Sleigh Bells, Festsaal Kreuzberg, Berlin, 7 III 2012
Turbowolf, Hydrozagadka, Warszawa, 8 III 2012
1. 20 godzin w autobusie, dwa koncerty dwóch kompletnie różnych zespołów w dwóch różnych stolicach.
2. Jeśli dziś jest środa, to jesteśmy w Berlinie. Miasto jak miasto. Ani szczególnie brzydkie, ani zjawiskowo piękne. Zresztą nie ono było najważniejsze.
3. Przed Sleigh Bells wystąpiła Charli XCX, najnowsza londyńska zajawka Pitchforka. Młoda, bo ledwie dziewiętnastoletnia, ale już z poważnym doświadczeniem, występuje od lat pięciu, czyli jak można łatwo wyliczyć, była wtedy strasznym smarkaczem. Na scenie czuje się bardzo dobrze, jej gotycko-electropopowe piosenki to w większości potencjalne hity. Jedyne nad czym by mogła popracować to image sceniczny. Na razie przypomina Slutty Spice. A, mnie najbardziej ucieszyły oczywiście "Nuclear Seasons" i zjawiskowa wersja "Stay Away".
4. Sleigh Bells, jak na prawdziwe prawdziwe gwiazdy przystało, kazali na siebie czekać dobre pół godziny. Gdy już wyszli na scenę, w głowie pojawiła mi się jedna nazwa: Crystal Castles. Nie dość, że uważam Amerykanów za gitarowy odpowiednik kanadyjskiego duetu, to jeszcze oni zdali się to potwierdzić występem. Jak CC na żywo wspomaga perkusista, tak Sleigh Bells gitarzysta. Tak samo w centrum uwagi jest wokalistka, która wchodzi w interakcję z publicznością (ale nie tak chaotyczną i destrukcyjną). I wreszcie tak samo mocno korzystają ze stroboskopów. To znaczy, gramy - strobo na pełnej mocy, nie gramy - ciemno.
5. Niestety szwankowało nagłośnienie. Spodziewałem się, że pod sceną, gdzie spędziłem cały koncert wciśnięty między niemieckie małolaty, nie będzie dźwięku jak żyleta. Tego, że dalej będzie zanikał wokal już nie (a tak mi mówił Tomek). Pan dźwiękowiec przegrał ze ścianą Marshalli. Niestety.
6. Poza tą niedogodnością było doskonale. Alexis w swoim żywiole, zbijała piątki z pierwszymi rzędami, Derek badassował do tego stopnia, że jednego gościa, który chyba szósty raz wleciał na scenę, bez pardonu zrzucił z niej niczym Josh Homme. Doskonale ułożyli set. Na początek "True Shred Guitars", potem równomiernie przeplatały się hity z debiutu i "Reign of Terror". Na koniec "Treats", a na bisy "Rill Rill", "Demons" i "Crown on the Ground".
7. Dwadzieścia cztery godziny później znów byłem pod sceną. Prosto z autobusy z Berlina udałem się do Hydrozagadki. Zobaczyć rewelację brytyjskiego mocnego grania - Turbowolf.
8. Niestety na support w postaci moich ulubieńców z Elvis Deluxe nie zdążyłem. Zaczęli grać, gdy wysiadałem na Wilanowskiej.
9. Turbowilki to zupełnie inna bajka niż Sleigh Bells, więc publiczność obu tych koncertów mocno się różniła. Wychudzonych małolatów zastąpili barczyści rokendrolowcy. Dawno nie widziałem tak zapchanej Hydrozagadki.
10. Nagłośnienie lepsze niż w Berlinie. Pierwszy plus.
11. Bristolczyków roznosiła energia, najbardziej wąsatego wokalistę, Chrisa G i gitarzystę Andy'ego Gosha, który tak mocno wymachiwał swoim instrumentem, że byłem zdziwiony, że jest jeszcze w stanie na nim grać. Podobnie pan basista Joe Baker. Perkusista z kolei tak zapamiętale okładał bębny, że popsuł cztery pałeczki. Rzucał potem nimi ochoczo w publiczność. Jedną z nich trafił mnie prosto w nos. No ale przynajmniej mam niezła pamiątkę. Nie, żadnych złamań nie odnotowałem. Tylko kilka siniaków.
12. Energia udzieliła się też warszawskiej publiczności. Kocioł pod sceną utworzył się już w pierwszych sekundach występu i z każdą chwilą rósł w siłę. Crowd surfing był podobny do tego w Berlinie. Surferzy z braku fosy lądowali na scenie. Też był jeden zapamiętał surfer, ale nikt go sceny nie zrzucał.
13. Zagrali chyba jeszcze krócej niż Sleigh Bells. I jeszcze intensywniej. Czterdzieści minut, zero bisów. Same hity z debiutu + cover Jefferson Airplane.
