poniedziałek, 14 lutego 2011

PJ Harvey - "Let England Shake"


Czemu na blogu, a nie na Uwolnij Muzykę!? Proste, płyta została już zaklepana. Normalnie w takich wypadkach odpuszczam sobie pisanie recenzji, tym bardziej, ze ostatnio cierpię na nadmiar nowych płyt i chyba przestaję wyrabiać. 24 godziny na dobę to zdecydowanie za mało. Do tego trzeba odliczyć 8 godzin na sen, kilkanaście na studia, życie towarzyskie (zawodowego brak) i zostaje jeszcze mniej. A kupka płyt na dysku rośnie. Do tego jeszcze moja legendarna prokrastynacja. No ale dla Polly zrobię wyjątek.

No i tu miała być mega wypasiona analiza tej płyty. Nie wiem czemu, ale łatwiej rozbiera mi się na części pierwsze płyty artystów, z którymi nie łączą mnie tak silne uczucia. Nie, nie bójcie się, nie jestem psychofanem panny Harvey. Po prostu w jej przypadku chłodne, recenzenckie spojrzenie często ustępuje zupełnie nieobiektywnym emocjom. Może więc lepiej, że zostałem ubiegnięty, bo nad recenzją "Let England Shake" męczyłbym się bardziej niż nad nadchodzącą pracą magisterską (tak, jestem starym piernikiem). I wyszedłby pewnie strasznie suchy tekst, zupełnie nie taki, jaki chciałbym napisać, i co ważniejsze przeczytać. Na szczęście od prywaty mam tego bloga.

Data wydania na pewno nie jest przypadkiem. Dziś Walentynki.Z jednej strony święto różowych serduszek, z drugiej św. Walenty jest patronem chorych umysłowo. Polly, wiadomo, ma mocno zwichrowaną psychikę, a przy okazji napisała jedną z najpiękniejszych piosenek o miłości. A teraz chce zatrząść Anglią i zrobić to znienacka. A jaki jest lepszy na to dzień, niż ten, gdy nikt się tego nie spodziewa?

Fascynujące jest to, jak Polly przy okazji każdego albumu wymyśla się na nowo. I wizerunkowo, i muzycznie. Od mrocznej, uszminkowanej feministki przez Polly zakochaną, modną, wyzywającą laskę w sukienkach z nadrukami ikon popkultury (taką lubię ją najbardziej, był to okres mojej ukochanej "Uh Huh Her") do wiktoriańskiej zjawy. Od surowego, garażowego rocka, przez wpływy elektroniki do fortepianowych miniaturek. Przynajmniej od 10 lat z płyty na płytę jest coraz lepiej. 

Z "White Chalk"Polly została cytra akordowa (lub jak kto woli autoharfa), dostojność (a może to już po prostu kwestia wieku), okazjonalne zawodzenie i wiktoriańskie ciuchy. Reszta jest zupełnie nowa. Polly zaczęła korzystać z sampli, i podobnie jak w przypadku fortepianu cztery lata wcześniej, mimo bycia laikiem, ma mnóstwo wyczucia. Wysamplowany, arabsko brzmiący kobiecy wokal w "England" jest chyba najmocniej uderzającym momentem płyty. Reggae w "Written on a Forhead" dodaje trochę słońca. Gdybym miał wybrać jedną, ulubioną piosenkę, po długim wahaniu postawiłbym na "In the Dark Places", które bardzo przypomina moją ukochaną "Uh Huh Her", tyle że dochodzą dęciaki. Dęciaki, które świadczą o wyjątkowości tego utworu i "Let England Shake" w ogólności. Takich gitarowych strzałów jest jak na lekarstwo - jeszcze "Bitter Branches"

Brak gitarowych strzałów niczego oczywiście nie przesądza, to nawet nie jest zarzut. "White Chalk" jest najlepszą płytą Polly, a króluje tam fortepian i cytra. To znaczy była najlepszą. "Let England Shake", choć jest zupełnie nową, inną jakością, wyrasta głównie z "White Chalk" i niezbyt udanej kolaboracji z Johnem Parishem. No i zatrzęsła. Dokładnie tak, jak chciała.

3 komentarze:

  1. ""jak Polly przy okazji każdego albumu wymyśla się na nowo"

    Ktoś się na innego bloga niechcący zapatrzył :)

    OdpowiedzUsuń
  2. yyy, no teraz zauważyłem, że na polifonii jest prawie identyczne sformułowanie. mam nadzieję, że nie pójdę za to do więzienia.

    OdpowiedzUsuń
  3. niezbyt udaną z Parishem???? no nieeeee

    OdpowiedzUsuń