wtorek, 10 lipca 2012

Open'er 2012


1. Na tegorocznego Open’era pojechałem z bardzo sprecyzowanymi planami. I prawie udało mi się je wypełnić. Z siedmiu koncertów, które chciałem zobaczyć, nie udało mi się dotrzeć tylko na dwa. I jak widać, nie pojechałem do Gdyni, by latać między scenami. Nie, od tego jest OFF.

2. Dzień pierwszy to na początek Toro y Moi. Byłem ciekaw, czy spodoba mi się tak bardzo, jak w Powiększeniu. Było jeszcze lepiej, bo jeszcze bardziej funkowo. Podobnie, jak w zeszłym roku, Chaz z zespołem skupił się na „Underneath the Pine”, a z „Causers of This” zagrali chyba tylko dwa kawałki, które były najsłabszymi momentami koncertu. Bundick wydawał się być mniej spięty niż ostatnio, ale nadal uwielbienie, z jakim spotyka się w Polsce chyba nadal go przerasta. Trudno mu się dziwić, namiot o 19 był dość szczelnie wypełniony.  Z Toro wyrwałem się chwilkę przed końcem, bo nie dało się już wytrzymać w tej duchocie, choć do trójkowego namiotu z zeszłorocznego OFFa trochę brakowało.

3. Bardzo żałuję, że Bloc Party spędziłem socjalizując się w strefie gastro, a nie tańcując pod sceną. Z tego, co było słychać przy namiocie Onetu, naprawdę dawali radę. Zobaczyłem tylko samą końcówkę. Odbiłem to sobie na Franz Ferdinand, głównym powodzie przyjazdu do Gdyni. Nie zawiedli. To prawdziwa koncertowa maszyna. Jeśli miałbym ich do czegokolwiek przyrównać to byłoby Lamborghini. Klasa i perfekcja. Zaczęli od „Matinee”, potem polecieli w przeplatankę hitów z nowościami, których zagrali naprawdę sporo. Nowy album zapowiada się bardzo obiecująco. Zakończyli rozbudowanymi „Outsiders” i „This Fire”, a ja wytańczyłem się okrutnie. Za to Alex Kapranos mógłby sobie zmienić stylówę, bo obecnie wygląda jak Zagłoba z tą podgoloną głową i wąsem.

4. Następny dzień zaczął się od ulewy, która w połączeniu z wysokimi temperaturami zamieniła Babie Doły w oborę. Nie przeszkodziło to jednak w wystepie Mumford & Sons, co prawda przesuniętym o dwadzieścia minut, ale na szczęście Brytyjczycy grali już w słońcu. Największym zaskoczeniem tego koncertu był fakt, że mają mnóstwo, naprawdę mnóstwo nastoletnich fanek. A może powinienem był napisać ma, bo pewnie tym wszystkim dziewczętom chodziło o Marcusa Mumforda. Zagrali energetycznie, podobnie, jak Franz Ferdinand zagrali sporo nowości. No taki ładny folk po prostu, mi się podobało.

5. Janelle Monae zrobiła ogromny show, z konferansjerem, tańczącą synchrony orkiestrą, przebierankami. Na szczęście nie przesłoniło to fantastycznej muzyki, Monae zagrał wszystkie swoje hity, jedną nowość, cover Jackson 5. No właśnie, ona nie jest następczynią Eryki Badu, jak ją niektórzy określają, tylko Jacko. Dziewczyna ma ogromną muzyczną wyobraźnię i wie, co chce osiągnąć. Liczę, że druga płyta będzie jeszcze lepsza niż „ArchAndroid”. To była najszybsza godzina na festiwalu.

6. Na sam koniec zostali The XX. Ascetyczna magia. Kilka dźwięków robiących piorunujące wrażenie, do tego niezwykła scenografia, scena spowita w oparach dymu i wielki X najpierw przezroczysty, potem również wypełniony dymem. Tradycyjnie dla tegorocznej edycji festiwali iksy również przeplatały nowości z materiałem z debiutu, i też nie mogli nadziwić się entuzjastycznej reakcji publiczności.

7. I tak minęły mi dwa dni w Gdyni.

środa, 4 lipca 2012

Ben Caplan & The Casual Smokers - In the Time of the Great Remembering


Klezmerzy, Tom Waits i najbardziej epicka broda Kanady.

Przyznaję na samym początku, o istnieniu Bena Caplana dowiedziałem się dzięki niezastąpionym Front Row Heroes, którzy zaprosili go na tegoroczną edycję swojego festiwalu. O Green Zoo i dwóch występach Kanadyjczyka już pisałem. Teraz czas na płytę.

Zobaczywszy koncerty, spodziewałem się czegoś zupełnie innego po "In the Time of the Great Remembering". Miało być amerykańsko do szpiku kości. Blues. Country. Americana. Caplan z zespołem idą w inną stronę. Blues żenią z muzyką klezmerską. Klarnety zgrabnie współbrzmią z banjo i gitarami. Nawet tak bluesowy utwór jak "Bang to Break the Drum" niesie również pierwiastek klezmerskiego szaleństwa. Jak widać genów nie da się oszukać. Rodzina Caplanów to Żydzi z Polski.

Najbardziej wschodnioeuropejski jest ostatni utwór, "Stranger". Trochę teatralny, narwany i mający coś z Toma Waitsa (nie tylko przepity głos Bena). Nie on jednak najbardziej porywa. W "Seed of Love", duecie Caplana z Sashą Muise aż iskrzy. Podobnie w "Down to the River". Jest tylko jedno ale. Nie aż tak, jak na koncertach, gdzie jego charyzma sprawia, że nie liczy się nic innego. Płyta nie oddaje tego nawet w połowie. I to jej jedyna wada.