14. Remis ze wskazaniem na Turbowilki.
Turbowolf, Hydrozagadka, Warszawa, 8 III 2012
1. 20 godzin w autobusie, dwa koncerty dwóch kompletnie różnych zespołów w dwóch różnych stolicach.
2. Jeśli dziś jest środa, to jesteśmy w Berlinie. Miasto jak miasto. Ani szczególnie brzydkie, ani zjawiskowo piękne. Zresztą nie ono było najważniejsze.
3. Przed Sleigh Bells wystąpiła Charli XCX, najnowsza londyńska zajawka Pitchforka. Młoda, bo ledwie dziewiętnastoletnia, ale już z poważnym doświadczeniem, występuje od lat pięciu, czyli jak można łatwo wyliczyć, była wtedy strasznym smarkaczem. Na scenie czuje się bardzo dobrze, jej gotycko-electropopowe piosenki to w większości potencjalne hity. Jedyne nad czym by mogła popracować to image sceniczny. Na razie przypomina Slutty Spice. A, mnie najbardziej ucieszyły oczywiście "Nuclear Seasons" i zjawiskowa wersja "Stay Away".
4. Sleigh Bells, jak na prawdziwe prawdziwe gwiazdy przystało, kazali na siebie czekać dobre pół godziny. Gdy już wyszli na scenę, w głowie pojawiła mi się jedna nazwa: Crystal Castles. Nie dość, że uważam Amerykanów za gitarowy odpowiednik kanadyjskiego duetu, to jeszcze oni zdali się to potwierdzić występem. Jak CC na żywo wspomaga perkusista, tak Sleigh Bells gitarzysta. Tak samo w centrum uwagi jest wokalistka, która wchodzi w interakcję z publicznością (ale nie tak chaotyczną i destrukcyjną). I wreszcie tak samo mocno korzystają ze stroboskopów. To znaczy, gramy - strobo na pełnej mocy, nie gramy - ciemno.
5. Niestety szwankowało nagłośnienie. Spodziewałem się, że pod sceną, gdzie spędziłem cały koncert wciśnięty między niemieckie małolaty, nie będzie dźwięku jak żyleta. Tego, że dalej będzie zanikał wokal już nie (a tak mi mówił Tomek). Pan dźwiękowiec przegrał ze ścianą Marshalli. Niestety.
6. Poza tą niedogodnością było doskonale. Alexis w swoim żywiole, zbijała piątki z pierwszymi rzędami, Derek badassował do tego stopnia, że jednego gościa, który chyba szósty raz wleciał na scenę, bez pardonu zrzucił z niej niczym Josh Homme. Doskonale ułożyli set. Na początek "True Shred Guitars", potem równomiernie przeplatały się hity z debiutu i "Reign of Terror". Na koniec "Treats", a na bisy "Rill Rill", "Demons" i "Crown on the Ground".
7. Dwadzieścia cztery godziny później znów byłem pod sceną. Prosto z autobusy z Berlina udałem się do Hydrozagadki. Zobaczyć rewelację brytyjskiego mocnego grania - Turbowolf.
8. Niestety na support w postaci moich ulubieńców z Elvis Deluxe nie zdążyłem. Zaczęli grać, gdy wysiadałem na Wilanowskiej.
9. Turbowilki to zupełnie inna bajka niż Sleigh Bells, więc publiczność obu tych koncertów mocno się różniła. Wychudzonych małolatów zastąpili barczyści rokendrolowcy. Dawno nie widziałem tak zapchanej Hydrozagadki.
10. Nagłośnienie lepsze niż w Berlinie. Pierwszy plus.
11. Bristolczyków roznosiła energia, najbardziej wąsatego wokalistę, Chrisa G i gitarzystę Andy'ego Gosha, który tak mocno wymachiwał swoim instrumentem, że byłem zdziwiony, że jest jeszcze w stanie na nim grać. Podobnie pan basista Joe Baker. Perkusista z kolei tak zapamiętale okładał bębny, że popsuł cztery pałeczki. Rzucał potem nimi ochoczo w publiczność. Jedną z nich trafił mnie prosto w nos. No ale przynajmniej mam niezła pamiątkę. Nie, żadnych złamań nie odnotowałem. Tylko kilka siniaków.
12. Energia udzieliła się też warszawskiej publiczności. Kocioł pod sceną utworzył się już w pierwszych sekundach występu i z każdą chwilą rósł w siłę. Crowd surfing był podobny do tego w Berlinie. Surferzy z braku fosy lądowali na scenie. Też był jeden zapamiętał surfer, ale nikt go sceny nie zrzucał.
13. Zagrali chyba jeszcze krócej niż Sleigh Bells. I jeszcze intensywniej. Czterdzieści minut, zero bisów. Same hity z debiutu + cover Jefferson Airplane.
14. Remis ze wskazaniem na Turbowilki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz