie mogli się przekonać w Lublinie, Warszawie i Gdańsku w najbliższych dniach.


czwartek, 19 maja 2016

Miejcie na nich oko: Miss Is Sleepy


Na Miss Is Sleepy chyba wpadłem kiedyś na soundcloudzie. Nie wiem, czy słyszeli o Oli Kobak, ale połączenie banjo z elektroniką mnie mocno kojarzy się z Mystery of Seven Stars, wydaną jeszcze pod pseudonimem Fulka. To bardzo dobre skojarzenie, bo to trochę niedzisiejsze połączenie wychodzi poznaniakom naturalnie i ciekawie. Z pięciu piosenek, które trafiły na En Route, ich pierwszą EPkę, najbardziej w ucho wpadła mi nowa wersja Roseanne. Blisko jej do The Police, ale jest pozbawionej reggaeowej pulsacji (którą za to ma Coyote).

Miałem o Miss Is Sleepy już pisać dawno temu i przy kilku okazjach. A to Spring Break, a to premiera debiutanckiej EPki, a to (odwołany w końcu) koncert w Warszawie. Jakoś mi to nie wychodziło, więc piszę teraz. Warto czekać na kolejne nagrania.

piątek, 13 maja 2016

Muszą nas najpierw zabić

Kiedy Tuaregowie wywoływali kolejne powstanie w Mali, nikt nie spodziewał się, że tak szybko zostanie przejęte przez radykalnych islamistów, którzy wprowadzą prawo szariackie w jego najsurowszej postaci. 

Na terenach rządzonych przez Ansar Dine zakazano używek, wprowadzono kary cielesne i zakazano muzyki (polecam tekst Działu Zagranicznego o przyczynach takiego rozwoju sytuacji). Muzycy zaczęli masowo uciekać z północy do stolicy, Bamako i jeszcze dalej, do Burkina Faso. Ten drugi kraj jest częstym wyborem dla uciekinierów, to w nim skrył się Bombino po poprzednim nieudanym powstaniu Tuaregów.

Ich historię opowiada zeszłoroczny dokument They Will Have to Kill Us First (niefortunnie przetłumaczony na polski jako Grajmy, póki nas nie zabiją, co całkowicie zmienia wydźwięk tytułu), który będzie można obejrzeć na tegorocznym festiwalu Docs Against Gravity rozpoczynającym się dzisiaj. Jednym z bohaterów filmu są Songhoy Blues, czwórka młodych muzyków z Gao, którzy spotkali się w Bamako i zaczęli razem grać. Zobaczył ich Damon Albarn i tak trafili na Zachód. Cztery lata temu wyszła fantastyczna płyta Alkibar Gignor, chłopaków z Niafunke, miasta Ali Farki Tourego. Oni też musieli opuścić swój dom. Podobnie jak Amanar, który drugą płytę nagrał na wygnaniu.

Muzycy uciekają nie tylko z północy Mali. Wczoraj w Miłości zagrał chyba najsłynniejszy syryjski muzyczny uchodźca - Omar Souleyman. Towarzyszył mu jak zawsze magik keyboardu, Rizan Sa'id (o jego solówce pisałem w zeszłym roku dla Noisey). Oraz licznie zgromadzeni Syryjczycy, pobratymcy obu muzyków. To dlatego ten koncert był wyjątkowy. Choć pierwszego razu na szalonej imprezie z Souleymanem w roli głównej na OFFie w 2011 roku nie zapomnę nigdy, to jednak żywiołowe reakcje Syryjczyków, życzenia piosenek, które ochoczo spełniał Souleyman, powiewające syryjskie flagi, okrzyki "Syria, Syria" robiły ogromne wrażenie. Na Omarze i Sa'idzie także. Mający zwykle kamienne oblicze wokalista, wczoraj cały czas się uśmiechał i zagadywał swoich rodaków. Jakbyśmy byli w Damaszku, a nie w Warszawie.

Podobne odczucia miałem na zeszłorocznym występie innego uchodźcy, Sivana Perwera, legendy muzyki kurdyjskiej, wydalonego w latach 70. z Turcji. Perwer zagrał na zeszłorocznym festiwalu Skrzyżowanie Kultur. Tam pierwsze także były zdominowane przez rodaków muzyka, a sam koncert przerodził w polityczną manifestację.

Muzyka niesie w sobie silny pierwiastek polityczny, Songhoy Blues śpiewają o konieczności głosowania, wzywają Malijczyków do powrotu do domu, Tamikrest swoimi tekstami starają się wpływać na Tuaregów, podobnie Bombino. Muzyka to niezwykle silne medium, o którego mocy trochę zapomnieliśmy w Europie (choć nie tak całkiem, jak niektórym mogło się to wydawać) i nie dziwi, że często jest zakazywana, a muzycy szykanowani. A jednak się nie poddają i tworzą dalej.

O tym będę rozmawiał dzisiaj o 18 w audycji O wszystkim z kulturą w Programie Drugim Polskiego Radia.