czwartek, 4 czerwca 2020

Nadwiślańskie tropiki


Jednym z ważniejszych dla mnie trendów ostatnich lat jest "fałszywa egzotyka", budowanie odległych, powidokowych obrazów tropików, wszczepianie niezachodnich rozwiązań w zachodnią muzykę, tworzenie glokalnego (globalnego i lokalnego jednocześnie) amalgamatu. Wiodą w tym Francuzi i Holendrzy, u nas jest z tym trochę gorzej - poza Gaijin Blues i solowymi nagraniami Naphty czy Javvą nie bardzo jest w czym wybierać.

Do tego skromnego grona dołączył dwa lata temu warszawski sekstet Tropical Soldiers in Paradise i na tej wąskiej ławce rozpychają się coraz szerzej. Debiutancka kaseta, wydana w Dreamland Syndicate sygnalizowała, że to może być bardzo dobra ekipa. Na żywo widziałem ich raz, gdy supportowali Sun Araw. Był luty, a oni grali tak, jakby lipiec nigdy się nie skończył.

Od takich zespołów, jak YIN YIN czy równie tropikalne Los Bitchos Tropikalsów różnią fundamenty. O ile ci pierwsi swoje geograficzne peregrynacje opierają na psych rocku, o tyle u źródeł muzyki warszawiaków leży oldskulowy hip hop z ciężką stopą i retro soul w duchu Menahan Street Band. Dlatego jest to muzyka muzyka jednocześnie tropikalna i wielkomiejska. Powolna i pełna życia. Przed oczami mam pełne, nadwiślańskie bulwary, duchotę miejskiej dżungli, monsunowe deszcze, ciepłe lipcowe noce na Placu Grzybowskim.

Tropikalsi konsekwentnie budują swoją opowieść na II, nigdy nie przywiązują się do żadnego konkretnego miejsca czy lokalnego stylu. Są między Port of Spain, Harlemem, Warszawą a Akrą. Ksylofon kieruje skojarzenia w kierunku muzyki zachodnioafrykańskiej, podobnie jak charakterystyczne frazowanie gitary w Delcie. Ten utwór to zresztą Tropikalsi w pigułce - jest i karaibskie bujanie, soulowe dęciaki, jest i miejsce na psychodeliczny odlot. Równie emblematyczna jest Kodama, która tytuł bierze od japońskich duchów zamieszkujących stare drzewa, niespieszna, prowadzona przez meandrująca partię trąbki. W Greenland w pewnym momencie pojawiają krakeby, kojarzone przede wszystkim z marokańską gnawą. I tak plotą z różnych elementów swoją opowieść-podróż.

Nie może być jednak zbyt pięknie, cała podróż kończy się na Wielkiej Pacyficznej Plamie Śmieci, jakby chcieli podkreślić, że nie ma miejsca na Ziemi, które nie byłoby dotknięte choćby w pośredni sposób przez działalność człowieka. Dziewicza natura to tylko miraż, rozpływający się, gdy tylko wybierzemy się do "niezdobytych" miejsc, na krańce świata. To prawdziwy smutek tropików.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz