niedziela, 29 grudnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 24 XII 2019



Ostatnia tegoroczna audycja to przegląd moich ulubionych płyt z drugiej połowy 2019 roku. Tym razem sama muzyka, bez gadania. Na pełniejsze podsumowanie przyjdzie czas w styczniu, ciągle dosłuchuję kolejne płyty.

1. Radical Polish Ansambl - Il combattimento di Gaca e Meto (Radical Polish Ansambl)
2. Skolias & Bester - Htes to vradhi stu karipi (Rebetiko poloniko)
3. Opla - Gaweł (Obertasy)
4. El Khat - Marhaban Ahlan (Saadia Jefferson)
5. Jazz Band Młynarski-Masecki - Warszawo, moja Warszawo (Płyta z zadrą w sercu)
6. Joshua Sabin - Sutarti VI (Sutarti)
7. Provinz Posen - Moje życie (Provinz Posen)
8. YĪN YĪN - The Rabbit That Hunts Tigers (The Rabbit That Hunts Tigers)
9. Javva - Ancaman (Balance of Decay)
10. Cucoma Combo - Funky Oli (Cucoma Combo)
11. Xylouris White - Tree Song (The Sisypheans)
12. Ami Dang - Souterrain (Parted Plains)


sobota, 14 grudnia 2019

Najszybsza dekada

Oczywiście nie piszę na maszynie do pisania, nie jestem aż takim hipsterem
Wszędzie podsumowania dekady, choć ona kończy się dopiero za rok. Dla mnie jednak kończy dekada kończy się właśnie dzisiaj. Dziesięć lat temu opublikowałem tutaj pierwszy wpis. O tym, że zaczynam (kolejnego) bloga. Kolejnego, bo na koncie miałem już dwa, a ten konkretny miał być internetowym przedłużeniem audycji. Nazywał się też wtedy zupełnie inaczej, jak ta audycja, która nigdy nie powstała.

Blog został, audycja też się w końcu pojawiła - po dwóch latach, pod jeszcze inną nazwą i z innym pomysłem, do którego wróciłem w lipcu tego roku w Radiu Kapitał i wreszcie audycja i blog nazywają się tak samo.

Przez te 10 lat opublikowałem 529 wpisów. Niby dużo, ale to po pierwsze prawie dokładnie jeden post w tygodniu, po drugie sporo z nich to playlisty audycji, inne to linki do moich tekstów opublikowanych gdzie indziej, jeszcze inne to jakieś krótkie notki spisywane na szybko i publikowane bez większych przemyśleń. Może nie drugie tyle, ale niezliczona liczba wpisów leży gdzieś rozgrzebana w chmurze, albo nie wyszła poza fazę pomysłu. Tytanem pracy nie jestem, choć ciągle sobie obiecuję co styczeń, że tym razem to już na pewno będę pisał i publikował prawie codziennie.

Dziesięć lat to szmat czasu, a ta dekada biegła jeszcze szybciej niż inne. Z blogów, które istniały (i które czytałem), kiedy publikowałem tutaj pierwszy wpis, żaden już nie jest aktywny, albo - jak w przypadku Ziemi Niczyjej - wpisy pojawiają się maksymalnie kilka razy w roku (przypominam, że na Polifonii Bartek Chaciński zaczął pisać dopiero w kwietniu 2010). Przestali publikować nawet tacy stachanowcy jak WAFP! I ja to doskonale rozumiem, zajawka musi się kiedyś skończyć, jeśli nie przynosi żadnej gratyfikacji i satysfakcji. Fakt przeniesienia pisania o muzyce na Facebookowe walle i peje boli. W 2010 roku przez moment wydawało się, że może trend uda się odwrócić, ale musicspot upadł prawie tak nagle, jak powstał. Dobrze, że chociaż nie zniknął z sieci, bo kilka wartościowych tekstów zniknęłoby bezpowrotnie. Najbardziej żałuję, że Marta Słomka już nie pisze (a może pisze, tylko o tym nie wiem).

Dla mnie ta dekada była dobra. Poza blogiem pisałem do kilkunastu miejsc, od Bandcampa po Politykę. Po kilku z nich nie został nawet ślad w sieci - zniknęła chociażby strona M/I. W niektórych miejscach nie zagrzałem miejsca, w innych pojawiam się nieregularnie, w kilku jestem na stałe. Czyli chyba całkiem spoko.

Myślałem, jak zaznaczyć te dziesięć lat - może zmienić wygląd bloga, może zupełnie go przearanżować? I tak rozkminałem, aż zrobiło się za późno, żeby zrobić coś większego. Mam ze dwa niespisane wywiady (spisywanie nagrań to jedna z najgorszych rzeczy w tym zawodzie), a wydają się zbyt ciekawe, żeby siedziały tylko w chmurze, nieprzeczytane. Do końca roku postaram się je tutaj opublikować.

środa, 11 grudnia 2019

Na obrzeżach x Radio Kapitał 10 XII 2019


Dzisiaj skupiłem się na postaci Raüla Refree, katalońskiego gitarzysty i producenta, który jest odpowiedzialny m.in. za sukces debiutu Rosalíi. Od kilkunastu lat specjalizuje się w unowoczesnieniau flamenco, w tym roku zabrał się także za fado (efekty w styczniu), ale współpracuje tez z muzykami awangardowymi, jak Lee Ranaldo.

1. Rosalía - De plata (Los ángeles)
2. Refree - Dar a luz (La otra mitad)
3. Refree - Fandangos negros (La otra mitad)
4. Sílvia Pérez Cruz & Raül Fernández Miró - Pequeño vals vienés (Granada)
5. Richard Youngs & Raül Refree - Another Language (All Hands Around the Moment)
6. Lee Ranaldo & Raül Refree - Names of the North End Women (Names of the North End Women)
7. Lina_Raül Refree - Cuidei Que Tinha Morrido (Lina_Raül Refree)
8. Amália Rodrigues - Cuidei Que Tinha Morrido (Cuidei Que Tinha Morrido)
9. Luísa Sobral - Mesma rua mesmo lado (Rosa)

poniedziałek, 9 grudnia 2019

Algorytm ci tego nie podpowie

Jak szukać muzyki, kiedy wszystko wydaje się podane na tacę przez algorytmy serwisów streamingowych, które na pierwszy rzut oka (ucha) znają nasze gusta i przyzwyczajenia lepiej niż my sami? I co z muzyką, która nie jest w nich dostępna? Jak na nią trafić? Odpowiadam z przykładami.




Ritme Jaavdanegi możecie już posłuchać w streamingach, jednak kiedy na nią wpadłem kilka miesięcy temu, była dostępna tylko na Bandcampie. I może to nawet lepiej, bo bez wahania wysupłałem te kilka euro na pliki (a potem poprawiłem winylem). Jak na niego trafiłem, skoro nie pojawił się na żadnej playliście z nowościami? Nazwisko Mohammada Rezy Mortazaviego i tytuł jego najnowszej płyty zobaczyłem, przeglądając jedną z list październikowych premier na Polifonii. Jakiś Irańczyk, pomyślałem, pewnie eksperymentujący. To było trochę jak trafienie na interesującą okładkę w stacjonarnym sklepie (albo grzebiąc w tagach na Bandcampie, tak też mi się zdarza trafić na ciekawe płyty). Tylko, że gdybym spojrzał na tę konkretną okładkę, nie spodziewałbym się dronów z Teheranu.

Mohammad Reza jest wirtuozem dafu - bębna obręczowego - i tombaku - bębna kielichowego. Ritme Jaavdenegi to muzyka tylko na te dwa instrumenty i dwie okładkowe ręce. Nic więcej tam nie ma. Ale to wystarcza w zupełności. Wszystkie osiem kompozycji jest utrzymanych w tym samym metrum 11/8, tytułowym rytmie wieczności. Rytmie, którego Mortazavi, jak pisze w krótkiej notce dołączonej do płyty, poszukiwał od wielu lat. A miał go na wyciągnięcie ręki - ritme jaavdanegi, to rytm tych dwóch słów. Mortazavi był w Wiedniu, nie mógł spać, wyglądał przez okno, wspominał swoje dzieciństwo w Isfahanie i już, znalazł swój rytm, którego tak długo szukał.

Czasem trudno uwierzyć, że to gra jeden człowiek, a jeszcze trudniej, że to nagranie na żywo, bez żadnej późniejszej obróbki. Nietypowy, nieparzysty rytm w rękach Mortazavi jest lekki i tajemniczy jednocześnie, jak w dwuczęściowym Tears of a Fakir. Może też nerwowy, pełen niepewności, jak w pędzącym na złamanie karku Riding Time. Mohammad Reza wyciąga z tego rytmu jak najwięcej, pokazuje różne oblicza metrum i swoich instrumentów. Daf brzmi jak wiatr targający wysuszonymi gałęziami, tombak ma brzmienie bliższe ziemi, solidniejsze.



Ograniczając się do rytmu wieczności Mortazavi, nagrał przejmujący album. Medytacyjny, nienachalnie wirtuozerski, choć imponujący. I faktycznie eksperymentalny, tylko inaczej niż się tego spodziewałem, bo to eksperyment w ramach tradycji, można by powiedzieć, że perskie modern classical.

Mohammad Reza ma brata, Alirezę, na którego trafiłem już na własną rękę. No dobrze, pomógł mi w tym Rate Your Music. To właśnie drugi sposób na wychodzenie poza algorytm (i, zgadzam się, dość oczywisty) - warto sprawdzać, czy muzycy nie mają aktywnego rodzeństwa. Jeszcze się okaże, że zdolniejszego.


Nie chcę przez to powiedzieć, że uważam starszego z dwóch braci Mortazavi za lepszego muzyka, ale jego tegoroczny album Hamdelaneh Intimate Dialogues, to jedna z pięciu najlepszych tegorocznych płyt, jakie słyszałem (to był zresztą rok zdominowany przez Irańczyków). I, znów, jak w przypadku Mohammada Rezy, tytuł mówi wszystko. To dialog Alirezy grającego na santurze, perskich cymbałach z Markusem Stockhausenem, trębaczem (i synem Karlheinza). Naprawdę nie mam pojęcia, czemu o tej płycie jest tak cicho. Może dlatego, że wyszła w małej włoskiej oficynie Dark Companion Records. Dlatego - powtarzam - warto szukać wartościowych płyt na własną rękę, nigdy nie wiadomo, gdzie znajdzie się kolejna.

Hamdelaneh przypomina trochę I Will Not Stand Alone Kayhana Kalhora i Alego Bahramiego Farda. Obie oparte są na dialogu santuru i innego instrumentu, kemancze zamienia się rolami z trąbką, flugelhornem i w jednym przypadku z głosem Stockhausena. Obecność trąbki może przywoływać jazz, ale to nie do końca prawda.

Blisko tu do nagrań sygnowanych nazwą ECM Records (zresztą Stockhausen już dla nich nagrywał w przeszłości), podobna jest tu melancholijna atmosfera, granie ciszą, przestrzenność i skromność użytych środków. Pasowałby ten album do tej wytwórni, Mortazavi i Stockhausen posługują się podobnym językiem, co chociażby Eleni Karaindrou na Medei (choć to wypowiedź dużo bardziej osobista) - to przecięcie nie tylko jazzu i muzyki poważnej, ale różnych muzyk klasycznych, z większym naciskiem na improwizację, stąd bierze się ten jazzowy pierwiastek.

Hamdelaneh jest albumem bezwstydnie pięknym. Nie trzeba się go doszukiwać, wyławiać z momentów chaosu. W tym pięknie zaszyty jest smutek, jak w słonecznym, jesiennym dniu. Pożółkłe liście zwiastują zime, zamarcie natury i tak tutaj z każdego dźwięku wybrzmiewa nieuchronność przemijania i pogodne pogodzenie się z nim.



Dla tych dwóch płyt warto wyjść poza dyktat algorytmów. A ile jeszcze skarbów jest przed nim ukrytych.

wtorek, 3 grudnia 2019

Osobno, ale nadal z miłością

Omar Souleyman i Rizan Sai'd w warszawskiej Miłości, 2016

Kiedyś byli nierozłączni, wspólnie nagrali kilkaset płyt (fakt, większość to nagrania z imprez weselnych). Teraz, znani szeroko poza rodzinną Syrią, z której wygnała ich wojna domowa, występują oddzielnie. Nie mam pojęcia, czy coś ich poróżniło, czy po prostu rozeszły się ich artystyczne drogi.


O Rizanie Sa’idze i Omarze Souleymanie pisałem już wcześniej (więcej niż raz) i za każdym razem wspominałem o ich pierwszym koncercie na OFFie i jak trzęsła się podłoga sceny eksperymentalnej. Potem widziałem ich dwukrotnie - w Warszawie i Gdańsku w przeciągu 3 dni. Na tym pierwszym koncercie miejsca pod sceną okupowali Syryjczycy, dla których Omar jest niczym Wodecki (jakiś złośliwiec mógłby napisać, że bardziej jak Zenek Martyniuk), którzy co chwilę wypraszali Omara o kolejne przeboje. Poza tym wyglądały podobnie - Omar stateczny, jakby trochę wycofany, przytłoczony całą sytuacją, ale tak naprawde nad nią panujący, Rizan z tyłu sceny zawiadujący baterią keyboardów. W tamtym roku Sa’id wyszedł po raz pierwszy cienia partnera, wydając King of Keyboard. Może właśnie to był powód rozstania, bo już następną płytę Souleyman nagrał z nowym magikiem klawiatury, Hasanem Alo, który towarzyszy mu do dziś.



Swoje nowe albumy wydali prawie jednocześnie, w kilkutygodniowymn odstępie. Souleyman zadomowił się w Mad Decent, wytwórni Diplo, Sa’id zawędrował do kolejnej niewielkiej oficyny, francuskiej Akuphone. Jego Saz û Dîlan ukazało się pierwsze i to na nim skupię się na początek. Tytuł to po prostu ‘Instrumenty i tańce’ i właściwie ten opis na pewnym poziomie wystarcza. Sa’id na swoim Korgu gra szaleńcze dabke. A jednak, przeciwieństwie do King of Keyboard, na którym Sa’id pokazał swoje wirtuozerskie umiejętności w pełnej krasie, nie poddając się żadnym restrykcjom wynikającym z obecności wokalisty, tutaj znów usuwa się trochę w cień. Oczywiście, nie znaczy to, że rezygnuje z ekwilibrystyki, ale opakowuje ją w bardziej piosenkową formę. Współpracuje z wokalistami i wokalistkami, a każde z nich wnosi do jego dabke coś swojego.

Powstało coś w rodzaju albumu producenckiego. Krótkiego, bo to zaledwie 28 minut, dających bardzo szeroki przegląd nowoczesnego dabke. Saz û Dîlan przypomina trochę kompilacje wydawane przez Sublime Frequencies. Muzyka nie atakuje klubowym basem, ale mieni się barwami. Dzieje się w tle, programowane rytmy przenikają się z realnymi perkusjonaliami, syntezatory kilkukrotnie ustępują miejsca piszczałkom, w Mewal pojawia się chyba nawet niezsyntetyzowana wiolonczela. Nie do końca to dziwi, Sa’id jest także zręcznym perkusistą i flecistą. To chyba lepsze wprowadzenie do dabke, niż King of Keyboard, odrobinę spokojniejsze, mniej szalone, bardziej zróżnicowane.



Shlon Souleymana wygodnie rozsiada się w europejskich klubach, choć to również album, który w pewnym sensie spogląda w przeszłość, bo Omarowi na powrót towarzyszy dwójka muzyków. Poza Alo na Shlon pojawia się Azad Salih grający na przesterowanym sazie, czyli skład jest taki, jak na Haflat Gharbia: The Western Concerts, płycie od której zaczął się szał na dabke wśród zachodnich hipsterów.



Obecność Saliha nie wywraca muzyki Souleymana do góry nogami. Jego saz bezboleśnie wpasowuje się w aranże Alo, mieszczące się między weselem w Ras Al Ajn, rodzinnym mieście wokalisty a nocnym rave’em w berlińskim Berghain. Dodaje za to lekkości, której trochę mi brakowało na To Syria, With Love. Tam Alo chciał rozwiać wszelkie wątpliwości, że zastąpienie nim Sa’ida było dobrym wyborem. Dlatego atakował od samego początku potężnym brzmieniem, tutaj nadal jest na bogato, ale słychać, że po zdjęciu presji Alo sięga po ciekawsze rozwiązania, a jego współpraca z Salihem układa się znakomicie. Żaden z muzyków nie chce przyćmić drugiego. Najlepiej to słychać w 3tini 7obba, gdzie przerzucają się solówkami, ale w przyjacielski sposób, czy w Shri Tridin, gdzie wspólnie prowadzą narrację, wymieniając się rolami.

A Omar? Jak zwykle, trochę śpiewa, ale nie za dużo, w końcu nie jest najlepszym wokalistą na świecie, daje dużo miejsca swoim współpracownikom. Jak zawsze teksty kręcą się wokół romantycznej miłości i tęsknocie - to przecież muzyka weselna. Słychać trochę większe zmęczenie w jego głosie, jakby wiek i wygnanie zaczynało mieć na niego wpływ. A jednak na sześć kawałków zwalnia tylko w jednym, ale za to najpiękniejszym, Mawal.



Dobrze im obu - Souleymanowi i Sa’idowi - w nowych miejscach. Choć grali ze sobą ćwierć wieku, to bez siebie nawzajem radzą sobie bardzo dobrze. To cieszy.