wtorek, 30 marca 2010

Pofrancophonicowe impresje

Do Uwolnij Muzykę! napisałem porządne (mniej lub bardziej, ale jednak) relacje, z każdego z czterech dni FF, na których byłem, więc jeśli ktoś się chce dowiedzieć, jak mniej więcej wyglądały te koncerty, zapraszam tam w czwartek, kiedy będzie opublikowana całość. Tu natomiast luźne przemyślenia związane z festiwalem.


1. Arabowie to w sumie fajne, choć trochę hałaśliwe, chłopaki. Wyglądają trochę jak nasze swojskie dresiki, ale z długimi włosami. Mogliby się tylko nie wysadzać na przykład, bo muzykę robią bardzo ciekawą.

2. Co zrobić, żeby zebrać największe owacje publiczności? Zagrać solo na bębenku.

3. Ten, kto robi koncert "siedzące+stojące" popełnia zbrodnię przeciw ludzkości.

4. Tak, jak ten, który ciągle gada na spokojnym koncercie. Było głośniej niż w Kulturalnej na Basi.

5. Jest także ostatnim chamem. Na szczęście Katarzyna potrafi sobie radzić z chamstwem. Ja nie. Dlatego chodzę z nią na koncerty. To znaczy nie tylko dlatego, ale jej "you're dead to me" wzrok jest najlepszym sposobem na chamstwo.

6. Co jest gorszego od ludzi gadających na koncercie? Białasy udające czarnych. Powinni tego zabronić.

7. Dobrze wyglądająca basistka nie sprawia, że koncert mi się podoba.

8. Cyrk to niekoniecznie to, co chcę oglądać na koncercie.

9. Ngoni jest super, gdybym nie był leniwy, chciałbym się nauczyć na nim grać. Nawet nie wiedziałem, że tak dobrze współgra z gitarą. .

10. Muzyka "world" to chyba jeden z najgorszych terminów. Znaczy jeszcze mniej niż grunge.

11. Było fajnie. W przyszłym roku postaram się też pójść.

niedziela, 28 marca 2010

The Subways są jak Gwiezdne Wojny

 Trzeci raz byłem na ich koncercie. Trzeci raz pod samymi barierkami. Drugi raz w Warszawie. Trzeci raz zagrali praktycznie to samo (dwie zmiany w setliście w porównaniu z zeszłym rokiem, przesunięcie "This Is The Club" na bisy). Trzeci raz gadka między piosenkami wyglądała identycznie. Charlotte miała nawet tę samą bluzkę, co w Eskulapie w zeszłym roku. Totalne podwójne deja vu. A jednak podobało mi się szalenie, bo koncerty The Subways są jak Gwiezdne Wojny (stara trylogia), choć znasz na pamięć wszystkie teksty, to i tak chcesz oglądać je znów i znów.

Tym razem w roli supportu wystąpili CF98. Lepsze to niż Kumka Olik, ale nadal słabo. Widziałem ich już przed Fucked Up w Krakowie, więc wiedziałem, czego się spodziewać i przyszedłem na ostatnie 3 piosenki. A, wokalista mogłaby popracować nad konferansjerką, bo strasznie jej to wychodzi.

Dziwię się im trochę, że ta setlista nie znudziła im się po dwóch latach. Szkoda, że na przykład nie grają "Love & Death" albo "Always Tomorrow". Nowa piosenka jest całkiem spoko, trochę w stylu pierwszej płyty, więc mam nadzieję, że pozostałe będą bardziej jak "All Or Nothing", ale o tym przekonamy się dopiero na początku przyszłego roku, tak przynajmniej powiedział mi Billy po koncercie. Obiecał też, że postarają się przyjechać na jakiś letni festiwal. Oby nie Woodstock, jak w zeszłym roku. I to chyba już wszystko.

Na koniec bonus dla wszystkich tych, którzy nie wiedzą, jak wyglądają koncerty The Subways, bądź chcą poczytać dokładniej o koncercie: moja uwolnijmuzykowa relacja z zeszłorocznych koncertów zespołu:

Po przerwie na zmianę sprzętu i strojenie instrumentów, zgasły wszystkie światła oprócz reflektorów za perkusją Josha, a z głośników popłynęły… dźwięki techno. Napięcie sięgnęło zenitu. Wreszcie wbiegli na scenę i zaczęli z grubej rury. Od “Kalifornii”. Szaleństwo The Subways szybko udzieliło się publiczności, która rzuciła się w oszalały taniec.

O koncertach Anglików słyszałem wiele, widziałem też przeróżne nagranie na YouTube, ale mimo tego przygotowania, zostałem zmieciony ich mocą i energią. Każda piosenka zabrzmiała przynajmniej pięć razy mocniej i energiczniej niż na płytach. Nawet te z “All Or Nothing” , które brzmiały jak wulkan energii. Wszystkie kawałki były eksplozją nieposkromionej, surowej, rokendrolowej mocy. Po prostu kosmos.

Na dodatek Billy Lunn to urodzony wodzirej. Na każde jego słowo publiczność reagowała szalenie entuzjastycznie, a każde jego polecenie wykonywała bez wahania. Oczywiście wspomniał jarociński koncert, parokrotnie zachwycił się polską publicznością, ale największy zachwyt wywołał dopiero pod koniec, gdy w czasie śpiewania ostatniego bisowego kawałka, “Rock’n'Roll Queen” przeszedł na polski! Niektórzy ograniczają się do zwyczajowego “dziakuja”, inni dodają do tego “dobri vyetchur”, jeszcze inni przygotowują sobie dłuższe przemowy, ale pierwszy raz zetknąłem się z tym, żeby ktoś zaczął śpiewać po polsku.
Oprócz tego Billy rzucił się ze sceny w tłum, dyrygował okrzykami publiczności, zachęcał do bycia jeszcze bardziej “fuckin’ crazy”, czyli wypełniał wszelkie obowiązki dobrego frontmana. Nie było jednak tak, że na scenie istniał tylko on.

Charlotte, mimo pewnej nieśmiałości i bycia w cieniu Billy’ego, również jest wulkanem energii. Skakała po całej scenie, miotała się, tańczyła z gitarą, śpiewała i cały czas się uśmiechała. A schodząc ze sceny, odważyła się na powiedzenie “dziekuja” . Josh, schowany za zestawem perkusyjnym, zachowywał się niczym zwierzak z Muppetów.

Po niecałej godzinie grania zakończyli podstawowy set swoją najlepszą piosenką, czyli “This Is The Club For People Who Hate People”. Po krótkiej przerwie, która niektórym wydała się końcem koncertu, bo panowie techniczni majstrowali przy mikrofonach (okazało się, że je po prostu wymienili), na scenę wrócił sam Billy i zaczął grać “Strawberry Blonde”, w którego połowie dołączyli Charlotte i Josh. I nawet ta piosenka zabrzmiała jak rasowy rocker, mimo że przecież jest balladą. Potem jeszcze “Girls & Boys” i rozciągnięta “Rock ‘n’ Roll Queen”. I to był już naprawdę koniec. Czas więc przejść do tego, co działo się następnego dnia w poznańskim Eskulapie.

A działo się praktycznie to samo, co dzień wcześniej w Proximie. Różnic było naprawdę niewiele. Wyższa sala umożliwiła wywieszenie ogromnej płachty z samochodem i nazwą zespołu, która robiła za dekorację. Brak w planach imprezy  po koncercie sprawił, że wszystko opóźniło się o standardową godzinę, The Subways więc weszli na scenę około 21.20, czyli wtedy, gdy w Warszawie z niej schodzili po bisach. I to prawie wszystkie różnice między tymi dwoma koncertami. I Kumka Olik i The Subways zagrali dokładnie to samo, co dzień wcześniej. Co więcej, nawet spontaniczne na pierwszy rzut oka zachowania Billy’ego powtarzały się dokładnie w tych samych momentach koncertu. Przykład? Tekst o tym, na ile w skali 1-10 publiczność ocenia swoje szaleństwo padł przed “Turnaround” i nawet ocena Charlotte była taka sama w obydwu przypadkach. Czy jednak wpłynęło to jakoś na odbiór koncertu? Nie, znów było to niesamowite przeżycie, choć przewidywalne, ale przecież, czy nie lubimy oglądać po raz kolejny ulubionego filmu, mimo że go dobrze znamy?

wtorek, 23 marca 2010

Ninja Gig Amandy Palmer w Powiększeniu; 22.03.2010

Godzina 11 z minutami. Siedzę na fejsie, jak na porządnego młodego człowieka przystało. Przeglądam wpisy i bum! - FRH piszą, że Amanda zagra w Warszawie, nie wiadomo jeszcze, gdzie, trzeba tylko przeglądać Twittera Amandy. Potem pojawiało się coraz więcej informacji, że około 19, że tylko kilka piosenek, że gdzieś w okolicach empiku na Marszałkowskiej, bo tam swoje książki podpisywał Neil Gaiman. Wreszcie o 13 wszystko wiadomo,19, Powiększenie, ninja gig będzie "Polish style" czyli może będzie trwał nawet dwie godziny.

W Powiększeniu byłem kilkanaście minut przed 19, osób było już sporo, choć na dole, tam gdzie miał się odbyć koncert było jeszcze puściutko. Jednak wszystko było gotowe. Jak to bywa na koncertach było półgodzinne opóźnienie, również trochę z mojej winy, a efekty będzie można usłyszeć już dziś po 20 w Radiu Aktywnym. 

Jako się rzekło, Amanda zaczęło ok 19.30, potem przyznała, że głównym powodem było uczenie się "Bad Romance" Lady Gagi. Amanda była bardzo rozmowna, gadała jak najęta, przez dwie godziny zagrała może z 8 piosenek, w tym jedną z płyty ("Oasis),dwie zupełnie nowe (o domu i "Gaga Palmer Madonna") i kilka coverów, w tym na koniec "Creep" Radiohead, szkoda, że Kulka była w tym czasie we Wrocku (ma dziewczyna ogromna pecha), może razem by zagrały, bo wersja Gaby ze Stodoły była bardzo elektryzująca. Zagrała też przejmującą wersję "In Between Days" The Cure. Poza tym gadała, gadała i gadała. Nie przynudzała, ale opowiadała świetne historie: o Gadze, swoim domu. Wciągała też tabakę z dwiema dziewczynami. Działo się, działo. Tam po prostu trzeba było być, bo żadne słowa nie oddadzą atmosfery, która wytworzyła się w Powiększeniu. Miałem uczucie,   że uczestniczę w czymś wyjątkowym. I taki był ten koncert, spontaniczny, pełen śmiechu i radości. Jasne, zdarzały się błędy i niedociągnięcia, zresztą Amanda przyznała, że nie umie grać na ukulele. Ale było wyjątkowo. Jak na razie bezsprzecznie koncert roku. Amanda, wracaj jak najszybciej, jak obiecałaś ;)

środa, 17 marca 2010

Sublime Frequencies vol.1

Jeśli marzysz o czymś egzotycznym, nieznanym, zaskakującym lub po prostu chcesz posłuchać czegoś nowego, spróbuj czegoś od Sublime Frequencies.

Amerykanie w swoim katalogu mają zarówno albumy pojedynczych wykonawców, jak i rozmaite składanki, w których się specjalizują. Latynoamerykańska psychodelia z lat 60., tajskie rock'n'rolle - to najmniej egzotyczne przykłady. Oprócz tego można posłuchać muzyki mniejszości etnicznych z Laosu, muzykę Sahrawi, instrumentalny bollywoodzki pop, funk z faveli, puszczany na imprezach Comando Vermelho, najsilniejszego gangu w Rio przełomu wieków. Specjalnością i unikatowym pomysłem Amerykanów są płyty, które wypełniają od początku do końca transmisje radiowe. Od muzyki przez reklamy po serwisy informacyjne. I tak można się dowiedzieć co szumi w eterze w Birmie, Phenianie, na Sumatrze, Phnom Penh czy w Indiach. A to nie wszystko.

Jak już napisałem poza składankami Sublime Frequencies wydają także albumy kilku artystów. Moimi osobistymi faworytami są dwa tuareskie "zespoły" z nigerskiego Agadezu: Group Inerane i Group Bombino. Tak, jak Tinariwen są oni częścią tuareskiej gitarowej rewolucji, i tak, jak kiedyś lider Tinariwen, uczestniczą w antyrządowej rebelii. Właściwie obie grupy można traktować jako całość, bo grają w nich prawie ci sami muzycy. Płyta Inerane była nagrywana na ulicach Agadezu, płyta Bombino podobnie, ale pierwsza część albumu była rejestrowana nocami na piaskach Tenere. Sublime Frequencies piszą o ich piosenkach tak: "Ta muzyka i jej przesłanie nadziei, sprawiedliwości i uprawomocnienia tuareskiego stylu życia dzisiaj brzmią głośniej niż kiedykolwiek", "Te dziesięć piosenek jest kombinacją korzennego rocka, bluesa i folku w lokalnym tuareskim stylu czasem przeradzająca się pełną gitarową psychodelię. Tyle strona Sublime Frequencies.

Tym, co mnie najbardziej zachwyca w tych dwóch płytach to ich kojąca prostota, transowość i autentyczność, która aż bije po uszach. Ta muzyka chwyta za serce, wiem, że to mocno wyeksploatowany zwrot w czasach, kiedy wszystko musi być naj-, by zaistnieć w świadomości odbiorcy, ale do nich ten zwrot pasuje jak ulał. Nie trzeba znać ich języka, by poczuć ich smutek i radość. Gdyby ich do kogoś porównać , to z pewności byliby to wspomniani już Tinariwen, będący wzorem dla każdego tuareskiego gitarowego zespołu, ale Inerane i Bombino wydają się bardziej rebelianccy. Ciężko cokolwiek o nich napisać. To właśnie w takich momentach brakuje słów, bo tej muzyki się doświadcza, a nie po prostu słucha. Jest egzotyczna, ale i bliska, bo tak naturalna.



Oprócz płyt audio, Amerykanie mają w katalogu kilka DVD, korespondujących z CD czy winylami, czyli można obejrzeć dokumenty o Syrii, Maroku, Nigrze, Birmie i o muzykach i muzyce z tamtych stron. To także raczej materiał na osobny artykuł.

Każdy tytuł jest wydawany w 1000 egzemplarzy, najczęściej analogów. Jeśli jest duże zapotrzebowanie na album, to po jakimś czasie SF wypuszczają kolejne 1000 sztuk, ale już samych CD. Potem można jedynie kupić wersję cyfrową.

Warto się trochę wykosztować i zaopatrzyć w kilka pozycji Sublime Frequencies, bo mogą dostarczyć niezapomnianych wrażeń. Polecane szczególnie muzycznym poszukiwaczom.

wtorek, 16 marca 2010

Krótkopis #1 - dożynki 2009 pt1. A-H

W krótkopisie będę pisał o płytach za mało fajnych, by sieknąć na ich temat elaborat lub o płytach, o których taki elaborat wypocić jest bardzo trudno. Tak czy siak będzie krótko. Na początek część resztek z roku poprzedniego.


Alice in Chains - Black Gives Way to Blue
Z gimnazjalnej zajawki na grunge zostali li tylko Pearl Jam, Screaming Trees i Mudhoney, choć drzewiej to łykało się wszystko z Seattle, nawet się miało koszulki i odpowiednie naszywki. Z AiC również. Fakt, "Dirt" to naprawdę dobra płyta. Nowa już niekoniecznie, i nawet nie chodzi o bezczeszczenie pamięci Layne'a, bo i tak wiadomo, że AiC to przede wszystkim Cantrell. Ta płyta jest po prostu nudna. Okropnie nudna. I już. Nie polecam.



The Assemble Head in Sunburst Sound - When Sweet Sleep Returned
Okładka, nazwa zespołu, tytuł i miejsce pochodzenia (Frisco) mówią wszystko. Psychodela na całego. Można się pokusić o stwierdzenie, że to melodyjniejsza wersja późnego Comets On Fire. Odkrywczy to oni nie są, ale słucha się tej płyty wyśmienicie. Polecam.


AU - Versions
W zeszłym roku zaliczyłem ich dwa koncerty. Pierwszy podobał mi się bardzo, drugi bardziej. Kupiłem dwie płyty również. Tę na drugim koncercie i również podoba mi się bardziej. AU czyli w chwili obecnej Luke Wyland i Dana Valatka nagrali nowe wersje starych kawałków. Jest i minimalistycznie, i melodyjnie, ciekawie. Polecam.


Blakroc - Blakroc
Dwaj biali, bluesowi brodacze zebrali tuzów rapu i wysmażyli z nimi jedną z dwóch najlepszych hip-hopowych płyt AD 2009 (ta druga to Q-Tip). Świetne gitarowe, niebanalne, trochę oldskulowe podkłady + jedne z najlepszych flow za Oceanem. Polecam.


Chickenfoot - Chickenfoot
Kazus podobny do AiC, czyli wieje nudą. Poza tym za bardzo chcą być nowymi Zeppelinami, co wychodzi im najwyżej średnio. Ale przynajmniej Satriani wkurza mniej, a Smith jak zawsze wymiata. Nie polecam.


CocoRosie - Coconuts, Plenty of Junkfood
Epka tylko, szkoda, bo ja ciągle czekam na pełny album. Całkiem zgrabna jest ta płytka, trochę osładza oczekiwanie na nowy krążek. Nie zachwyca jednak. Mimo wszystko polecam, z zastrzeżeniem, że jeszcze bardziej polecam debiut.


Cymbals Eat Guitars - Why There Are Mountains?
Stare indie z emo wokalem (ale chodzi mi o drugą falę emo). Najbliżej im chyba do Sunny Day Real Estate. Ale jednak "Diary" to to nie jest, choć słucha się ich przyjemnie. Raczej polecam


Florence + The Machine
Melodie nawet zgrabne. Jednak wszystko to było. Lepiej posłuchać Kate Bush albo Tori Amos. Raczej nie polecam.


Her Only Presence - A Brand New Start
To nie zespół, a jednoosobowy projekt Luisa Cifre z Barcelony. Łączymy akustyczne smęty ze smętami emo + bity i różne trzaski + harmonijka. Wychodzi niezwykle urokliwa, trochę depresyjna płyta z bardzo ładnymi piosenkami. Nic dziejowego, ale to bardzo przyjemna rzecz. Polecam.


Hey - Miłość!Uwaga! Ratunku! Pomocy!
Zupełnie nie wiem, czemu zapomniałem o niej przy okazji krajowego podsumowania roku. Biję się w piersi straszliwie, wstyd mi jest strasznie. Hey od odejścia Banacha promienieje. Każda płyta jest albo tak dobra jak poprzedniczka, albo lepsza. M!U!R!P! nie jest wyjątkiem. Więcej elektroniki niż gitar, świetne rozwiązanie, bo nie stracili nic ze swojego charakteru. Bezsprzecznie jedna z najlepszych płyt ubiegłego roku. Bardzo polecam.


niedziela, 14 marca 2010

Myslovitz + Max Weber; Palladium 13.03.2010; Warszawa

Mimo że był to mój ósmy koncert Myslovitz, jak zawsze był to koncert wyjątkowy.

Przed Myslo zagrali Max Weber, których widziałem w październiku na Postcore Galore w CDQ. Wtedy było spoko, ale bez rewelacji, wczoraj było tak samo. Przyzwoity indie rock trochę w starym stylu. Wokalista irytował manierą podczas pogaduszek i podziękowań między kawałkami, straszliwie zaciągał końcówki. Basista wyglądał troszeczkę jak ugrzeczniona wersja Dulliego sprzed 20 lat.

Myslovitz zaczęli chwilę po 20. Od "Moving Revolution" jeszcze z debiutu, kawałka nastrojowego, pełnego różnych dziwnych dźwięków, dość eksperymentalnego, który płynnie przeszedł w "W 10 sekund przez całe życie". W połowie sięgnęli po nowy kawałek, nazwany roboczo "Iowa", który przypomina trochę rozmarzone oblicze Yo La Tengo, a trochę "Skalary, mieczyki, neonki". Podobnie ostatni, roboczo zatytułowany "Przemek 2", co wskazuje autora. Szkoda, że oba są w języku angielskim. Szkoda, bo Myslovitz najlepiej sprawdzają się w rodzimym języku, czego dowodem jest niezbyt udana anglojęzyczna wersja "Korovy". Jednak jeśli cała płyta będzie, jak te dwie piosenki, to nie ma się czym martwić, nawet tym angielskim.

Poza tym było jak zwykle, czyli świetnie. Powaga szalał w tym swoim kącie sceny, zachęcał do klaskania, skakania i jazgotał na swojej gitarze. Jaca wyglądał niczym jeden z braci Gallagherów w swoich okularach przeciwsłonecznych. Myszor w eleganckiej koszuli wyglądał jak stateczna głowa rodziny i przez większość czasu tak się zachowywał. Lali za bardzo nie było widać, bo podobnie jak na Heyu (i tu przepraszam za brzydkie słowa, ale inaczej się nie da) po oczach napieprzały LEDowe reflektory. Przez pierwsze 20 minut bardziej zastanawiałem się czy oczy bolą bardziej od niebieskiego czy od czerwonego światła niż delektowałem się koncertem. No a Rojek zaskoczył, bo nawet pożartował troszkę ze sceny, normalnie świat się kończy.

Setlista była dobrana świetnie. Wymienię tylko highlighty: "Siódmy koktajl" - jedna z moich trzech ulubionych piosenek Myslo, wreszcie udało mi się ją usłyszeć na zywo, bo niestety nie bylem na grudniowych koncertach w Stodole; "Szklany człowiek" - mój absolutny faworyt jeśli chodzi o ten zespół; "Gdzieś"; "Myszy i ludzie" zagrane zamiast "Krakowa"; rzadko grane "Chciałbym umrzeć z miłości". Zabrakło mi "Księcia życia", ale tego raczej nie grają i "Miłości w czasach popkultury". Ale to tylko takie zbędne narzekanie, bo naprawdę nie mam temu koncertowi prawie nic do zarzucenia. Prawie, bo te światła były strasznie denerwujące.

Myslovitz są w wyśmieniej formie, to widać i słychać. A nowe kawałki każą z nadzieją czekać na nowy krążek.

I jako bonus, archiwalna i  (do dziś wydawało mi się to niemożliwe) entuzjastyczna recenzja koncertu Myslo z Porcysia.

Stare ale jare - wywiad z Ziembą

No, wreszcie go zmontowali i można pokazać światu mój offowy wywiad z 1/4 Black Tapes.

środa, 10 marca 2010

Muchy - "Notoryczni debiutanci"

Pierwotna, porcysiowo-trójkowa podjarka Muchami , namaszczenie poznaniaków na nadzieję rodzimego rocka, zupełnie mnie ominęła. O istnieniu Much dowiedziałem się, gdy Warna-Wiesławski, wtedy jeszcze młody bałtysta, dał mi do posłuchania „Brudny śnieg”. I powiedzmy, że wsiąkłem, bo chyba jeszcze tego samego dnia, pobiegłem do sklepu po własny egzemplarz „Terroromansu”. O nim już kiedyś pisałem w innym miejscu, więc daruję to sobie i napiszę, że to dobra płyta jest po prostu.

„Notoryczni debiutanci” mieli jeszcze ciężej niż „Terroromans”. Dawni zbawcy polskiego niezalu zbratali się ze znienawidzonym przez środowisko indie Happysadem i, o zgrozo, pojechali z nimi w trasę. W kilka tygodni przeistoczyli się w zespół dla gimnazjalistek. Prawdziwa tragedia. Tak więc Muchy musiały pozbyć się dwóch łatek.

„Przesilenie” usłyszałem w Trójce jakoś w listopadzie/grudniu. Co tu dużo gadać, nie spodobał mi się, więc do przyszłej płyty miałem stosunek dość sceptyczny. Oznaką, że może być dobrze, był koncert w HRC, gdzie naprawdę dali radę. Nowe kawałki wypadły bardzo dobrze, nawet „Przesilenie”. A potem płyta trafiła na majspejsa. I wtedy się zaczęło.

Od „Rekwizytów” do starego, jeszcze z czasów pierwszego dema „Kołobrzegu-Świnoujścia” mamy do czynienia z piosenkami najwyższej próby. Mój największy faworyt to fenomenalni „Księgowi i Marynarze”, od których nie mogę uwolnić od kilku dni. Drugi to „15 minut później”, troszkę roztańczony kawałek o dorastaniu i zakochaniu. Kurde, też czytuję Thorgale, choć za mały jestem, by je zdobywać w księgarniach, tak, jak to robił Wiraszko i, na przykład, mój ojciec, dzięki któremu zainteresowałem się komiksem. Jak już podrosłem, to po Thorgale łaziłem do empiku. Chłopaki częściej sięgają po klawisze i syntezatory, ale nie odważyli się na tak odważny krok, jak Franz Ferdinand. Nadal jest oszczędnie brzmieniowo, może troszkę w stylu alternatywnego rocka sprzed dwóch i pół dekady, ale pojawiają się takie smaczki, jak trąbka czy akordeon. Słabych momentów nie odnotowałem.

Znów wszystko jest po polsku. Z polskimi tekstami jest problem nie od dziś. Nie każdy jest Nosowską czy Pablopavo. No i wiadomo, jakbyś się człowieku nie starał, to i tak „You’re beautiful” brzmi lepiej niż „jesteś piękna”. I jeszcze jest większa (co nie znaczy, że duża) szansa, że cię zauważą na Zachodzie. Głupoty po polsku rażą bardziej niż w jakimkolwiek, nawet najlepiej znanym języku obcym. Czy ktokolwiek zastanawia się, jakie teksty ma Brydzia na przykład? Przeintelektualizowanie i grafomania również jest dużo łatwiejsza do wykrycia. Patrz Rogucki. Słucjać się tego nie da, ale jakby zaśpiewał to po angielsku, nie byłoby pewnie problem. To jak sobie poradził Wiraszko?

Na „Terroromansie” było kilka naprawdę mocnych tekstów (choćby „Brudny śnieg” czy „Zapach wrzątku”). Były też teksty słabsze, jak na przykład „Galanteria”, która dosłownie ocierała się o granicę grafomanii. Tutaj sytuacja wygląda lepiej, najsłabszy tekst na „Notorycznych”, nota bene numer tytułowy, jest dużo lepszy niż najsłabsze teksty „Terroromansu”. Również dzięki temu, że fragment „To będzie dobry rok, bez rocznic i postanowień, bez roszczeń i rozczarowań” to jedne z najlepszych wersów Wiraszki w ogóle, idealnie oddający zmęczenie dwudziestokilkulatków szarą polską rzeczywistością, a jednocześnie jest pełny optymizmu. Wiraszko przez te dwa lata dojrzał, wyrobił się warsztatowo, że tak powiem, stał się bardziej nostalgiczny – zmieniły się i jego teksty.

Udało się skubańcom, poprzeczkę ustawioną przez debiut przeskoczyli z kilkumetrowym zapasem i ustawili ją jeszcze wyżej. Trzeciej płycie będzie jeszcze trudniej niż „Notorycznym”, ale po tym, co pokazali tutaj, wierzę w nich. A nawet jeśli nie przebiją „Notorycznych” to miejsce w historii mają zaklepane. Nowa dekada będzie należeć do nich.

sobota, 6 marca 2010

Wolna Muzyka vol.2 - 6.03.2010

Setlista:

1.Marnie Stern - The Package Is Wrapped
2. Alina Orlova - Lijo
3. Les Fin'Amoureuses - Wa Habibi - Adieu Paure Carnavau
4. Amelie-les-crayons - La Maigrelette
5. Dessa - Mineshaft II
6. Basia Bułat - If Only You
7. Patti Smith - My Generation
8. PJ Harvey - Shame
9. Norah Jones - Broken
10. Kylie - Sentisized
11. Garbage - Hammering in My Head
12. Tori Amos - Gold Dust
Bonus:
13. Vavamuffin - Baaba

Chyba było lepiej niż ostatnim razem, tak przynajmniej myślę. Choć przed Aliną było kilka problemów technicznych, na szczęście szybko udało się je rozwiązać. Słyszymy się już niedługo, mam nadzieję.

piątek, 5 marca 2010

Goździki i rajstopy

Tak, jak miesiąc temu, znów będę miał całą godzinę w radiu dla siebie. Znów szóstego o szóstej. Jednak tematyka będzie inna. A jaka? Tego łatwo się domyślić z tytułu tego posta. Za 3 dni Dzień Kobiet i postanowiłem jakoś uczcić to święto płci pięknej. Będą piosenki pań i jedna dla pań od panów. Więcej szczegółów jutro od 18 na antenie Radia Aktywnego. Zapraszam serdecznie, a najserdeczniej wszystkie panie.

poniedziałek, 1 marca 2010

Capital + Blind Date, 1.03.2010; Lorelei; Warszawa

Zacznę od miejscówki. Lorelei jest w samym centrum miasta, na Widok, czyli czekał mnie 10-minutowy spacer z domu, po drodze wstąpiłem jeszcze do mega-kapitalistycznego sklepu, ale to tylko tytułem nic niewnoszącej dygresji. Miejsce może i w samym centrum, ale dość nieduże, przez co było straaaasznie gorąco. Do plusów należy zaliczyć zakaz palenia, wreszcie nie śmierdziałem po koncercie. Sceny brak, ale to nic dziwnego, w końcu to pubokawiarnia (!).

Koncert Blind Date był szybki, głośny i bardzo energetyczny. Za wiele nie widziałem, ale to nie było, bo słyszałem całkiem nieźle. Zagrali trochę ponad pół godziny razem z bisem, czyli króciutko. Wokalistka tak szybko wypluwała z siebie słowa, że nie bardzo można było cokolwiek zrozumieć, ale i tak było bardzo fajnie. Jednak byli oni tylko przystawką do Capital ;)

Niestety, nie widziałem debiutanckiego koncertu Capital w Satu, więc tym chętniej poszedłem do Lorelei. Było naprawdę świetnie. Najntis riwajwal objął nie tylko indie, ale i post-hardcore, bo chłopakom było blisko do Fugazi czy ATDI, jednak zamiast nerwu postawili na groove. Panu wokaliście zdarzyło się mocniej krzyknąć, jednak niewiele to dawało, bo dwie gitary bas i perkusja to za dużo jak na możliwości Lorelei i wokal niknął. Nie bez znaczenia był też wadliwy kabel. Jednak poza tymi problemami technicznymi było bez zarzutu, co dziwnym nie jest, bo przecież to zespół złożony z weteranów warszawskiego niezalu. Chłopaki bujali bardzo ładnie, wokalista miał lekkie ADHD, skończyli przed 22, bo wiadomo, cisza nocna. Bisu nie było, a szkoda. W każdym razie z niecierpliwością czekam na singla, epkę, cokolwiek, bo kawałki na majspejsie to trochę mało. Oficjalnie zostałem ich fanbojem.