środa, 21 września 2011

Red Hot Chili Peppers - I'm With You

Disclaimer: Może to i obciach, ale ja ciągle jestem fanem tego zespołu. Nie lubię Johna Frusciante.


Tytuł głosi „jestem z wami”, ale czy my jesteśmy ciągle z nimi?

Nie ukrywam, na wieść, że RHCP wreszcie nagrywają nową płytę i znany jest termin jej wydania, ucieszyłem się jak dziecko. Prawie tak mocno, gdy okazało się, ze John Frusciante odszedł z zespołu w grudniu 2009 roku. Tak, to najprawdziwsza prawda, nie rozpaczałem po nim, bo dla mnie jest on odpowiedzialny za „Stadium Arcadium”, album za długi, za nudny, co prawda ze świetnymi momentami, ale one ginęły w zalewie „gitarowego blasku”. Najlepiej by było po prostu o niej zapomnieć, albo chociaż skompilować sobie te najlepsze momenty, których razem z bisajdami wyszło 13. Płyta to jedno, drugie koncerty. Na nich Frusciante szalał bardziej niż zwykle, ale nic z tego nie wychodziło, w 2007 roku jego solówki i improwizacje stały się powtarzalne i nudne, stały się przeciwieństwem tego, co wyprawiał choćby w 2004 roku (moim zdaniem, najlepszym dla niego). Dowodem na to koncert w Chorzowie, wszystkie solówki były wariacją na temat jednego motywu. Przykre. Tym bardziej jednak była potrzebna zespołowi młoda krew. Wieść o odejściu Frusciantego z ulgą przyjąłem nie tylko ja, ale i Flea, Anthony i Chad, czemu dawali wyraz w wywiadach.
Następcą Frusciantego został dość naturalnie Josh Klinghoffer, idealny sideman, mający za sobą współpracę z Polly Jean Harvey, Gnarls Barkley, Bobem Forrestem w ramach The Bicycle Thief i, co najważniejsze, Johnem Frusciante. Oraz samymi RHCP na drugiej części trasy promującej Stadium Arcadium. Byli z nim w Chorzowie, gdzie Josh dał się poznać jako całkiem niezły perkusista.

No dobrze, tyle historii, czas na płytę, a ta zaczyna się tak, że mam mokro w majtach. Mocno nabijana perkusja, przeciągany wokal, rzężące, przesterowane gitary. Jednym słowem (no, trzema) „One Hot Minute”, ich najlepsza płyta. A w refrenie przechodzą w dyskotekowy hit. Zakochałem się w tej piosence, podobnie jak miesiąc wcześniej w singlu, „The Adventures of Rain Dance Maggie”, dyskretnie tanecznym utworze opartym na doskonałej jak zawsze pracy sekcji rytmicznej, delikatnie ozdabianą gitarą Klinghoffera.

Właśnie, sekcja rytmiczna na „I’m With You” odgrywa najważniejsza rolę. To ponad godzinny popis Smitha i Balzary’ego. Flea ciągle jest wierny zasadzie, że mniej znaczy więcej i jego partie często są bardzo proste, ale bardzo efektowne i przebojowe, jak w „Look Around”. Smith też nie sili się na ekwilibrystykę, ale jego partie świetnie uzupełniają najrozmaitsze przeszkadzajki. Do tego Flea uczył się gry na fortepianie i większość piosenek została napisana na tym instrumencie.

Zagadką było, jak poradzi sobie Klinghoffer. Frusciante był odpowiedzialny za największe sukcesy zespołu oraz mentorem i przyjacielem Josha. Tę zażyłość słychać na „I’m With You”, styl Klinghoffera ma wiele wspólnych cech z Johnem. Momentami można pomyśleć, że to gra Frusciante. Za swoich najlepszych lat, czyli oszczędnie, ale pomysłowo, bez zbędnych popisów. Klinghoffer różni się tym, że częściej usuwa się w cień, dając miejsce Flea. Słychać też, że bardziej myśli o strukturze całości piosenki niż tylko o swojej partii, bawi się efektami, pogłosami. Gitara nie jest jego pierwszym instrumentem, co uwidacznia się choćby brakiem klasycznych solówek, który były znakiem rozpoznawczym Frusciantego.

Po tym, co napisałem, może się wydawać, że to płyta idealna. Bardzo chciałbym, żeby tak było, ale to nieprawda. Szkoda, że Rick Rubin powstrzymywał ich przed większym eksperymentowaniem, którego echa słychać właśnie w tym rozedrganym początku „Monarchy of Roses” i nieortodoksyjnym graniu Klinghoffera. Znów zawodzi kompresja, ale do tego można się u nich przyzwyczaić i mieć nadzieję, że master na winyl będzie lepszy.

No i trzy piosenki są do wyrzucenia od razu. „Brendan’s Death Song” to miałka balladka, która co prawda rozkręca się pod koniec, ale psuje ją jęczący Kiedis. „Police Station” i „Even You, Brutus?” są po prostu nudne. „On the Corner” ratuje tylko końcówka i wokal Klinghoffera. Na szczęście płyta kończy się udanym i fajnie rozbujanym „Dance, Dance, Dance”.

Ja ciągle jestem z nimi, choć zupełnie się tego nie spodziewałem, myślałem, że premiera nowej płyty RHCP obejdzie mnie tyle, co zeszłoroczny śnieg. Jednak nie, to nadal dla mnie ważny zespół. A płyta jest ich najlepszą od 12 lat. (Co może nie jest jakimś wyczynem, bo wydali w tym czasie dwie płyty.)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz