środa, 29 września 2010

Skrzyżowanie kultur raz

1. Minęły 3 dni Skrzyżowania Kultur.

2. Widziałem sześć koncertów: jeden wspaniały, dwa bardzo dobre, dwa dobre i jeden przeraźliwie nudny.

3. Ten wspaniały to Ladysmith Black Mambazo. Perfekcyjnie wykonany, z dużą dawką luzu, pełen radości życia i słońca. A to słońce przydało się w poniedziałek, bo pogoda nie rozpieszczała. Koncert Afrykanów, którzy nie używają żadnych instrumentów bardziej niż występ przypominał rytuał. Z tańcami, określonymi ruchami i gestykulacją. Był to rytuał pełen miłości do swej spalonej słońce ziemi.

4. Słońce pojawiało się jeszcze w kilku koncertach. Na przykład podczas koncertu Cacique '97. Afrobeat z latynoskimi naleciałościami bardzo mi się spodobał, mimo że przy występujących po nich LBM wypadli dość blado. Ale wiadomo, nie ten ciężar gatunkowy - Cacique '97 to przede wszystkim zabawa i taniec. Byli jak na razie jedynym wykonawcą, który wprost zaprosił siedzącą publiczność do tańca.

5. Publiczność na festiwalu jest dość niemrawa. To znaczy, owszem, owację są gorące, nawet wtedy, gdy zespół nie do końca na to zasługuje, ale prawie wszyscy siedzą, mają mądre miny. Fakt, pod sceną robi się gorąco, jakieś dziewczęta tańcują, nieśmiało podrygują chłopaki, ale to wszystko za mało, jak na taki wulkan energii, jakim są niektórzy wykonawcy. Nie wiem, może to fakt, że średnia wieku na festiwalu jest dość wysoka, a może to po prostu specyfika siedzących koncertów.

6. Dziewczęta, a raczej kobiety, tańczyły też na scenie. Taniec był ważnym elementem występu Tamburellisti di Torrepaduli. Występu, z którym mam problem. Z jednej strony, był bardzo żywiołowy, miejscami rytualny, z tancerką raz odzianą w biel, raz w czerwień, tamburellisti grali na swoich tamburynach, jakby to były wielkie zestawy perkusyjne, a każdy z nich miał tylko jeden bębenek. Z drugiej strony, momentami wydawało mi się to przaśne. Włosi wywodzą ten taniec i muzykę od greckich kolonistów, ale skrzypki, gitara i akordeon to niekoniecznie starogreckie instrumentarium. Wiem, minęły już trzy tysiące lat, ale ta muzyka czasem brzmiała, jak  muzyka cygańska, czasem jak irlandzka, a czasem nawet jak kurpiowska. Ciągle nie wiem, jak ocenić ten koncert, na razie wygrywa ocena pozytywna, dlatego umieszczam go w kategorii dobrych.

7. W tej samej kategorii umieszczam koncert Buiki na inaugurację festiwalu. Choć starała się, jak mogła, mnie nie porwała. Za dużo ekwilibrystyki, za dużo wokalnych popisów. Starania doceniam trochę mniej niż efekt.

8. Drugi koncert z inauguracji to jak na razie jedyny koncert z grupy: przeraźliwie nudny. Nie wiem, może jestem za młody, może za mało osłuchany, ale Ivan Lins smucił i przynudzał przez bite dwie godziny. Gdyby jeszcze jego zespół miał fajne brzmienie, byłbym w stanie to wytrzymać, ale nie, jak na złość, jego brzmienie jest wyjęte z lat 80. Dziękuję bardzo.

9. Ostatni z dotychczasowych sześciu koncertów nie zawiódł mnie. Mayra Andrade, nie dość, że jest przeurocza, nagrała bardzo przyjemną płytę, to jeszcze dobrała sobie świetnych muzyków, którzy razem z nią wyczarowali magiczny wieczór. Czasem liryczny, czasem zachęcający do tańca, trochę afrykański, mocno latynoski. Prawdziwe skrzyżowanie kultur.

niedziela, 26 września 2010

Brodka - "Granda"



Jeszcze ze dwa tygodnie temu, gdyby ktoś mi powiedział, że napiszę tekst o Brodce i jej nowej płycie, uznałbym to za grandę. A jednak młoda góralka się tu pojawia właśnie dziś, ze swoją "Grandą".

Przyczyną mojego hipotetycznego niedowierzania jest przede wszystkim gapiostwo. Brodka, zwyciężczyni: Idola, szybko, szybciutko trafiła do grupy: "źle wykorzystany potencjał vel zawiedzione nadzieje". I przestałem w ogóle o niej myśleć. Przypomniałem sobie przy okazji "Tesli" Silver Rocket, gdzie wypadła całkiem nieźle. Nadal jednak nie zaprzątałem sobie nią głowy. Błąd. Gdyby nie RYM-owa zawierucha nad singlem "W pięciu smakach" nie zaprzątałbym sobie nadal. I byłby to błąd jeszcze większy.

Bo "Granda" to płyta bardzo solidna. Spójna brzmieniowo, ciekawa, z dobrymi melodiami, bez wszystkich wad toczących nasz mainstream. Brodka po dwóch płytach ma wreszcie pomysł na siebie i swoją artystyczną kreację, co dołącza ją do niezal popowych pań, jak Gabriela Kulka, czy (solowa) Nosowska. Wokalnie bliżej jej do Nosowskiej, słownie do Kulki (ale pamiętajmy, słowa na "Grandzie" to przede wszystkim sprawka Radka z Pustek i Budynia, więc o semantycznej mieliźnie nie ma mowy). Muzycznie - muzycznie mamy tu mnóstwo odniesień do świeżych nurtów w zagramanicznym niezal popie.

Czyli mieszamy: elektronikę z góralskimi skrzypkami, akordeony z bitami, piosenkę francuską z polskim temperamentem, orient z szalonym disco. "Bez tytułu" to bezpośrednie (może nawet za bardzo) odniesienie do drugiej płyty Mum. Z jednej strony, jak kraść, to od najlepszych, a przecież "Finally We Are No One" to moja lista lat zerowych. Z drugiej, mogłaby to zrobić mniej ostentacyjnie. Minutowy "Hejnał" może wydawać się niepotrzebny, ale przypomina o baśniowości tego krążka. "Szysza" zaczyna się od góralskich wokaliz, które mogłyby się znaleźć u Kapeli ze wsi Warszawa, co od razu robi mi dobrze. Jednak największy wybuch zajebistości to właśnie "W pięciu smakach", w którym mamy, i wietnamskie bary, i Skaryszaka i warszawskie mosty, i szalone, imprezowe rytmy, i górali. Czekam na pierwsze klubowe remiksy. Tym, którym się wydaje, że Brodka nic nie robi, tylko zrzyna z Nosowskiej, polecam "KO". Wszelkie wątpliwości powinny być rozwiane.

Fakt, pod koniec tempo trochę siada, może się to nie podobać. Mnie nie przekonuje nudnawa "Syberia", ale wynagradzają mi to "Kropki i kreski", które tekstowo zostały porównane już do Wiraszki, a ja nie wiem, czy to dobrze czy źle, bo Wiraszkowe momenty - zdecydowanie tak, Wiraszkowa całość - już niekoniecznie. Samiutka końcówka zaskakuje, Brodka śpiewa po francusku. Bez żenadki. Kolejna zaskoczka na tej płycie pełnej zaskoczek.

To ja zapętlam sobie "Grandę" i jadę w miasto.Zdecydowanie polecam.

poniedziałek, 20 września 2010

Ekatarina Velika - Ljubav


EKV był jednym z zespołów, poleconych mi przez przygodnie poznanego Serba. O samym fakcie polecania już pisałem.O polecanej muzyce nie. Powróciwszy do domu, zacząłem przeglądać RYMa. I cóż, okładka "Ljubav" wyglądała najlepiej (pozostałe w większości - szkoda gadać). I nie pomyliłem, płyta z taką okładka nie może być słaba (ciągle mam wrażenie, że kiedyś widziałem bardzo, bardzo podobną okładkę - jakieś pomysły).

Wszystko wskazywało na to, że się z Katarzyną nie polubimy. Po pierwsze - lata 80. Po drugie - nowa fala. A jednak zaiskrzyło od razu. I nawet dość kiczowate klawisze nie przeszkadzają. I to, że ta pani z okładki, nie śpiewa, tylko pan, który nie ma jakiegoś super głosu też nie. Bo te piosenki są świetne, tak po prostu. Mroczne, niepokojące, ale melodyjne, proste, ale nie prostackie. I to już wystarczy, żebym nie przestawał jej słuchać od kilku tygodni.


Gdyby na przykład Paul Banks zrzynał nie z Curtisa, tylko z Serbów, to bym go lubił. Polecam.

sobota, 11 września 2010

Rzeczywistość alternatywna

Za niecałe dwa tygodnie Neil Young wydaje nowy, bodajże 33, solowy, studyjny album. Załóżmy na chwilę, że z chwilą wydania Le Noise, Kanadyjczyk ogłasza, że odwiesza gitarę na kołek i kończy karierę. Kto mógłby zostać nowym Neilem Youngiem?

1. Typ oczywisty - Pearl Jam.


Po pierwsze, niejako sam Young namaścił ich na swoich następców, podczas wprowadzenia Kanadyjczyka do Rock And Roll Hall Of Fame. Przypomnijmy, Ed Vedder wygłosił przemową wprowadzającą, a potem zagrali razem dwie piosenki. Wcześniej razem Pearl Jam i Young występowali w 1992 roku. Amerykanie nigdy nie wstydzili się przyznawać do inspiracji Youngiem, grają na koncertach jego piosenki, wreszcie w 1995 nagrali z nim Mirror Ball. Jednak najważniejszy argument za, to fakt, że w swoich tekstach również poruszają ważkie problemy trapiące amerykańskie społeczeństwo.

Niestety, za sprawą niskiego głosu Veddera, Pearl Jam równie często uznaje się za następców Bruce'a Springsteena (choć to miano ostatnio sprzątnęli im sprzed nosa The Hold Steady). I nie są Kanadyjczykami.


2. Typ przekorny - Dinosaur Jr.


Typ przekorny, ponieważ trio z Massachusetts wywodzi się z ruchu, który stoi w opozycji do klasycznego rocka reprezentowanego przez Younga. Jednak ich ostatnia płyta, Farm jest bardziej Youngowa niż dokonania Pearl Jamu. Długie, rozbudowane gitarowe pasaże, wysoki głos Mascisa, przestery - wszystko jak  u Neila w latach 90. na przykład. Gdyby Young chciał nagrać kolejną płytę z jakimś zespołem, który nie jest Crazy Horse, wybrałby Dinozaura. I nawet, podobnie jak on, wpłynęli na rodzący się w połowie lat 80. grunge. Tak, na Pearl Jam też.

Niestety, Mascis z kolegami grają tylko rokendrola, żadnego country i mają zbyt silne punkowe korzenie. Nie, nie są również Kanadyjczykami.

3. Typ 'na czasie' - Arcade Fire


Po pierwsze, chcą być sumieniem Ameryki, po drugie SĄ z Kanady, po trzecie tytułowy kawałek z ich ostatniej płyty to odrzut z Harvest, a Modern Man przypomina Neila z Trans.  Po czwarte, uwielbiają pisać hymny.

Niestety, chcą być tez drugim U2, a przecież Neil wielokrotnie wypowiadał się niepochlebnie o tym zespole. I  mają za bardzo rozbudowane instrumentarium.

4. Typ przyszłościowy - Woods


Przyszłościowy, bo w przeciwieństwie do pozostałych kandydatów Woods działają króciutko, zaledwie pięć lat. Z drugiej strony jest to typ "przeszłościowy", ponieważ w przeciwieństwie do Dinosaur Jr. czy Pearl Jam, Brooklyńczycy, odwołują się do Younga folkowego, z początku lat 70., kiedy Kanadyjczyk nagrywał Harvest czy After The Gold Rush. Oczywiście, te porównania na razie są na wyrost, ale zespół ma potencjał nie tylko na bycie "nowym Youngiem".

Niestety, nie są Kanadyjczykami i tak, jak Dinosaur Jr. to tylko Young elektryczny, tak Woods to tylko Young archaiczny.

Jeśli to ja miałbym wybierać, wybrałbym hybrydę tych wszystkich kandydatów, choć i tak nie byłoby to samo, co Young "himself"

niedziela, 5 września 2010

Blood Red Shoes - 1500m2, 19.06.2010

Oto pierwszy z zaległych, zapowiadanych bootlegów. BRS zagrali na jakiejś imprezie, mieli grać pół godziny, zagrali normalny koncert. Bardzo fajny koncert, choć publiczność była dość przypadkowa, jak to bywa na darmowych imprezach. Najwięcej było pijanych krawaciarzy, dresików też było sporo, i hipsterów/indie dzieciaków, bo to w końcu 1500m2, a tam wypada być. Fanów zespołu było najmniej, dlatego brawa dość niemrawe. Ale na bisy wyszli. Żenujący pan konferansjer ten sam, co w zeszłym roku na BRMC. Wydawać się może, że nagranie się dość nagle urywa, ale postanowiłem oszczędzić sobie i nie tylko gadki tego pana.

Setlista:

1. It's Getting Boring By The Sea
2. It Is Happening Again
3. I Wish I Was Someone Better
4. Light It Up
5. Say Something, Say Anything
6. Count Me Out
7. This Is Not For You
8. Don't Ask
9. Keeping it Close
10. You Bring Me Down
11. Heartsink

12. Improvisation*
13. Colours Fade

*to numer, w którym Laura-Mary i Steven zamienili się instrumentami, jeśli ma jakiś tytuł, to poproszę o poprawkę.

Zassij
hasło: srututu