piątek, 30 grudnia 2011

Koncerty 2011

Co rok to więcej koncertów. Pierwsze blogowe podsumowanie to rok 2009 i 140 koncertów. Dwa lata później jest ich pięćdziesiąt więcej. Dlatego zamiast ułożenia tradycyjnej dziesiątki, wybrałem 26 występów. Niekoniecznie w kolejności. Oprócz jednego, bo w tym roku nie miałem wątpliwości, kto zachwycił mnie najbardziej. Z tych koncertów, które pominąłem żałuję przede wszystkim dwóch. Yasmin Levy i Bombino.

Tinariwen
Co tu dużo pisać. Zdecydowanie najlepszy koncert mijającego roku. Porywający, transowy, piękny i surowy. Choć grali jedną piosenkę przez dwie godziny, to nie było mowy o nudzie. Dużo lepszy koncert niż ten z Open'era 2010. Zresztą, już rozpływałem się w zachwytach na ten temat: http://wolnamuzyka.blogspot.com/2011/10/doskonaosc.html

Konono n1
Prawie najlepszy koncert OFFa, niestety musiałem uciec z dyskoteki urządzonej przez Kongijczyków (a potem i Deerhoof) przed końcem, bo czekał mnie wywiad z Brianem Shimkovitzem aka Awesome Tapes from Africa. Namiot po kilkunastu sekundach skakał tak mocno, jak na Souleymanie. I o to w tym wszystkim chodziło, bo katowicki festiwal sponsorowało dla mnie słówko: wiksa.

Le Trio Joubran
Ethnoport to był dobry festiwal, a magiczny koncert Palestyńczyków grających na oud był jego doskonałym zwieńczeniem.

Basia Bulat
Jak się jest z Warszawy, to rzadko trzeba jeździć na koncert poza miasto. Żeby zobaczyć Basię w tym roku musiałem, bo u mnie grała tylko z Arcade Fire. Nie lubię ich, a że Kraków zawsze piękny, to wsiedliśmy w pociąg i pojechaliśmy. Na dworcu widzieliśmy Basię z zespołem, jak czekali na IC, nas zawiozło jak zawsze niezawodne InterRegio. Koncert miał same plusy: na dworze, w fajnym miejscu i wreszcie nikt nie gadał, co było zmorą koncertów Kanadyjki w Kulturalnej. W tym miejscu propsy dla Emi i Cypriana, którzy znów nie mieli konkurencji w kategorii najlepszych promotorów. Na ich koncerty chadza się w ciemno, zapamiętajcie to.

Binoculers
Tak, jak Front Row Heroes byli bezkonkurencyjnym organizatorem koncertów, tak Eufemia klubem. Z małą przerwą wakacyjną, chadzałem tam w tym roku średnio cztery razy w miesiącu na koncert. Od stycznia do grudnia. Grali u nich przede wszystkim artyści u nas kompletnie nieznani, przede wszystkim awangardowi, ale nie tylko. Binoculers to przeurocza Niemka grająca na gitarze smutne, folkowe piosenki. Jak to w E, osób przyszło 13. A było mniej więcej tak:


YACHT
Pisałem już, że tegorocznego OFFa sponsorowała wiksa? Pisałem. To był (prawie) najbardziej wiksiarski koncert festiwalu. Doskonale dyskotekowy występ, któremu nie przeszkodził brak oświetlenia. Dzięki tej awarii, Trójkowy namiot jeszcze mocniej przypominał gorącą amazońską dżunglę. A ja wytańczyłem się do upadłego. Aż szkoda, że nie mogli zagrać bisów, bo zasłużyli na to. Wychodzenia z namiotu z refrenem jednej z ich piosenek na ustach ponadtysięcznego tłumu nie zapomnę nigdy.

Handsome Furs 
W tym roku widziałem ich dwa razy. I nie mogę się zdecydować, który był lepszy. Na obu tańczyłem w pierwszym rzędzie, choć w maju jeszcze nie znałem "Sound Kapital", a wtedy zagrali ją w całości.

Screaming Females
Do tej pory nie wiem, jak w takiej małej dziewczynie może być tyle rokendrola. Prawie najlepsze pankroki, jaki widziałem w tym roku.

Die!Die!Die!
.
Najbardziej kopiące tyłek 27 minut 2011 roku. Najlepsze pankroki. Zdjęcie zrobiła niezastąpiona Frota, choć ma minusa, bo bardziej podobali się jej No Age.

Abe Vigoda
Bardziej niż za sam występ (bardzo fajną dyskotekę zrobili w Powiększeniu) zapamiętam Kalifornijczyków za piwo i Żubrówkę na schodach do klubu. I znów to wszystko dzięki FRH.

Jason Webley
To chyba ostatni koncert zorganizowany przez Emi i Cypriana na mojej liście. Jason wykorzystał te same patenty, co w Gdyni dwa lata temu, ale kameralność klubu sprawiła, że wszystko wypadło z dziesięć razy lepiej.

Live Footage
Ja byłem w Eufemii, Krzysiek w Sopocie. Jemu też się podobało.

Lenny Valentino
Nie udało się w 2006, nie udało się w 2010, udało się teraz. Magia.

3MA
Panafrykańska kolaboracja wirtuozów: Ballake Sissoko, Rajery'ego i Drissa El Malouniego w Poznaniu zagrała doskonale wyważony koncert. Bez niepotrzebnych popisów, z klasą i humorem.

A Filetta
To był chyba najpiękniejszy koncert tegorocznego Ethnoportu. Więcej nie trzeba pisać.

Perunika Trio
A ten gdyńskiej Globaltiki. Podobna formuła, co w przypadku Korsykanów: tradycyjne melodie zaśpiewane a capella. Aż zacytuję sam siebie:
Stare bułgarskie i serbskie pieśni, trzy piękne głosy w otoczeniu morza - to nie mogło nie zadziałać.
The Please
Włosi nie grają nic odkrywczego, ot alt.country. A jednak bardzo się spodobali. Może dlatego, że był to bardzo kameralny koncert - przyszło mniej niż 10 osób. A może dlatego, że to były bardzo piękne piosenki.

Will Samson i Montauk
Ten koncert ma plusa za samo miejsce. Ogródek Eufemii, czyli jednocześnie samo centrum Warszawy, a z drugiej bardzo ciche i spokojne miejsce. Zanurzone w cieniu dwóch drzew, do których bardzo pasowały eteryczne piosenki obu chłopaków z gitarami akustycznymi. Też już o tym pisałem: http://wolnamuzyka.blogspot.com/2011/05/sen-nocy-wiosennej.html

Matthew Dear
Wiksa z Morriseyem na wokalu. Przez niego prawie spóźniłem się na Omara.

Omar Souleyman
Wiksa roku. Publiczność i podłoga w namiocie Eksperymentalnym skakały w rytm szaleńczego dabke.

Cukunft
Z zespołem Rogińskiego zagrała sekcja dęta Balkan Beat Box, czyli można sobie wyobrazić jak było doskonale. Koncert oglądałem z namiotu, bo 1. lipca pogoda była iście listopadowa.

Twilight Singers
Greg wrócił prawie zgodnie z obietnicą. Po koncercie Gutter Twins zapowiedział powrót w 2010 roku, pomylił się o kilka miesięcy. 10 kwietnia nie był najlepszą datą, wiadomo. Do samego końca bałem się, że odwołają w ostatniej chwili. Nie zabrali. Greg z chłopakami zagrali jak zwykle wybornie, setlista była doskonała, świetnie dobrali covery ("Don't Call" Desire - przemistrz), nie zabrakło fragmentów Afghan Whigs wplecionych w piosenki. I na koniec kawałeczek "Number Nine". Greg wracaj szybko. Z Afghanami.

Glass Candy
http://www.uwolnijmuzyke.pl/glass-candy-w-powiekszeniu

Polvo
Naczekałem się na ten koncert. Najpierw od zeszłego roku do sierpnia, potem jeszcze od 16 do drugiej w nocy, bo stali w korku przy wyjeździe z Berlina i nie dojechali do Katowic na czas. Na szczęście znalazło się dla nich miejsce w namiocie eksperymentalnym. Z powodu późnej pory publiczność topniała z minuty na minutę, tak że pod koniec zostali sami szalikowcy Amerykanów (czy może raczej koszulkowcy). W przeciwieństwie do koncertu w Kultu było coś słychać, a oni zagrali zaskakująco stonerowo.

Carusella
Przyjechali praktycznie w ostatniej chwili. Tydzień później mieli groźny wypadek samochodowy, a rehabilitacja zakończyła się decyzją o rozwiązaniu zespołu. A na samym koncercie było tak: http://wolnamuzyka.blogspot.com/2011/02/this-is-jewish-way.html

Fu Manchu
Sześć lat oczekiwania zakończone.



niedziela, 18 grudnia 2011

Pablopavo i Praczas - "Głodne kawałki"

Do tego spotkania musiało kiedyś dojść. Obaj są niespokojnymi duchami. Pablopavo nie wystarczało reggae z Vavamuffin, w dwa lata wydał dwie solówki, na których odszedł z Jamajki do Warszawy i zgłębiał miejskie historie. Praczas eksplorował muzykę etniczną i łączył ją z elektroniką w Masali i Village Kollektiv. Podobne dźwięki zdominowały jego solowy debiut "Sulphur Phuture".

