piątek, 24 lutego 2023

W poszukiwaniu wspólnoty



Tak jak w stolicy Algierii zbierali się przedstawiciele państw Trzeciego Świata, nienależących ani do natowskiego Zachodu, ani do sowieckiego Wschodu, tak Algiers skupia wokół siebie muzyków, którzy nie potrafią zagrzać miejsca w jednym gatunku. 

W Dwutygodniku krytycznym okiem spoglądam na Algiers, ich deklarowany internacjonalizm i historię. Z tekstu wypadły dwa fragmenty o "Shook", ich czwartej płycie, która ma premierę właśnie dziś. A to chyba dobra recenzja tej płyty.

Na Atlancie zaczyna się i kończy „Shook”. Rozpoczyna się robotycznym głosem ikonicznym dla mieszkańców metropolii i znanym prawie każdemu Amerykaninowi, który choć raz w życiu leciał samolotem - głosem zapowiadającym kolejne odloty z lotniska ATL, największego hubu przesiadkowego w Stanach, obsługującego najwięcej pasażerów i najwięcej lotów towarowych. Kończy się cykadami, deszczem, a przez cały album gdzieś w tle przewijają się dźwięki miasta. „Świerszcze i cykady to dźwięk domu. Nieważne, gdzie jestem, gdy je słyszę, myślę o Atlancie. Ale nie powiedziałbym, że to mój ulubiony dźwięk miasta, bo nienawidzę lata w Atlancie.” – mówi Fisher. „Mało kto wie, że Atlanta jest jednym z najbardziej zalesionych miast na świecie. Ludzie patrzą na Atlantą przez pryzmat rapowych teledysków i wyobrażają sobie ekstremalnie zurbanizowaną metropolię, ale to nieprawda. Atlanta jest rozlana. Deszcz obijający się o drzewa, cykady, pociągi, strumienie – w Atlancie wieś łączy się z miastem. Tak brzmi moja Atlanta.” – dodaje Mahan.

W pandemicznym zamknięciu każdy pracował nad swoimi demówkami, rozwijał pomysły, którymi potem się wymieniali. „Nie zmuszaliśmy się do niczego, niczego od siebie nie wymagaliśmy. Inaczej niż przy „There Is No Year””. Przerzucanie się pomysłami, podrasowywanie szkiców kolegów – metody, które wypracowali przy okazji debiutu objawia się też w jeszcze większej kolażowości muzyki Algiers. „Shook” jest w swojej konstrukcji właściwie albumem rapowym, pełnym sampli, pozszywanym zręcznie z różnych gatunków, w obrębie jednej kompozycji potrafi przejść od industrialu przez soul i gospel (z obowiązkowym call-and-response) do punku. Algiers odwołuje się równie chętnie do tradycji slamu i spoken word, słowo jest dla nich głównym medium. “Out of Style Tragedy” z samplowanym fragmentem “They’re talking about nuclear war”, z Fisherem czytającym litanię przeciwko kolonializmowi, przeciwko wykorzystywaniu Czarnych, przeciwko plagi przemocy trapiącej Amerykę jest jednym z najmocniejszych momentów “Shook”. Mocne, wyraziste bity sąsiadują z iskrzącymi się partiami gitar, przeplatają się riffami syntezatorów. Końcówka „Irreversible Damage” to szalone rejony “Saint Dymphna” Gang Gang Dance. Fisher z albumu na album coraz pewniej czuje się w roli punkowego kaznodziei z gospelowym zacięciem, wystarczy posłuchać, jak prowadzi narrację w “Good Man”.

wtorek, 31 stycznia 2023

2022: podsumowanie


Płyta roku mogła być tylko jedna. W tym roku dogoniła mnie rzeczywistość i nie będzie potężnego podsumowania roku. Wybaczcie.

Do podsumowania "Wyborczej" wysłałem następujące dziesiątki i dobrze oddają to, jaki muzycznie dla mnie był ten miniony rok:

Polska:
4. Brodka - Sadza
7. Polskie Znaki - Rzeczy ostatnie
8. Hinode Tapes - Hinode Tapes
10. Tuleje - Ciche miejsca

Niepolska:
4. Silvana Estrada - Marchita
6. Sote - Majestic Noise Made in Beautiful Rotten Iran
9.  Gaye Su Akyol - Anadolu Ejderi
10. Plains - I Walked With You a Ways    


wtorek, 24 stycznia 2023

Bez powtórzeń


Przestrzeń pomiędzy
- tak nazwał swój najnowszy album Raul Refree, jeden z moich ulubionych producentów i muzyków.

O producenckich walorach tego Katalończyka pisałem już niejednokrotnie. O tym, jakim jest muzykiem po prostu, jeszcze mi się nie zdarzyło. Refree jest przede wszystkim gitarzystą, zaczynał w barcelońskich hardcore’owych składach, choć dziś z tego niewiele zostało w jego muzyce (ale nie nic, o czym przekonuje końcówka el espacio entre). Nie wiem, też, czy nadal jest “przede wszystkim” gitarzystą, bo album z Liną nagrał prawie wyłącznie na syntezatorach, a tutaj duża część kompozycji powstała na pianinie. 

Poza produkowaniem innych i graniem w duetach, Refree zajmuje się również komponowaniem muzyki do filmów i stąd pochodzi część materiału, czy może inspiracji do niego. Koncept el espacio entre zrodził się podczas pisania nowej, autorskiej ściezki dźwiękowej do La aldea maldita, klasyka niemej hiszpańskiej kinematografii. Z filmu Refree wziął poczucie pustki, wykorzenienia i przekształca je w przestrzeń “między tym, kim jesteśmy, a tym kim byliśmy”. Przy tym, stawia wyraźnie na tezę, że ludzkie życie nie składa się z samych powtórzeń. Raczej przypadkowych wydarzeń, obrazów zmieniających się jak w kalejdoskopie. 

Wszędzie znajduje inspiracje, może być to widok za oknem pociągu, podsłuchana rozmowa. Wierzy też, że w codzienności można znaleźć magię. Jest przy tym wszystkożerny - zderza ze sobą zdekonstruowany madrygał Lament nimfy Verdiego z nagraniami terenowymi, szumami przesterów, surowością gitary akustycznej, medytacyjnymi, oszczędnymi partiami fortepianu, organowymi pasażami czy wreszcie blackmetalowymi perkusyjnymi blastami. Udaje mu się nie wywołać uczucia przeładowania, nie odchodzi od pewnej surowości i minimalizmu brzmienia, które wypracował w pracy z innymi. Przenosi te doświadczenia do własnej muzyki. 

Gdy sięga po gitarę, faktycznie momentami przypomina Raphaela Rogińskiego - jak podpowiada wydawca. Podobnie porusza się po muzyce wywodzącej się z duchowości i religijności, bardzo mocno słychać na el espacio entre wpływy kościelnego baroku. Również podobnie jak Rogiński, Refree zręcznie porusza się między rejestrami, gatunkami i kontynentami, zszywa z tych wszystkich wpływów poruszającą, emocjonalną całość. Wie, jak zagrać na uczuciach, ale też nie przesadza, nie robi tego zbyt ostentacyjnie.

Pierwszą z płyt roku już mam.

czwartek, 19 stycznia 2023

Chwile spokoju

Przeprowadzka, zmiana kraju, remont, którego zakres jest - jak zawsze - dużo większy od zakładanego. Tym rytmem toczy się w ostatnich tygodniach moje życie. Nie mam chwili, by odetchnąć. W tych rzadkich chwilach, kiedy nic się nie dzieje, wyciszenie zapewnia mi - to paradoks, wiem - kIRk. 

Jeszcze w połowie zeszłego roku byłem pewien, że dawno się rozpadli, zakończyli działalność. A jednak nie, po kolejnej hibernacji wrócili w zmienionym składzie. To nie dziwi, bo kIRk zawsze był dość płynnym zespołem. Do Pawła Bartnika, bez którego kIRka być nie może i Olgierda Dokalskiego dołączył grający na duduku - ormiańskim kuzynie oboju - Stanisław Matys. Tak, kIRk w 2022 to zespół przede wszystkim akustyczny.

To zespół również bardzo spokojny, może nawet stoicki i dostojny. Jakże inny od tego najbardziej znanego wcielenia, z czasów Mszy świętej w Brąswałdzie i Złej krwi. Grali wtedy duszno, gęsto, mrocznie. Muzyka wciągała i oblepiała jak bagno. Depresja w pigułce. A gdy poprawili to jeszcze Mszą świętą w Altonie, zrobiło się naprawdę ciężko. Trochę zmienili kierunek, gdy dołączyła do nich Antonina Nowacka. A potem zamilkli.

Wracają całkowicie odmienieni. Dokalski z Matysem budują powolne motywy, z rzadka podkręcone niepokojem. Trochę w tym przypominają Ellen Arkbro czy Aine O’Dwyer. Bartnik je modyfikuje, zapętla, ale tylko tak, by uwypuklić monumentalność muzyki. Współbrzmienie trąbki Dokalskiego i duduka Matysa momentami przywodzi na myśl nieodżałowany Nor Cold, mój ukochany, choć efemeryczny zespół warszawskiego jazzu. 

Jankowi Błaszczakowi mówili w Dwutygodniku, że porzucili rytm z potrzeby serca, że potrzebują się teraz uspokoić, że są w takim miejscu życia. Głęboko wchodzą w tę medytacyjność i ukojenie, szczególnie słychać to w Alyonie i Teodorze. W tym drugim utworze Matys doskonale wykorzystuje lamentacyjną barwę duduka, Bartnik ją tylko zwielokrotnia, a Dokalski jest gdzieś w tle, buduje drugi, trzeci, czwarty plan. Może lepiej byłoby napisać maluje, bo statyczność muzyki kIRka można porównać do pejzaży - rozległych widoków, najlepiej górskich, z dolinami pełnymi jesiennej mgły.