poniedziałek, 25 sierpnia 2025

Pół wieku w biegu


Niektóre źródła podają, że jeszcze kilka dni – 1 września – inne, że to właśnie dziś. Tak twierdzi sam artysta, a jemu warto wierzyć. Pięćdziesiąt lat temu ukazała się „Born to Run” Springsteena. Jedna z najważniejszych płyt nie tylko w historii amerykańskiego rocka, ale też dla mnie.

Nie będę tu pisał o rysie historycznym, o tym, że Boss postawił wszystko na tę kartę, bo dwa poprzednie albumy dobrze przyjęte przez krytyków, nie zapewniły mu sukcesu komercyjnego. Ani o tym, że to właśnie tutaj objawił się w pełni po raz pierwszy jego perfekcjonizm, że Clarence Clemons musiał godzinami nagrywać swoje solówki, że nagranie tytułowego kawałka zabrało pół roku.

Miałem może siedem, może osiem lat. To był najwcześniej 1995 rok. Rodzice kupili kasetę z gościem stojącym tyłem, w skórzanej kurtce, spod której wystawała gitara. „Greatest Hits” Bossa. Choć zdominowały ją przeboje z „Born in the U.S.A.”, to na mnie największe wrażenie robiły dwie pierwsze, bliźniaczo podobne piosenki. „Born to Run” i „Thunder Road”. Nie rozumiałem nic z ich słów, ale porywała mnie ich energia. No i świetnie słuchało się ich w samochodzie, w drodze na wakacje. Kaseta zniknęła razem z ukradzionym samochodem, były przecież lata 90. Kilka lat później, kupiliśmy kompakt. A kiedy miałem już kilkanaście lat i spędzałem w Empiku na Nowym Świecie, wreszcie kupiłem „Born to Run”. To był chyba 2005, może 2006 rok. Nie pamiętam, czy ściągałem ją wcześniej z Kaazy czy innego p2p, ale chyba nie. Wydaje mi się, że pierwszy raz posłuchałem jej w całości dopiero wtedy. A miałem wrażenie, jakbym ją znał od zawsze i kochałem ją zawsze. Od „Thunder Road” po epickie, pełne rozmachu „Jungleland”.

Z „rockowych dziadów” Springsteen i Neil Young byli mi zawsze najbliżsi. Zupełnie inni, choć tacy sami. Niestrudzeni, niespokojni, bardziej opowiadacze historii niż autorzy hitów. Budujący własne mitologie, zakochani w tej zapomnianej Ameryce, podążający śladami Guthriego i Dylana, choć Springsteen jest bardziej miejski. Bliski ludziom z przedmieść, ze swojego rodzinnego New Jersey, którzy marzą o Nowym Jorku, goniącym swój amerykański sen. Choć to pogoń prawie zawsze bezcelowa, Ameryka jest okrutna. Wystarczy, że raz powinie ci się noga, a jesteś już poza marginesem. Postaci z marginesu też zresztą interesują Bossa od samego początku. A jednocześnie jest w jego piosenkach miejsce na nadzieję i upór w jej szukaniu.

Napisać, że to wielki album to oczywiście banał. Ale inaczej się nie da. Wracam do niego regularnie i za każdym razem zachwyca czymś trochę innym. Niezmienne jest to uczucie niepokoju, niemożliwości usiedzenie w miejscu. Bohaterów Springsteena – wszystkie historie rozgrywają się jednego, gorącego letniego dnia – napędza strach przed zwykłym, nic nieznaczącym życiem. Oni chcą żyć pełnią życia, za wszelką cenę. Za wszelką cenę chcą osiągnąć sukces. A on ubiera te pragnienia w niezwykłe piosenki. Harmonijka w „Thunder Road”, otwierające akordy „Born to Run”, wielowątkowe, oparte na smyczkach „Jungleland”, partie saksofonu Clemonsa – tego nie da się zapomnieć. Za każdym razem, kiedy je słyszę, ciarki przebiegają po całym ciele, muszę każde słowo śpiewać z Bossem. I to największa siła tego albumu.