Na "Głodnych kawałkach" Pablopavo w tekstach niczym tak naprawdę nie zaskakuje. Swoją pozycję najlepszego nawijacza i tekściarza w kraju nad Wisłą ugruntował tegorocznymi "10 piosenkami" (choć trzeba przyznać, że konkurencję w tym roku miał silną - nowy Sokół - poza kwadratowym flow - wyróżnia się świetnymi tekstami, solówka Dioxa leci nie tylko na doskonale klasycznych podkładach Returnersów, ale i kunszcie rapera, nowy Mes jest klasą samą dla siebie, choć zdarzają się tam mielizny.) W nawiasie nieprzypadkowo pojawili się sami raperzy, bo chyba do rapu jest najbliżej stylowi Pawła. Na "Głodnych kawałkach" sytuacja jet podobna. Piosenki - opowieści - jak "Szpilki" czy "Boczna" są standardowymi przykładami miejskich historii bez happy endu, w których lubuje się Pablo - zostały poprzeplatane osobistymi, jak "Zadzwonię i powiem" i "Magnez i wapń" oraz próbami publicystyki w stylu "Kupuj". Te ostatnie, momentami nachalne teksty mnie nie przekonują. Co innego dwie ody do muzyki: "Technika gęby", która w trzy minuty rozprawia się z historią opowieści, od czasów najdawniejszych, po hip hop oraz "Karawany" bitów są najlepszymi momentami na płycie. W szczegóły liryczne nie ma się co wgłębiać, musiałbym przepisać całą książeczkę dołączoną do albumu. A, niech będzie tylko jedna fraza: "Będą nam grać wszystkie komety/ i będą nam świecić wszystkie świetliki".

Ze strony Praczasa też nie ma większych zaskoczeń. Podkłady, któe stworzył na "Głodnych kawałkach" są wypadkową jego stylu. Dubowa, a nawet dubstepowa elektronika przeplata się z elementami etnicznymi. "Dziw" zaczyna się  wręcz od techno, by w refrenie przenieść się na Jamajkę. Basowością poraża utwór tytułowy, a "Technika gęby" jest jazdą bez trzymanki, na tle której Pablopavo prezentuje mistrzowski flow. Niezwykle dużo dzieje się w podkładach, nietypowe smaczki pojawiają się co chwilę i zachęcają do kolejnych odsłuchów. Na tle basowych wobble'i przemykają trąbki, azjatyckie wokalizy, arabska lutnia oud, klarnety. To połączenie momentami agresywnej elektroniki z tradycyjnym instrumentarium jest fascynujące. Jednocześnie jest to płyta bardziej "reggae'owa" niż solówki Pablo.

Choć wydawać się może, że dla obu muzyków "Głodne kawałki" są eksploatowaniem sprawdzonych formuł, to jako całość jest zarówno dla Pablopavo, jak i Praczasa czymś nowym.

wtorek, 6 grudnia 2011

Halla Norðfjörð - "Tip Tap"/"When I Go"EP

Internet milczy jeśli chodzi o okładki obu tych płytek, ale trudno mu się nie dziwić, postawa Halli to sztandarowy przykład DIY. EPki wypalone na CD-Rach i zapakowane w poskładane kartki A4 (tak, naprawdę). Wydanie skromne i oszczędne tak samo jak muzyka.

11 piosenek, które znajdują się na "Tip Tap" i "When I Go" opartych jest na najprostszym z możliwych schemacie. Gitara + głos. Wiem, często narzekam na smutasów z gitarami akustycznymi, że nie robią nic oryginalnego że smęty i najlepiej to dać sobie z nimi spokój. Jednak w wypadku Islandki te zarzuty nie mają racji bytu, z jednego prostego powodu. To 11 doskonałych piosenek, zatopionych w północnej melancholii i islandzkiej baśniowości. Proporcje rozkładają się w miarę równie między tymi zaśpiewanym po angielsku a tymi w rodzimym języku Halli. Mnie bardziej przekonują te drugie, bo islandzki ma niezwykłe, eteryczne brzmienie. Utwory przypominają twórczość Seabear, podobnie kojarzą się z zimą i siedzeniem przy kominku. Szkoda, że śnieg nie zaczął w Warszawie jeszcze padać. Ich magia przykuwa uwagę od pierwszych dźwięków i nie pozwala wyłączyć płyt zanim się skończą, a potem jakaś dziwna siła każe włączyć je kolejny raz.

I kolejny.

I kolejny.

PS. muzyki Halli można posłuchać tu: https://www.facebook.com/hallanorth?sk=app_178091127385

PS2. Wyglądajcie jej koncertów w Polsce, ma wrócić w lutym.