poniedziałek, 11 lipca 2016

Poza utarte ścieżki



Podczas drugiej edycji IndieTalks Mariusz Herma przekonywał, że sięganie poza muzykę anglosaską może być rozwiązaniem na twórczy marazm. Potwierdzenie jego słów przyszło kilka dni później z Londynu.

Miesiąc temu Mumford and Sons wydali EPkę Johannesburg, którą nagrali wspólnie z legendą senegalskiego mbalax Baaba Maalem, szwedzko-malawijskim The Very Best i kapsztadzkim indiepopowym trio Beatenberg. To zdecydowanie ich najlepsza płyta. Właśnie dlatego, że otwierają się na nowe wpływy. Każdy z tych pięciu utworów wnosi nową jakość do twórczości londyńczyków. A to pojawiają nietypowe rytmy, a to gitara skrzy się jak w Senegalu. a to melodie wiele zawdzięczają township music. Co najważniejsze, nikt nie gra obok siebie, jak to często zdarza się w podobnych projektach, lecz w każdym momencie słychać, że artyści nawzajem się słuchają.

W piątek po 15 miesiącach w trasie Mumford and Sons wrócili do Londynu, swego rodzinnego miasta, by zagrać na British Summer Time. W zwyczaju tej imprezy, że za program dnia odpowiada headliner. Mumfordzi zaprosili Alabama Shakes, Wolf Alice, Kurta Vile'a, ale też swoich współpracowników z Johannesburga. The Very Best zagrali porywająco, z wielką charyzmą, często łamiąc "czwartą ścianę". Beatenberg pokazali się jako zespół poszukujący, ale dość poprawny. Baaba Maal za to zagrał najtrudniejszy koncert festiwalu, bardzo afrykański, zupełnie nie idący na ustępstwa dla zachodniej publiczności. 

Mumfordzi dla sześćdziesięciu tysięcy ludzi zagrali koncert fantastyczny, możliwe, że nawet najlepszy w swojej karierze. Ogromna charyzma, świadomość swoich możliwości, doskonały kontakt z publicznością. I jeszcze wielka radość z grania. Faktycznie, czasem komicznie wygląda jak przeżywają swoje piosenki, ale zaangażowania i poświęcenia nie można im odmówić. Tak, jak umiejętności porwania tłumów przez Marcusa Mumforda. Set był przekrojowy, prawie po równo potraktowali swoje dotychczasowe albumy, i nawet piosenki ze słabszej Wilder Mind zabrzmiały świetnie. 

Mnie najbardziej porwały trzy utwory z Johannesburga, w tym wykonana na bis Wona. 12 osób na scenie, potężne brzmienie, Afryka ukrywająca się w każdym dźwięku, podchwycona przez 65 tysięcy gardeł. To był zdecydowanie poruszający widok. Oby takich było coraz więcej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz