czwartek, 31 marca 2016

W centrum: Po drodze do Tallinna

Bad Karma Boy
Nie spodziewałem się, że zobaczę ponownie Bad Karma Boy tak szybko, a tym bardziej, że przyjadą do Warszawy. Jednak droga z Bratysławy do Tallinna jest długa, więc zatrzymali się w stolicy, by zagrać na Chłodnej razem ze Słoweńcami z Koala Voice.

Poprzednim razem widziałem Bad Karma Boy w pełnej sali V Klubu na Waves Bratislava, gdzie każdy znał ich wszystkie teksty. Zagrali wtedy świetny, porywający koncert. W Warszawie nie było tak kolorowo, Słowacy nie mieli tłumów do porwania. Niewielka salka Chłodnej zgrodzmadziła ledwie 20 osób. Bad Karma Boy i tak zagrali solidny koncert, wypełniony przede wszystkim piosenkami z ich ostatniej płyty, Udolia a kopce. Jednocześnie to był ich pierwszy występ z nowym basistą, któremu zadedykowali cover Tame Impala.

Mariusz Herma pisał ostatnio na swoim blogu, że nowa płyta Julii Marcell, choć zaśpiewana całkowicie po polsku, jest płyta niepolską. Mogłaby równie dobrze zabrzmieć w angielskim albo jeszcze innym języku. Ten cover zagrany przez Słowaków, uświadomił mi, że z nimi jest bardzo podobnie. Brzmią bardzo amerykańsko, harmonie wokalne są silnie naznaczone Fleet Foxes, brzmi u nich Środkowy Zachód. I tylko ten słowacki przypomina, że pochodzą ze Środkowej Europy.
Koala Voice

Inaczej sprawa się ma z Koala Voice. Słoweńcy wybrali lengłydż, tylko jedną piosenkę zaśpiewali w swoim języku. Przypadkowo czy nie, był to najlepszy moment koncertu. Porzucili sztampowy garażowy rock na rzecz ciężkiej, narkotycznej psychodelii. Szkoda, że nie zakończyli tak swojego występu, zrobiliby dużo lepsze wrażenie.

Iwona Skwarek w wywiadzie dla Gazety Magnetofonowej powiedziała mi, że na razie chcą się z Bartkiem Szczęsnym skupić na najbliższej zagranicy, że w Niemczech czy Czechach mają świetny odbiór. Bardzo mnie ucieszyła ta deklaracja, wreszcie ktoś od nas chce pokazywać się w Pradze, Bratysławie czy Dreźnie. To dobry kierunek, ale nie zdziwię się, jeśli ani Koala Voice, ani Bad Karma Boy nie wrócą do Polski, bo przynajmniej ci pierwsi mają w swoim kraju status alternatywnej gwiazdy, przyciągają liczną publiczność, a w Warszawie grali dla niewielkiej grupki 11 osób.

Może to też wynika z nikłej promocji samego wydarzenia, ale promowanie koncertów w erze Facebooka to temat na zupełnie inną opowieść.

niedziela, 20 marca 2016

Poszatkowany Sudan


Na co dzień dentysta w Chartumie, po godzinach producent wykorzystujący w swojej muzyce sample z sudańskich kaset (nie winyli, bo one nie są popularnym nośnikiem w Afryce). Tak pokrótce można opisać Sufyvna, Sudańczyka, o którym robi się ostatnio coraz głośniej. Sufyvn na Pseudarhythm vol. 2 stara się, jak sam mówi, stworzyć boom bap, gdyby powstał nie na Bronksie a w stolicy Sudanu. Ciężka stopa i mocny werbel - to wziął z Nowego Jorku, a nad nimi pływają dźwięki oud, fletów, wokale skrupulatne powycinane i zapętlane. Szkoda tylko, że nie znalazł się odpowiedni MC, by do tego zarapować.



*******

Samplowaniem muzyki sudańskiej (a może właściwszym określeniem byłoby nubijskiej) zajmował się też Debruit, francuski producent znany z sięgania po różne kultury muzyczne i przerabiania je na własną modłę. Za Sudan zabrał się razem ze zjawiskową wokalistką, Alsarah (o jej solowej płycie pisałem kilka lat temu) i w 2013 roku wydali fenomenalny album Aljawal. Ich wersja Sudanu to radykalne przeniesienie przeszłości w przyszłość, w duchu afrofuturyzmu. Tradycyjne zaśpiewy, rytmy i melodie zostały przetransportowane w kosmos, podobnie jak to się miało w przypadku jeszcze mocniej wciągającego, archiwalnego wydawnictwa Mammane Saniego, Taaritt


*******


Sam Sufyvn mówi, że Pseudarhythm to cykl poboczny, że ważniejsze są jego dwie płyty M E R O E i K E R M A. To już afrofuturyzm, wśród swoich inspiracji Sudańczyk wymienia Flying Lotus i Sun Ra. Bardzo blisko na tych dwóch pozycjach Sufyvnowi do Debruit, podobnie korzystają z syntezatorów, podobnie siekają materiał źródłowy, ale chartumski producent jest mniej szalony w swojej twórczości. Piosenki bardziej koją niż nerwowo pobudzają do tańca i przywołują obrazy rozgrzanej, tętniącej życiem metropolii kładącej się do snu po skwarnym dniu. M E R O E  i K E R M A (ta ostatnia wydana, podobnie jak pierwsza część Pseudarhythm jako SufYan) właściwie mogłyby powstać pod każdą szerokością geograficzną.


********
Skąd oni to wszystko biorą, jak brzmiała stara muzyka sudańska, na jakiej i Debruit, Sufyvn opierają swoją twórczość? W sieci kompilacji retro muzyki sudańskiej znalazłem niewiele. Całkiem niezły obraz nubijskiego jazzu daje płyta Asarah & Nubatones, ale chyba najlepsze źródło to cyfrowe wydawnictwo przygotowane przez blog ShellacHead, specjalizujący się w crate digging w najdalszych zakątkach świata. Pod koniec zeszłego roku wydali The Lost 45s of Sudan. Czyste złoto.

sobota, 12 marca 2016

Druga szansa


Jozef van Wissem bardzo często przyjeżdża do Polski, ale do tej pory na koncercie lutnisty byłem tylko raz. W 2013 roku grał w Pardon, To Tu na minifestiwalu New Music for Old Instruments. Nazwa wydarzenia idealnie odpowiada temu, co robi Holender, ale koncert przy placu Grzybowskim zapamiętałem jako niezbyt udany. Trzy lata (i kilkanaście koncertów w Polsce) później Jozef zagrał na drugim brzegu Wisły, w Hydrozagadce, promując swój najnowszy album When Shall This Bright Day Begin. Miejsce dużo większe, ale przez to mniej intymne i kameralne, co mogło budzić pewne obawy (które okazały się uzasadnione).

Van Wissem zagrał tak, jak można było się tego spodziewać. Występ oparł na materiale z nowej płyty, łączył utwory w dłuższe "suity", co dodawało jego muzyce jeszcze większego ładunku transu. Spokojne, powtarzalne frazy, proste, ale przejmujące dźwięki lutni oplotły Hydrozagadkę. Siedzący samotnie na scenie Jozef grał z pasją, zapamiętale, ale wydawał się nieobecny, jakby był jedynie przekaźnikiem muzyki, a nie pełnoprawnym twórcą. Co nie dziwi tak bardzo w kontekście jego zainteresowań duchowością i mistyką.

Ilustracyjnemu i medytacyjnemu charakterowi muzyki van Wissema bardziej odpowiadałby koncert siedzący. Stojąc w ścisku (bo Hydrozagadka szczelnie się zapełniła), trudniej było w pełni skupić się na muzyce. Niestety, o ile na początku w klubie panowała cisza, to im bliżej końca koncertu, tym głośniejsze były rozmowy. Szkoda, bo Jozef zagrał wyśmienicie, a ja żałuję, że drugą szansę dałem jego koncertom dopiero teraz. Na następnych będę obowiązkowo.