wtorek, 25 lutego 2014

We Will Fail - Verstörung



Ze strzępków Aleksandra Grunholz ulepiła swój debiutancki album jako We Will Fail. Sama przyznaje, ze od kilku lat prowadzi zbiór fragmentów utworów, szumów taśmy, nagrań terenowych. Z nich powstał materiał na "Verstörung". Równie nieziemski, co jego okładka.

Istota na niej się znajdująca mogłaby znaleźć się w "Codex Seraphinianus", surrealistycznym atlasie przyrodniczym i encyklopedii, wydanym w latach osiemdziesiątych przez włoskiego artystę Luigiego Serafiniego. Świat przedstawiony w "Codeksie" jest parodią rzeczywistości, gdzie ze znanych elementów powstają zupełnie fantastyczne i nierealne rzeczy. Muzyka We Will Fail jest podobnie kolażowa i narkotyczna. Techno, do którego mogliby tańczyć mieszkańcy wymyślonych światów. Niepokojące, przestrzenne, ale jednocześnie duszne i klaustrofobicznie przytłaczające.

Z drugiej strony to hołd złożony nocnej stronie miasta. Nie tej pełnej klubów i imprez. To raczej nieoświetlone parki, ciemne bramy, ubytki wypalonych okien starych kamienic, ostatnie tramwaje wracające do zajezdni, pracujące na trzy zmiany dymiące fabryki, popiół spadający na śnieg w świetle sodowych latarni. Szumy, piski i bity są industrialnie precyzyjne, lecz niepozbawione duszy i emocji. Gdzieś czai się zło, zepsucie. To odzwierciedlenie tytułu, "Verstörung" po niemiecku znaczy niepokój właśnie. Jest to jednocześnie tytuł powieści Thomasa Bernharda, kolejnej inspiracji Grunholz. Słychać pokrewieństwo z kIRkiem i ich katartycznymi dokonaniami. Jednak Aleksandra nie egzorcyzmuje się, zło przychodzi z zewnątrz. Z samego miasta i cywilizacji.

Debiut We Will Fail wciąga w swój powykręcany, surrealistyczny świat. Świat będący narkotyczną wizją i równie mocno uzależniającą.



czwartek, 20 lutego 2014

To po prostu ważne

Na potrzeby tekstu "Ocalić od zapomnienia" wymieniłem kilka maili z Ianem Nagoskim, założycielem Canary Records, malutkiej wytwórni zajmującej się przede wszystkim kompilacjami nagrań z szelakowych płyt grających na 78 obrotów na minutę. Do niedawna dostępne były dostępne jedynie na winylach, teraz prawie cały katalog jest dostępny na bandcampie.

Dlaczego postanowiłeś założyć Canary Records?

W 2007 roku skompilowałem dla Dust-to-Digital "Black Mirror: Refelction in Global Musics". Miałem sklep płytowy i w jego ramach przygotowywałem mikstejpy na CD-rach, znałem już wtedy Mississippi Records, przede wszystkim Erica Isaacsona. Eric zasugerował, bym wydał u nich kontynuację "Black Mirror". Odpowiedziałem, że w zasadzie myślę o założeniu własnego labelu, ale niestety nie mam pieniędzy. Isaacson i jego wspólnik zgodzili się, żebym w ramach ich wytwórni miał własny imprint. Mam w nim prawie całkowitą wolność, oni zajmują się dystrybucją, projektami okładek i akceptują moje projekty. Za każdą kompilację dostaję od nich pieniądze. Ten układ działa bardzo dobrze do dziś. Muszę dodać, że z Erikiem współpracuje mi się świetnie, wydaliśmy 15 albumów w ciągu czterech lat, a do tej pory się nie spotkaliśmy osobiście.

Co jest najczęstszą przeszkodą w Twojej pracy?

Dostęp. Dostęp do materiałów źródłowych. Nagrań, informacji o nich, tłumaczeń (znam tylko angielski). Po czwartym albo piątym wydawnictwie Canary Records zacząłem sam digitalizować, czyścić z szumów i robić mastering nagrań. To bardzo żmudna i ciężka praca, ale jednocześnie niezwykle satysfakcjonująca. Sam piszę teksty do wkładek, czasem ktoś pomoże mi przy korekcie i tłumaczeniach.

Gdzie znajdujesz nagrania do swoich kompilacji?

