czwartek, 6 maja 2010

Krótkopis #2 - folk a la america pt.1

Sam Amidon - I See The Sign
Niestety, tak to jest, kiedy się zwleka z napisaniem recenzji/notki o płycie. Mniej więcej to, co chciałem napisać o nowym Amidonie zrobił już Chaciński Bartek. Na szczęście nie do końca wszystko. Pomysł nagrywania starych amerykańskich piosenek, o których mało kto dziś pamięta - jak dla mnie strzał w dziesiątkę. A jeszcze, jak się zrobi to tak, jak zrobił to Amidon to ma się przepustkę do listy roku. Widzimy się za 12 dni w Powiększeniu. Kto nie idzie, ten bej.

Iowa Super Soccer - "Stories without an Happy Ending"
O tej płycie nawet napisałem coś dłuższego jakiś czas temu, ale z wrodzonego lenistwa, nie przepisałem tego na komputer (tak, pod tym względem siedzę jeszcze w XIX wieku). W każdym razie polemizowałem z Marcinem, który stwierdził, że ISS są najlepszymi polskimi spadkobiercami Neila Younga, co moim zdaniem jest krzywdzące dla Kanadyjczyka, bo wynika z tego, że Young nic nie robił innego, tylko smęcił słodko-smutnymi piosenkami. A to nie do końca prawda. Owszem Neil lubi sobie posmęcić z gitarą, ale robi to w zupełnie inny sposób, niż Michał Skrzydło, a nurt "elektryczny" jest w jego twórczości równie ważny, co "akustyczny". I na koniec: ISS to jeszcze nie ta liga, nie ten poziom czy ciężar gatunkowy. Bo Neil Young to bóg.

Let The Boy Decide - "Like the Earth, Like the Sun, Like the Ocean in the Night"
Już kiedyś pisałem o tej płycie, więc tym razem napiszę tylko: jeśli kogokolwiek można nazwać polskim spadkobiercą Neila Younga to właśnie ich.

Mumford & Sons - "Sigh No More"
Rzekłbyś - Amerykanie. Rzekłbyś - Nowa Anglia albo Środkowy Zachód. Rzekłbyś - takie hymny mogą robić tylko za Oceanem. Za każdym razem pomyliłbyś się, to Angole są. Znaczy się pozery, jak Beirut. I ten czar pryska. Pryska aż zapomnisz, że to nie preria, tylko miasto w Anglii. To jak z moim jednym kumplem ze szkoły. Straszny z niego pozer był, wszyscy po nim za to jeździli, ale w sumie to wporzo ziomek był - tu jest podobnie. Co mi się jeszcze bardzo podoba na tej płycie? Banjo, najlepszy instrument na świecie. Totalnie.

Fleet Foxes - s/t
Nie ogarniam fenomenu tego zespołu. Przecież to samo robili CSNY czterdzieści lat wcześniej z lepszym skutkiem (co nie znaczy, że takim bardzo dobrym, "Deja Vu" - poza piosenkami Younga jest rozczarowujące - ale to może po prostu moja youngofilia). No i trochę nijaka ta płyta, za bardzo cukierkowa. Mumfordy mają przynajmniej banjo.

The Tallest Man On Earth - "The Wild Hunt"
Z jednej strony kazus podobny do Mumfordów, bo taki z niego Amerykanin, jaki ze mnie Szwed. Z drugiej takie plumkanie na gitarze pasuje równie dobrze do małego skandynawskiego miasteczka. Niby zrzyna z Dylana, ale jak dla mnie to lepiej niż na przykład zrzynający ze Springsteena The Hold Steady (kaman, "Born to Run" jest pierdyliard razy lepsze). I chce być królem Hiszpanii, ale najwidoczniej nie pomyślał o tym, że kobiety tam mają przeważnie sarmackie wąsiska i jedną brew. Bądź co bądź, bardzo ładna ta płyta jest, mimo że Ameryki to on nie odkrywa.

Jason Webley - "The Cost of Living"
Zamiast wsi mamy coś, co można nazwać 'miejskim folkiem' prosto z Seattle. A może nawet 'ulicznym', bo Jason kilka lat grał do kapelusza (zresztą w takiej sytuacji spotkała go Amanda Palmer w Australii, gdzie robiła to samo - i tak zrodziła się przyjaźń, która zaowocowała na przykład projektem Evelyn Evelyn, o którym wkrótce). Akordeon, skrzypce, kontrabas, perkusja, czasem i gitara albo puzon - tylko tyle instrumentów. Z tą płytą kojarzy mi się przede wszystkim koncert Jasona na zeszłorocznej Globaltice, w siąpiącym deszczu, piękny, melancholijny, ale i czasem zabawny (zabawa w skrzypce i puzony w "There's Not A Step We Can Take That Does Not Bring Us Closer"), żywy (cover "Billy Jean" na akordeon - mistrz) i jakże inny od koncertu Lydii Lunch, który był zaraz po nim. I w sumie też taka jest ta płyta.

The Seznec Brothers - "Sediment"
Znów przenosimy się na Wschodni Brzeg. Pozycja totalnie undergroundowa, wydana DIY. Praktycznie niedostępna, ale do rzeczy. Dwóch braci (którzy zresztą sami mają własne projekty) postanowiło zagrać piosenki w tradycyjnym, appalachańskim (nie jestem pewien, czy jest takie słowo) stylu. Mimo że grają przede wszystkim własne piosenki, a Yann jest niestrudzonym muzycznym eksperymentatorem, to ich piosenki wydają się być dużo tradycyjniejsze niż na przykład, Amidona. A teraz oglądamy:


The Seznec Brothers - Promised Land from The Amazing Rolo on Vimeo.


William Elliott Whitmore - "Ashes to Dust"
Tak naprawdę wymyśliłem ten wpis tylko po to, by napisać o WEW. Jego muzyka jest pełna goryczy, smutku, prerii... Zresztą, co ja się będę produkował - weźcie sobie Sama Amidona, odejmijcie wspomniane przez Chacińskiego miasto i pomnóżcie całość razy dwa, a potem dodajcie banjo. Brzmi to mniej więcej tak:

(co prawda, to z innego albumu, ale to nie ważne.)

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz