środa, 29 grudnia 2010

Coldair - Persephone


Płytę Coldair, solowego projektu Tobiasza Bilińskiego z Kyst sprawdziłem z ciekawości i poczucia obowiązku, które zaczęło mnie ogarniać pod koniec roku. Znając „Cotton Touch” jego zespołu i zobaczywszy ich cztery razy na żywo w zeszłym roku (jednak zaznaczam, że Krzysiek co chwilę mi powtarza, że to się nie liczy, bo teraz grają w innym składzie, inne rzeczy i w ogóle zupełnie inaczej), nie spodziewałem się niczego dobrego po „Persephone”. A tu klops. Moje przewidywania okazaly się błędne.

Piosenki na „Persephone” to bardziej szkice niż pełnoprawne utwory. Bardzo skromne, nagrywane w domu, dużo przystępniejsze niż „Cotton Touch”. Tobiasz nie sili się na bycie nie-wiadomo-jak-zajebistym artystą, lecz jest po prostu skromnym chłopakiem z gitarą, który chce nagrać kilka fajnych rzeczy. Jedną z wad Kyst – zbytnią pewność siebie i przekonanie o własnej zajebistości – mamy z głowy.

Mimo że, jak już napisałem mamy do czynienia ze szkicami, to nie pojawia się też kolejna bolączka sopockiego zespołu: schematyczność. Koncerty i płytę Kyst zapamiętałem tak: bezładne napieprzanie w instrumenty – cisza – bezładne ciche dźwięki – zaczątek ładnej melodii – bezładne napieprzanie w instrumenty. I tak w koło Macieju. Nie dość, że „Persephone” jest od tego wolna, to na dodatek Tobiasz stara się, by nie była ona nudna, urozmaicając skromne aranże. Trzeba przyznać, że tym razem robi to niezwykle zręcznie.

Umówmy się, „Persephone” nie jest nie jest płytą wybitną. Nie powala na kolana. Na mnie jednak zrobiła wrażenie tym większe, ponieważ zupełnie się tego nie spodziewałem po jej twórcy. Polecam

poniedziałek, 27 grudnia 2010

Kristen - "Western Lands"

Gdy myślę o koncertach, na które nie poszedłem w tym roku,to koncert Kristen w Powiększeniu znajduje się w piątce tych, których żałuję najbardziej. Razem z Crystal Castles, Beach Fossils, Dinosaur Jr. i odwołaną Janelle Monae. Z kilku powodów, do których należy zaliczyć fakt, że "Western Lands" to płyta wybitna.

"Western Lands" jest ścieżką dźwiękową niestniejącego filmu rozgrywającego się gdzieś na Ziemiach Odzyskanych. Nie w jakimś dużym mieście, jak Wrocław czy Szczecin, lecz w Słupsku, Koszalinie albo Kołobrzegu. Tego do końca nie wiadomo. Głównym bohaterem jest gość z okładki płyty. Nie poznajemy jego imienia. Przyjechał do miasta pociągiem. Snuje się po nim bez celu, pali papierosa, przegląda się w sklepowych witrynach pamiętających czasy PRL-u. Mija dziewczyny spieszące się na osobowy, chłopaków siedzących na ławkach. Wszystko jest wyblakłe, bez życia, ale jednocześnie fascynujące dla niego, który przyjechał z wielkiej metropolii pełnej neonów i pospiechu. Długo się tu jednak nie zatrzymuje, kilkadziesiąt minut i znów siedzi w pociągu w drodze do kolejnego takiego miasteczka. A potem znowu: pociąg-dworzec-rynek-dworzec-pociąg. Jedzie, bo musi, bo gna go niewidzialna siła...

Piękna płyta. Polecam

poniedziałek, 20 grudnia 2010

Tamikrest - Adagh

Skoro w poprzednim tekście narzekałem na wąski światopogląd krytyków muzycznych i niekoniecznie trafne wynoszenie na piedestał muzyki zachodniej, przy prawie całkowitej negacji tego, co znajduje się poza nią, o napiszę kilka słów o jednej z najlepszych tegorocznych płyt. Z Afryki.

Tamikrest to młody zespół tuareski, pochodzą z różnych krajów: Algierii, Mali i Nigru. Łączy ich kultura, etniczność i język. Tym, co ich wyróżnia z pozostałych zespołów tuareskich, jak choćby Tinariwen, czy wydawane przez Sublime Frequencies Group Inerane i Group Bombino jest przystępność dla zachodniego słuchacza. I świetna produkcja. Nagrywali płytę w Europie, to słychać. Z jednej strony wszytko brzmi świetnie, z drugiej natomiast brakuje mi surowości nagrań Sublime Frequencies. Jeśli chodzi o przystępność, jest ona zasługą dwóch rzeczy. Właśnie produkcji i tego, że Tamikrest to młodziaki, wychowani w zglobalizowanym (do pewnego stopnia oczywiście) świecie. Wiedzą, czego się słucha u nas, wiedzą, jak się dobrze sprzedać. Nie boją się wykorzystywać przesterów i efektów gitarowych, by uzyskać efekt grania na pustyni. Tym kojarzą mi się z chłopakami z Kalifornii, z Palm Desert, którzy również przywołują ten żywioł swoimi instrumentami. Różne zabiegi stylistyczne tylko im w tym pomagają. Nie ma też poczucia znużenia, które, niestety, pojawia się, gdy słucham Tinariwen. I to wszystko super, bo nie tracą nic ze swojego egzotycznego charakteru, który jest ich najlepszą kartą przetargową. Bo przecież egzotyka jest w modzie na Zachodzie. Polecam, nie tylko zapaleńcom "muzyki świata"

czwartek, 2 grudnia 2010

Kanadyjka w Warszawie

1. Jeszcze we wtorek myślałem, że nie pójdę na ten koncert. Jednak szczęście się do mnie uśmiechnęło i wygrałem bilet.

2. Gdy przybyłem do Stodoły (na szczęście jechałem metrem, więc pogoda była mi nie straszna), wydawało się, że ludzi nie ma prawie w ogóle. Myślałem, że będzie frekwencyjna porażka. Przeraziłem się też, bo stół z merchem był w innym miejscu niż zwykle - już na sali koncertowej.

3. Frekwencyjna porażka, czy nawet masakra była podczas występu Troya Von Balthazara z Chokebore. Stodoła mieści ok. dwóch tysięcy ludzi, a Amerykanina oglądała garsteczka widzów. Muzyka zaprezentowana przez Troya dużo lepiej sprawdziłaby się w Powiększeniu, które z racji swoich niewielkich gabarytów jest lepszym miejscem do takich intymnych koncertów.

4. Intymnych, bo Troy był na scenie sam. Towarzyszyła mu gitara, maszyna do loopów, automat perkusyjny. Był też magnetofon, z którego Troy puścił partię fortepianu, bo nie pozwolono mu wziąć na trasę swojego instrumentu. Jak widać, jest nieźle zakręcony. I jego koncert też był na swój sposób zakręcony, trochę hawajski i trochę urokliwy. Nie wiem, jednak czemu Melissa go wybrała na swój support, bo do muzyki Kanadyjki nie pasuje ni w pięć ni w dziesięć. Ale i tak bardzo mi się podobał ten czterdziestominutowy koncert.

5. Melissa mnie zaskoczyła. Bardzo pozytywnie, nie spodziewałem się aż tak dobrego koncertu. Było mrocznie (ale nie gotycko), mocno (ale bez metalowego wieśniactwa), było bluesowo, momentami stonerowo, a nawet doomowo. Mniam.

6. Bardzo ucieszyła mnie liczna reprezentacja pierwszej płyty Auf der Maur. Było i "Real a Lie", i "I Need, I Want, I Will", i "Taste You", i "Followed the Waves". Z nowej płyty Melissa umiejętnie wybrała te lepsze piosenki.

7. Jednak highlight koncertu był jeden:


(tu co prawda z Włoch, ale różnice niewielkie).

8. Melissa sprawiała wrażenie mile zaskoczonej przyjęciem .Mówiła, że musi wrócić, najlepiej na jakiś letni festiwal (przychodzi mi do głowy tylko Heniek). Chce przeczytać książki o historii Polski i ma jednego znajomego Polaka w Kanadzie, który jest świetny. Poza tym wdawała się w krótkie pogaduszki z publicznością i nawet dała się namówić na zaśpiewanie fragmentu "Devil's Plaything" Danzig.

