środa, 30 grudnia 2009

Koncertowe podsumowanie roku.

Szybki przegląd last.fm i już wiem, że w tym roku widziałem circa 140 koncertów. Występów znaczy się. W każdym razie jest z czego wybierać. Poziom tych koncertów był bardzo różny. Od totalnej słabizny (Kumka Olik dwa razy przed The Subways albo Kyst cztery razy z różnych okazji, a to na Globaltice, a to dwa razy supportowali AU, a raz Kira Kira), przez porządne rzemieślnictwo (na przykład Iowa Super Soccer - też dwa razy; koncert w Jadło podobał mi się trochę bardziej, bo był fajniejsza atmosfera, no i było to wydarzenie historyczne - ostatni koncert w Jadłodajni), naprawdę dobre koncerty (tych było najwięcej, więc wybiorę tylko kilka: Firewater, Murder By Death, Howlin Rain, Lydia Lunch - wszystko na Globaltice; Handsome Furs x2, AU x2, Basia Bulat, Mudhoney, Fifty Foot Woman, Rachael x2, Setting the Woods on Fire x2, the spouds x3), do koncertów niesamowitych, nieziemskich, natchnionych, doznających. I właśnie na tych ostatnich się skupię. Wybiorę 10 (no nie do końca 10, ale o tym potem) najlepszych koncertów 2k9.


10. The Spouds w Saturatorze


Pozwolę zacytować samego siebie: 
Wraz z pierwszymi dźwiękami Spoudsów rozpoczęła się moja podróż. 15 lat wstecz i jakieś 10 tysięcy kilometrów na zachód. Znalazłem się gdzieś w Stanach, w piwnicy jednego z domów grał amatorski zespół. Gdyby ktoś nagrał ten koncert i umieścił na Youtube, jedyną wskazówką, że to odbyło się w 2009 roku byłyby ciuchy. I tyle, zadymiona piwnica, monumentalny post-punk The Spouds mogłyby znajdować się na przykład w New Jersey.
 Tak właśnie było, doskonale dobrana miejscówka pozwoliła mi oglądać wszystko z góry. Chłopaki dali z siebie wszytko, pozaskakiwali roszadami na scenie, a zadymiony klub zapewnił idealną atmosferę. Totalny underground.

9. The Black Box Revelation w Proximie/The Subways w Proximie


Koncerty w Proximie mają to do siebie, że przeważnie lepiej słychać na zewnątrz niż w środku, więc artyści mają utrudnione zadanie, by mnie zachwycić. Im jednak się udało. Nie mogłem ich rozdzielić, bo musiałbym wyrzucić Spoudsów, a to byłoby niesprawiedliwe. Zacznijmy od chronologicznie pierwszych, czyli Belgów. I tu znów cycacik ze mnie:
Jest ich tylko dwóch, ale energii mają za siedmiu. Ich muzyka to połączenie Black Rebel Motorcycle Club i The White Stripes. Od pierwszych dźwięków musiałem zbierać szczękę z podłogi. A gdy dowiedziałem się, że obydwaj są jeszcze w wieku nastoletnim, szczęka opadła mi jeszcze niżej. Pół godziny, które mieli, wykorzystali najlepiej, jak mogli. Czysta rokendrolowa moc, jeśli postanowią kiedyś przyjechać znów do Polski, już teraz wiem, że tam będę. Eagles Of Death Metal nie mogli sobie wybrać lepszego supportu, ale jednocześnie nastoletni Belgowie zawiesili starszym kolegom poprzeczkę niezwykle wysoko.

Czyli, można powiedzieć, bardziej bluesowe Japandroids. Koncert mocarny był rzeczywiście, szkoda, że oglądała ich tylko garstka widzów, bo był to przecież piątek, a w piątki, jak to wiedzą Warszawiaki, a przybysze to już niekoniecznie, w Proxie o 22 jest impreza cykliczna, więc wszystko zaczyna się bardzo punktualnie.

Teraz ci drudzy. I znów oddaję głos sobie:

Po przerwie na zmianę sprzętu i strojenie instrumentów, zgasły wszystkie światła oprócz reflektorów za perkusją Josha, a z głośników popłynęły… dźwięki techno. Napięcie sięgnęło zenitu. Wreszcie wbiegli na scenę i zaczęli z grubej rury. Od “Kalifornii”. Szaleństwo The Subways szybko udzieliło się publiczności, która rzuciła się w oszalały taniec.
O koncertach Anglików słyszałem wiele, widziałem też przeróżne nagranie na YouTube, ale mimo tego przygotowania, zostałem zmieciony ich mocą i energią. Każda piosenka zabrzmiała przynajmniej pięć razy mocniej i energiczniej niż na płytach. Nawet te z “All Or Nothing” (recenzja), które brzmiały jak wulkan energii. Wszystkie kawałki były eksplozją nieposkromionej, surowej, rokendrolowej mocy. Po prostu kosmos.
Na dodatek Billy Lunn to urodzony wodzirej. Na każde jego słowo publiczność reagowała szalenie entuzjastycznie, a każde jego polecenie wykonywała bez wahania. Oczywiście wspomniał jarociński koncert, parokrotnie zachwycił się polską publicznością, ale największy zachwyt wywołał dopiero pod koniec, gdy w czasie śpiewania ostatniego bisowego kawałka, “Rock’n'Roll Queen” przeszedł na polski! Niektórzy ograniczają się do zwyczajowego “dziakuja”, inni dodają do tego “dobri vyetchur”, jeszcze inni przygotowują sobie dłuższe przemowy, ale pierwszy raz zetknąłem się z tym, żeby ktoś zaczął śpiewać po polsku.
Oprócz tego Billy rzucił się ze sceny w tłum, dyrygował okrzykami publiczności, zachęcał do bycia jeszcze bardziej “fuckin’ crazy”, czyli wypełniał wszelkie obowiązki dobrego frontmana. Nie było jednak tak, że na scenie istniał tylko on.
Charlotte, mimo pewnej nieśmiałości i bycia w cieniu Billy’ego, również jest wulkanem energii. Skakała po całej scenie, miotała się, tańczyła z gitarą, śpiewała i cały czas się uśmiechała. A schodząc ze sceny, odważyła się na powiedzenie “dziekuja” . Josh, schowany za zestawem perkusyjnym, zachowywał się niczym zwierzak z Muppetów.
Po niecałej godzinie grania zakończyli podstawowy set swoją najlepszą piosenką, czyli “This Is The Club For People Who Hate People”. Po krótkiej przerwie, która niektórym wydała się końcem koncertu, bo panowie techniczni majstrowali przy mikrofonach (okazało się, że je po prostu wymienili), na scenę wrócił sam Billy i zaczął grać “Strawberry Blonde”, w którego połowie dołączyli Charlotte i Josh. I nawet ta piosenka zabrzmiała jak rasowy rocker, mimo że przecież jest balladą. Potem jeszcze “Girls & Boys” i rozciągnięta “Rock ‘n’ Roll Queen”. I to był już naprawdę koniec.
 Rzeczywistość trochę zweryfikowała te moje poglądy, bo okazało się, że to szaleństwo jest elementem każdego koncertu w stopniu każącym podejrzewać reżyserię każdego występu. To znaczy, w Poznaniu było identycznie, te same pogadanki między piosenkami, tak samo wyglądało ocenianie publiczności. Set nawet był taki sam. Co nie zmienia faktu, że energia była ogromna.

8. Eagles Of Death Metal w Proximie


Tu nie będzie żadnych cytatów. Wąsacze zrobili show. Było jeszcze lepiej niż w 2005, gdy grali przed QOTSA. Lepiej, bo od tamtego czasu napisali lepsze piosenki, mieli więcej czasu, Jesse znów powiedział, że kocha Polskę (pamiętam, jak była akcja "ask EODM a question" to na pytanie, gdzie najbardziej lubią grać, odpowiedzieli, że w Londynie i w Polsce, a to było w 2k7 chyba). Do tego zagrali "Brown Sugar". Wady? Banda debili, która chyba znajdzie się na każdym koncercie, krzycząca "napierdalać". No, litości, błagam.

7. Sunset Rubdown w Hydrozagadce


Ten rok był rokiem pojedynku Dana Boeknera i Spencera Kruga z Wolf Parade. Obaj nagrali płyty ze swoimi side projectami (Handsome Furs i Sunset Rubdown), obaj też przyjechali do Polski. W obu konkurencjach wygrał Spencer, w obu minimalnie. Koncert w Hydro był ponadgodzinną podrożą w wymyślony, baśniowy świat Spencera i kolegów. Było po prostu magicznie i pięknie. Specjalny punkt dla Spencera za popijanie żubrówki tyskim.

6. Q-Tip na Open'erze


Na ten koncert poszedłem przez przypadek i zaraz pewnie dostanę za to zjebki. Bowiem, widziałem 3 kawałki FNM i poszliśmy na rapsy. Q-Tip, jakby to wyczuł i postarał się zagrać taki koncert, żeby nikt nie żałował, że ogląda jego a nie Pattona w czerwonym wdzianku. Nawet deszcz przestał pod koniec padać. No a o jazz rapie ziomka z NYC nie trzeba wspominać. Oczywiście nie odbyło się bez hołdu dla MJ. W czasie "Life Is Better" wbiegł w fosę i dawał ludziom mikrofon do zaśpiewania refrenu. Niestety dwa metry przede mną zawrócił.

5. Fucked Up na OFFie

Zniszczenie, apokalisa, grubas pogujący z publicznością. Czego więcej trzeba, by mieć boski koncert?

4. Crystal Castles na Open'erze


Podobnie, jak w przypadku FU, ale zamiast grubasa mamy malutką dziewczynkę i stroboskop. Oraz napierające indie dzieciaki, które chyba nigdy nie były na koncercie.

3. Fucked Up w Loch Ness



(znalezione na onecie)

2. Monotonix w CBA/Monotonix na OFFie


Wąsacze to kazus podobny do FU czy Crystal Castles. Czyli bardziej performance niż zwykły koncert. Izraelczycy grają prawie w negliżu w publiczności, bo dla nich scena to zło. Przekraczają wszelkie granice. Kto nie był, ten jest bejem.

1. Jane's Addiction na Malcie
Koncert roku i przy okazji jeden z koncertów życia. Zmartwychwstała Jane jest lepsza niż kiedykolwiek. Perry jest w formie godnej wysportowanego dwudziestolatka, wokal bez zarzutu, a koleś ma piąty krzyżyk na karku. David też bosko, wywija solówki bez zbędnych popisów. Stephen w skórzanym kilcie i irokezie wyglądał jak ostatni Mohikanin skrzyżowany z Williamem Wallace'em. Eric, syn marnotrawny wyglądał jak podstarzały tatuś, ale grał jak należy. Ten koncert to był cud nad Wartą.

2 komentarze:

  1. Ech, jestem bejem. Ale trzy razy grali w PL a ja trzy razy nie mogłem. :/

    OdpowiedzUsuń
  2. 'Cud nad Wartą' ładne :D

    OdpowiedzUsuń