poniedziałek, 25 stycznia 2010

Hey w Stodole

Na poprzedni koncert Hey w Stodole nie poszedłem, bo zabrakło już biletów. Na moje szczęście wrócili dwa miesiące później a Warszawiacy nie rzucili się na bilety jak szarańcza, więc tym razem udało mi się sprawdzić, w jakiej formie jest Hey po nagraniu swojej najlepszej płyty ever.

Dawno nie byłem w Stodole, więc zapomniałem, że to nie Proxima i nie ma żadnej cyklicznej imprezy, która zaczyna się o 22, więc koncert zacznie się o czasie. To znaczy, tak, było opóźnienie, spore opóźnienie, więc nie zdążyłem na Hanne Hukkelberg do Cafe Kulturalnej, a zaczynała koło 23. Wylałem trochę swoich żalów, więc mogę przejść do ciekawszych rzeczy, czyli samych występów.

Jako pierwsi zagrali ziomkowie + jedna ziomkini z Trójmiasta, Folder znaczy się. Humanitarnie byłoby spuścić na ich występ zasłonę milczenia, ale nie tym razem. Było słabo. Muzyka - kolejny klon brytoli, wokal - może i dziewczyna ma mocny głos, może i fajny, ale nie umie z niego korzystać, bo beczy straszliwie. Płyty nie obadywałem, więc nie wiem, czy to tylko przypadłość koncertowa.

Potem zagrali Black Tapes - tym razem klasa sama w sobie, bo ostatnio bywało z tym różnie. Dzień wcześniej grali urodzinowy koncert, ale trzymali się całkiem nieźle. Krótki a treściwy set wypełniły przede wszystkim nowe kawałki, ze starszych był tylko Love Letter, Black Nights i 1984. Wybrali bardzo dobrze, bo to moje ulubione ich piosenki są, zresztą te nowe też niczego sobie.

To teraz czas na gwiazdę wieczoru. Koncert zaczął się od Vanitas, tak jak M!U!R!P!, jak się potem okazało nieprzypadkowo. Również nieprzypadkowo użyłem słowa "zaczął", a nie "zaczęli", bo Vanitas prawie całe poleciał z taśmy. Dopiero pod koniec panowie wyszli na scenę, by odegrać rozszerzoną, długaśną elektro końcówkę. Nosowska chyba w całości poleciała z taśmy. Jak już się pojawiła, to zagrali całą nową płytę. Po kolei. Przez te czterdzieści parę minut doznawałem, używając porcysiowej terminologii. W końcu to ich najlepsza płyta. W formie są świetnej. Oprawa świetlna - mogła się podobać, mnie irytowała, bo najwidoczniej jestem za wysoki dla projektanta scenografii i co chwilę dostawałem światłami prosto po oczach. W ostatnim z płyty, Nie więcej... Katarzyna przedstawiła nowego prawie-że-członka zespołu, Krzysztofa Zalewskiego, wiecie, tego, który wygrał drugiego Idola, co mi przypomina, że mam gdzieś jego płytę, i że była strasznie słaba. No ale zamiast porażać wokalami a la Bruce Dickinson czy inny metaluch, Krzysiek przeszedł na "pedalską" stronę mocy, czyli śpiewał delikatniutko.

Po odegraniu M!U!R!P! zabrali się do grania starych rzeczy, niestety. Mogli na przykład starocie zagrać na bisy, bo tak ujawniła się przepaść kompozycyjna między starym a nowym, na niekorzyść tych pierwszych. No i jeszcze przeważały piosenki z ery "banachowej", niestety. Z ery "post-banachowej" wybrali te mniej fajne piosenki. Tak więc druga część koncertu na minus.

Generalnie było spoko, ale Hey mogliby się uwolnić od starych fanów żądających starych piosenek, bo są one po prostu dużo słabsze, szczególnie te przed Krawczykiem. Na szczęście nie było "Teksańskiego"

1 komentarz:

  1. Hey jako jeden z niewielu o ile nie jedyny krajowy zespół idzie do przodu szkoda tylko, że większość publiczności cągłe domaga się właśnie Teksańskiego i innej szmiry z połowy lat 90.

    OdpowiedzUsuń