9. To co, widzimy się w lipcu?

Kilka wynurzeń o muzyce, dziennikarstwie i kulturze

Zanim zabrałem się za nowego Kanyego, wpadłem na Porcysiu na recenzję "My Beautiful Dark Twisted Fantasy" pióra Borysa Dejnarowicza. To raczej esej o popkulturze, ale Dejnarowicz już tak ma. Zostawmy na chwilę, ciekawe swoją drogą, rozważania o wpływie pozycji w popkulturze autora na ocenę płyty, pierwszej dziesiątki PFM od ośmiu lat i jak ona wpłynie na gitarowych nudziarzy i skupmy się na poruszonym przez Dejnarowicza problemie "amerykocentryzmu" prezentowanego min. właśnie przez Pitchforka. O przekonaniu PFM o wyższości muzycznej własnego kraju nad resztą świata pisał już chociażby na swoim blogu Mariusz Herma.  Dejnarowicz w swoim tekście rozszerza ten zarzut (słusznie) na inne media i w swoim stylu przechodzi do analiz tego zjawiska. W pewnym momencie chciałem bronić Pitchforka, bo przecież zrecenzowali w tym roku Omara Khorshida i Omara Souleymana. Chwilę później druga myśl znokautowała pierwszą jednym prostym pytaniem: kto ich wydaje? Sublime Frequencies, goście z Seattle. Nawet arabskich muzyków PFM wybiera do recenzji, bo ich wydawca jest made in US.

Z drugiej strony, my odbiorcy nie jesteśmy całkiem bez winy. Jasne, ciągle jesteśmy bombardowani amerykańską kulturą, świat się homogenizuje, ale ciągle mamy wybór. Internet i blogi gości, którzy jeżdżą po świecie i nagrywają lokalsów, czy gości wrzucających cały katalog Jugotonu ułatwiają nam poszukiwania zajawek spoza anglosaskiego kręgu kulturowego. Nie namawiam w tym miejscu do pokazania środkowego palca chłopcom i dziewczynom zza Wielkiej Wody, ja też przecież najbardziej lubię muzykę made in USA. Chodzi mi tylko o dywersyfikację źródeł. Ostatnie kilka lat w polskiej muzyce były jak wiemy bardzo inspirujące. O czym zresztą przekonałem się dopiero dołączając do Uwolnij Muzykę! Od kilku miesięcy szukam muzyki z byłej Jugosławii czy Afryki i okazuje się, że ona pod wieloma względami przewyższa produkcje zachodnie. Wróćmy jednak do tekstu Dejnarowicza (na powrót do Kanyego przyjdzie czas).

Jedna rzecz w wywodzie Dejnarowicza walnęła mnie niczym obuchem. I tu posłużę się cytatem:
Podam przykład. Pewien znany recenzent PFM przyznał parę dni temu publicznie, że wysłuchał w tym roku 70 płyt i dlatego układając swoją listę top50 na głosowanie w PFM pod koniec sięgał już po tytuły średnio go pasjonujące. Ja wiem, czego on słuchał. W połowie "obowiązujących", "głośnych" "amerykańskich" premier, a w połowie polatał sobie po blogach i wytwórniach, które ceni. Facet nigdy się nie dowie, czy aby przypadkiem w jego top50 nie znalazłyby się płyty Tin Pan Alley bądź Kristen – a to dlatego, że ich nie poznał. Jego punkt widzenia jest amerykański i tacy właśnie ludzie są częściami składowymi "Metacritics", "Pazz & Jop" etc. Kolo jest profesjonalnym dziennikarzem.
Dla tych, którzy tak, jak ja, nie mogą uwierzyć w to, co przed chwilą przeczytali streszczę te rewelacje własnymi słowami. Jeden z dziennikarzy Pitchforka, jednego z najbardziej opiniotwórczych mediów, przesłuchał 3 razy mniej nowych płyt niż ja. Gdy przeczytałem te słowa pierwszy raz, poczułem jak moja szczęka robi dziurę w podłodze i leciiii. Teraz jest pewnie gdzieś w okolicach Nowej Zelandii. Tyle moich żalów. Wracamy do Kanyego.

No właśnie, co z "My Dark Twisted Fantasy". Trzynaście długaśnych kawałków, całość ma 69 minut. Jestem po jednym przesłuchaniu, więc nie będę się silił na recenzję. Drugie przesłuchanie miało miejsce podczas pisania tego tekstu. Męczyła mnie ta płyta momentami straszliwie, czego dowodem jest fakt, że po sześciu kawałkach wyłączyłem Kanyego i jego zastępy gości, i zapuściłem sobie "Kilka numerów o czymś" Małpy. Płytę, o której istnieniu nie ma pojęcia dziennikarz PFM, bo po co.
 

środa, 1 grudnia 2010

Kristen jedzie w trasę

Generalnie tego nie robię, ale to na tyle ciekawy zespół (wiem, bo widziałem ich przed Deerhoof), że zareklamuję ich trasę:

2 grudnia Toruń NRD
5 grudnia Poznań Dragon (& Etam Etamski)
6 grudnia Łódź Jazzga (& Etam Etamski)
7 grudnia Warszawa Powiększenie (& Etam Etamski)
8 grudnia Kraków RE (& Etam Etamski)
9 grudnia Wrocław Puzzle (& Etam Etamski)


Tam, gdzie pogrubione, będę ja.