Na pchlich targach, bazarach, targach staroci. W piwnicach i na strychach. Czasem ktoś mi sprezentuje płyty, to też ważne. Przeglądam internetowe aukcje, starając się upolować coś za niską cenę - rzeczy, które mogą być dobre, ale nikt inny ich nie kupi. Od czasu do czasu znajduję karton płyt w dobrym stanie za niewielką cenę w sklepie.

Zawsze pracuję nad kilkoma projektami naraz. Zbieram nagrania, staram się je jakoś usystematyzować, rozpuszczam wici wśród znajomych, że potrzebuję takich a takich płyt, by uzupełnić projekt. Często znajduje się ktoś, kto mi je użyczy.

Czy strona prawna jest problemem?

Ani mniej, ani bardziej niż w przypadku każdego innego niezależnego wydawcy podobnych kompilacji nieznanych, czy zapomnianych nagrań z początków XX wieku. Wszyscy znajdujemy się trochę poza zasięgiem wzroku drakońskiego prawa autorskiego. Mam nadzieję, że jesteś świadom, że w świetle amerykańskiego prawa żadne nagranie nie przechodzi do domeny publicznej. Możemy jednak wydawać te kompilacje, ponieważ nadal działa instytucja dzieła "osieroconego".

Dlaczego w swojej działalności wydawniczej skupiasz się na nieanglojęzycznej muzyce nagranej w USA?

Przede wszystkim dlatego, że mieszkam i pracuję w Stanach. Większość nagrań, które spotykam na swojej drodze, czy to za sprawa ślepego trafu, czy jakiejś opatrzności jest mdła, banalna - i po angielsku, i w innych językach. Wiele jest niezłych, ale wpisują się w historie, które zostały już dawno opowiedziane lub pasują do jakiegoś większego narratywu w historii muzyki. Jednak te, którymi się zajmuję, przez lata pozostawały w cieniu. Opowieści, które nie zostały opowiedziane w odpowiedni sposób albo w ogóle to historie i muzyka imigrantów. Spektakularne lub przynajmniej niezwykle dobre nagrania, które z jakiegoś powodu były ignorowane przez pokolenia kolekcjonerów.

Wreszcie, interesujące jest pytanie, dlaczego pewne rzeczy zostały zapamiętane, a inne nie? Dlaczego? Czasem się zastanawiam, jak to możliwe, że niezwykle piękna muzyka, przynajmniej dla moich uszu, została zapomniana na 70, 80 lat. Jeśli mam możliwość ponownego jej odkrycia, robię to, czuję się za nią odpowiedzialny. To po prostu ważne.

czwartek, 13 lutego 2014

Yumi Zouma - Yumi Zouma



Rzut oka na okładkę, która pojawiła się u Mariusza Hermy i już wszystko wiem. Nostalgiczne, spoglądające w polaroidowe lata 80. disco. Może delikatnie zmierzające w stronę chillwave'u. Pewnie mieści się gdzieś między drugim Toro y moi a "Contrą" Vampire Weekend.

Prawie mi się udało. Debiut rozsianych po świecie i nagrywających drogą korespondencyjną Nowozelandczyków nie ma nic wspólnego z Vampire Weekend (poza okładką), za to całkiem sporo z Toro. Delikatny, ale mniej skąpany w dreampopowej chmurze, z mocniej wyeksponowanym tanecznym pierwiastkiem. Przy tym bardzo elegancki, ale nie dostojny. Zmysłowy i kuszący niczym Class Actress, lecz zdecydowanie bardziej dziewczęcy i niewinny.

Z polairodowścią trafiłem w dziesiątkę. "Yumi Zouma" przywołuje na myśl lekko wyblakłe kolory, wypłowiałe w letnim słońcu. A może te kolory wyblakły, bo to lato już dawno minęło? Byliśmy piękni i młodzi. Pierwsze miłostki i podobne banały, które z czasem stały się synonimem lepszego (bo beztroskiego - kto się wtedy przejmował PKB?) życia. Rozjechaliśmy się po świecie, urwał się kontakt z przyjaciółmi, wtedy wydawało się, że na całe życie. Oni tez się rozproszyli. Kiedyś kumple z jednego miasta, dziś rozpięci między Nowym Jorkiem i Paryżem. To słychać w tych czterech piosenkach. Paryska elegancja i nowojorski szyk.



środa, 12 lutego 2014

Souvenir de Tanger - Souvenir I



Mohammed Bouazizi. Aleppo. Hama. Algier. Od Mohammeda zaczęła się w Tunezji Arabska Wiosna, która po rozlaniu się na inne kraje regionu i zdmuchnięciu kilku reżimów, zamieniła się w krwawą syryjską wojnę domowa. Tam znajduje się Hama i Aleppo, oba miasta wiązane raczej z siłami opozycji, przez co mocno zniszczone podczas działań wojennych. Souvenir de Tanger próbuje sklecić dźwiękowy obraz rewolty. Z fragmentów rozmów, nagrań terenowych, audycji radiowych (?). Ze strzępów informacji docierających z Syrii. Zanurza to wszystko w ciężkie, dusznej elektronice. "Aleppo" budzi grozę, jak coraz rzadsze doniesienia z największego syryjskiego miasta, walcowaty bit ciągnie się przez prawie sześć minut, co jakiś czas wypluwając zawodzenia cywilów. W "Algierze" odzywa się muezzin i choć utwór również przytłacza, to tam niepokoje na razie minęły, a w tle słychać echa gnawy. "Mohammed Bouzazizi" zapowiada trzęsienie ziemi, jak losy jego imiennika. Najbardziej wwierca się w umysł nawiedzona "Hama".

Jeśli spojrzymy na "Souvenir I" jedynie od strony muzyczne, łatwo znaleźć paralele z zeszłorocznymi wydawnictwami Hatti Vatti i El Mahdy'ego Jr. Łączy je podobne łączenie elektroniki z dźwiękowym pejzażem świata arabskiego, z mistycznym i mitycznym Orientem.. Jednak nie wydaje mi się, by debiut Souvenir de Tanger można było spróbować zrozumieć bez bagażu emocjonalno-poznawczego, który niosą ze sobą tytuły utworów. Od trzech lat Syria wykrwawia się, to już nie tylko starcia między rządem, a opozycją. Każdy walczy z każdym, Zachód stara się tego nie zauważać. Jeśli to ma być próba przypomnienia o dziejącej się tragedii, to szkoda tylko, że tak niszowa.


piątek, 7 lutego 2014

Na obrzeżach

Po ponad czterech latach funkcjonowania blog wreszcie dorobił się własnej domeny. I od razu nowej nazwy. Poprzednia została wymyślona na potrzeby audycji, która nigdy nie wyszła poza strefę planów. Blog pozostał i choć przez jakiś czas służył, jak internetowe ramię mojej radiowej i dziennikarskiej działalności, to pozostawał na jej obrzeżach. I tak jest do dziś. Poza nazwą nic się nie zmienia. Trafią tu recenzje, fragmenty wywiadów, linki do publikacji, niewykorzystane pomysły. Wszystko to, co jest na obrzeżach.

czwartek, 6 lutego 2014

Świat 2013: miejsca 5-1

5. Kvelertak - "Meir"



Norwegowie swoim podejściem do muzyki przypominają trochę Fucked Up. Podobnie niby ekstremalni, ale tak naprawdę przebojowi. Radiowy potencjał ukrywają pod blackowymi korzeniami, choć trzeba przyznać, że na drugim albumie poszli zdecydowanie w stronę przystępności i blasty pojawiają się incydentalnie. Jeszcze więcej jest za to luzackiego rokendrola.



4. Kayhan Kalhor & Erdal Erzincan - "Kula Kulluk Yakişir Mi"



Współpraca Kayhana Kalhora i Erdala Erzincana trwa już ponad dziesięć lat. W 2004 roku wydali album "The Wind", z którego programem koncertują do dziś. Oczywiście przez lata ewoluował i w takiej zmienionej formie został zarejestrowany w tureckiej Bursie. To zapis jednej długiej improwizacji, wielowątkowej, rozbudowanej, zanurzonej w kurdyjskiej, perskiej i tureckiej tradycji.

3. Waxahatchee - "Cerulean Salt"




W zasadzie mogę powtórzyć, co napisałem 11 miesięcy temu: W “Juno”, oscarowym filmie sprzed sześciu już lat, rozgrywającym się na fikcyjnych suburbiach w Minnesocie, tytułowa bohaterka zasłuchuje się w twórczości Kimyi Dawson. Gdyby ten film kręcono dziś, jej miejsce na ścieżce dźwiękowej zajęłaby pewnie Katie Crutchfield.



2. A Hawk and a Hacksaw - "You Have Already Gone to the Other World"



Najpierw był film Siergieja Paradżanowa "Cienie zapomnianych przodków". Obraz niezwykły i magiczny. Do tego stopnia zafascynował Jeremy'ego Barnesa i Heather Trost, że postanowili napisać do niego własną ścieżkę dźwiękowa. Swoje inspiracje przenieśli z Bałkanów w bliższe nam rejony, Karpaty i ich pogranicze. Oprócz tradycyjnych melodii z Węgier, Rumunii i Ukrainy, są tu tez autorskie kompozycje Amerykanów. Równie mocno zakorzenione w tradycji. I jak tradycja zawieszone między przeszłością, teraźniejszością, a bezczasowością.




1. Bombino - "Nomad"



Bombino wreszcie znalazł odpowiedniego producenta, który niewiele zmieniając w muzyce Tuarega, sprawił, że stała się przystępna nawet dla ucha niezwyczajnego do takiego grania. Na szczęście Dan Auerbach nie zdominował "Nomady", to nadal tuareski rock w najlepszym wydaniu. Podrasowany, to fakt, ale ciągle z niepokorną, saharyjską duszą.



poniedziałek, 3 lutego 2014

Świat 2013: miejsca 10-6

10. La Yegros - "Viene de mi"




Cumbia zdobywa coraz większą popularność, nie tylko w Ameryce Południowej. W ubiegłym toku najwięcej było słychać o Marianie Yegros. Nie tak radykalnie klubowa, jak Bomba Estereo, nieprzesadnie konserwatywna, muzyka La Yegros mieści się gdzieś po środku tego zróżnicowanego gatunku. Dominuje brzmienie akordeonu i gitary, ale nie Mariana nie stroni od delikatnej elektroniki. Co prawda, najlepiej sprawdza się podczas leniwego, letniego popołudnia, ale w końcowym rozrachunku to jedna z najlepszych zeszłorocznych płyt.



9.  Tal National - "Kaani"




Były piłkarz, obecnie sędzia (bynajmniej nie futbolowy) i lider najpopularniejszego zespołu stolicy Nigru. Tak, Hamadal Moumine to człowiek wielu talentów. W Tal National zebrał przedstawicieli wszystkich krajowych grup etnicznych. od Fulani po Tuaregów. Muzyka zespołu czerpie ze wszystkich tych tradycji, są nerwowe perkusjonalia, chóralne zaśpiewy, hipnotyczne, pustynne gitary, piasek i słońce Niamey.



8. Mdou Moctar - "Afelan" (recenzja)




Nie wiem, czy Mdou jest w jakikolwiek sposób spokrewniony z Bombino. Nazwisko noszą to samo, ale to niczego nie znaczy. Pokrewieństwo słychać przede wszystkim w muzyce. Choć Mdou zyskał lokalną sławę dzięki zupełnie innemu graniu, na "Afelan" dominują akustyczne piosenki, skromne i podobne do pierwszej części "Guitar Music from Agadez, vol. 2" Bombino. Gdy Mdou podpina gitarę do wzmacniacza, ze zespołem brzmi dziko, niekorzesanie, ale nadal pięknie. I w tym wcieleniu również jest mu blisko do Omary, ale i do Group Inerane, również z Agadezu.



7. Cüneyt Sepetçi & Orchestra Dolapdere - "Bahriye Çiftetellisi"



Równie filigranowy i wąsaty, co Omar Sulejman, Cüneyt Sepetçi jest podobną gwiazdą w Stambule. Jeśli chcecie mieć najlepszego klarnecistę i jego zespół u siebie na imprezie, weselu, zgłaszacie się do niego. Na albumie wydanym przez A Hawk and a Hacksaw orkiestra Dolapdere brzmi równie psychodelicznie, jak wygląda okładka. Jest haszysz, ale i lekcja muzyki romskiej.


6. Dessa - "Parts of Speech"




Można było spodziewać się takiego rozwoju sytuacji. "Castor, the Twin" sprzed dwóch lat sygnalizował odejście od rapu na rzecz piosenek. Na "Parts of Speech" całkowicie rapowany jest tylko pierwszy singel, "Warsaw". Pozostałe utwory mieszają r&b, elektronikę, indie pop, kameralne brzmienia.