piątek, 29 października 2010

Fang Island - s/t czyli erupcja zajebistości

Nowy ulubiony zespół Barneya Stinsona.

Żeby nim zostać trzeba być najbardziej „awesome” zespołem na świecie. Fang Island mogli do siebie przekonać blond boga PUA samym stwierdzeniem, że ich muzyka jest niczym „przybijaniem z każdym piątki”. Jak wiadomo, przybijanie piąteki mieście się w 10 ukochanych czynnościach Stinsona. Po podrywaniu lasek, a przed graniem w Laser Tag. Ale nie są jego ulubionym zespołem tylko z tego powodu.
Przede wszystkim, muzyka na debiucie Fang Island jest dźwiękową definicją pojęcia, które charakteryzuje Barneya, a które najlepiej oddać w naszym języku przez niezbyt ładne słowo „zajebistość”. Tak, muzyka Fang Island mogłaby leżeć obok wzorca metra w Sevres jako wzorzeć „awesomeness”. Ta płyta definiuje oba terminy bezbłędnie, jest i „awesome” i zajebista. I wcale nie chodzi tylko o poziom wykonawczy.

Soczyste gitary, potężne klawisze, chóralne, wręcz stadionowe zaśpiewy ze szczyptą patosu. Wrażenie, że można wspiąć się na Mount Everest w ciągu pół godziny trwania tej płyty. Chęć puszczenia jej od nowa dokładnie w tej samej sekundzie, w której się kończy. Wreszcie, ochota by wstać z fotela wybiec na łóżka i przybić piątkę każdej napotkanej osobie. Tak, to przekonało Stinsona. Gdyby Ted robił Sylwestra z limuzyną nie w 2005, lecz pięć lat później, to Barney zamiast przynosić swój pieczołowicie wykonany Get Psyched Mix, przyniósł by po prostu „Fang Island”. A impreza byłaby jeszcze lepsza.  Bo to po prostu soundtrack jego życia.

Zostawmy na razie Sitnsona i skupmy się na „Fang Island” Czterech gości z Vermont, jeden grał też w Daughters, świetnym math core’owym składzie. Tu też czasem słuchać różne dziwne rytmy, a czasem nawet math rockowo pracujące gitary, jednak całość jest dużo przystępniejsza. Mimo że utwory mają niestandardową konstrukcję, układ zwrotka-refren nie występuje ani razu. Wokale często powtarzają linie gitary, piosenki (tak, nazwijmy je właśnie tak) i motywy przechodzą swobodnie jedno w drugie. Math rock łączy się z indie rockiem, hard rockiem, a nawet hair metalem. Połączenie, które powinno sprawić pochłonięcie Ziemi przez czarną dziurę, równie skutecznie, co dzielenie przez zero, a jednak sprawdza się tu doskonale. Przed katastrofą chroni ludzkość zajebistość tej płyty. Album zaczyna się i kończy dźwiękami odpalanych sztucznych ogni i sam jest pokazem muzycznych fajerwerków.


Kilka dni temu dostałem takiego e-maila od Barneya:

Hey Bro,
Check this new band, Fang Island. They rock my world just like I rocked 236 women’s world. They’re legend – wait for it –


Here it comes




Almost There



Just a second


-dary. LEGENDARY!

Your best friend,
Barney
PS. YES, I’m your BEST friend

Tak było.

środa, 27 października 2010

Tapir razy dwa

Raz:



ha, brzmi trochę, jak The Police. Do których ostatnio się przekonałem. Świat się kończy. Wyglądają typowo jak na zakazaną dekadę. Do tego się nie przekonałem. I nie przekonam.

Dwa:


ME LOVES IT!!!

niedziela, 24 października 2010

Mistrz i uczniowie

Na ostatnim Bridge School Benefit, jak można  było się tego spodziewać Neil Young zagrał jedną piosenkę z Pearl Jamem. Ze swojej nowej, prześwietnej płyty. Zagrali ją akustycznie. Zaśpiewał ją Vedder. To wystarczy za zachętę. A teraz oglądamy:


niedziela, 17 października 2010

Vava To Raga Town

1. Dawno nie byłem na koncercie z taką publicznością. To znaczy publicznością bez granic oddaną zespołowi, a nie zblazowaną bandą hipsterów/indie dzieciaków srających po gaciach. Znaczy się było entuzjastycznie, ale bez mdlących z zachwytów małolatów (jak na HEALTH).  Przekrój publiczności był niesamowicie szeroki od małych dzieciaków znających na pamięć wszystkie teksty, przez rastamanów, punków, metaluchów, dresów i hiphopowców do kryzysów wieku średniego i paru emerytów. Kurde, widziałem nawet pseudohipstera.

2. Dawno również nie byłem w Stodole. Wydaje mi się, poprawili nagłośnienie, choć czasem ciężko było zrozumieć nawijki, szczególnie Pabla, który dwa razy zafristajlował. Trochę nie taki flow i wibracja jak w hiphopie, ale chciałbym go zobaczyć na Wielkiej Bitwie Warszawskiej na przykład.

3. Reggaenerator to wulkan. Skakanie przez cały koncert to pikuś dla niego. Wspinanie się na rusztowania również. A że zrobił to podczas najlepszej piosenki zespołu, to już w ogóle szacun.

4. Początek koncertu nie mógł być lepszy. "VavaTo" z partią Gorga odśpiewaną przez publiczność. Można mówić co się chce, ale warszawiacy są oddani swojemu miasto. Przynajmniej fani Vavamuffin. Zagrali wszystkie swoje warsiaskie piosenki, nic dziwnego, zagrali w swoim mateczniku, w swoim mieście, o czym często przypominali ;) "Barbakan" wypadł nieziemsko, a widok Reggaeneratora na rusztowaniu - bezcenny. Tym bardziej, że był to jedyny kawałek, na którym ruszyłem dupę pod scenę. Wiem, starzeję się i gnuśnieję, ale kiedy Pablo rymuje "Złota Kaczka na Tamce lubi złotą ciszę", to jakby nawijał o moim domu.

5. Szacuneczek dla Gorga. Może jeszcze nie wrócił do formy do końca, wydawał się być trochę zagubiony na scenie, ale głos ciągle jak dzwon.

6. Muszę się w końcu przyzwyczaić do ich "kaznodziejstwa".

7. Warsaw FTW!

niedziela, 10 października 2010

Oficjalny soundtrack do filmu pt. "Październik 2010"

Jak pogodna, radosna płyta może mieć coś wspólnego z jesienią, porą roku, w czasie której wszystko zamiera, w oczekiwaniu na nadchodzącą zimę? Może, ale pod jednym warunkiem. Jesień musi wyglądać, jak ostatnie dwa tygodnie. Chłodno, ale dużo słońca, niebieskie niebo i kolorowe liście, szeleszczące pod nogami, poranna mgiełka i to "coś" w powietrzu, żółty, pomarańcz i beż. Słowem, złota polska jesień. Cóż, w tym konkretnym przypadku, brooklyńska.

Co sprawia, że "Grand" tak dobrze wpisuje się w powiślańsko-śródmiejską jesień? Może to te nostalgiczne brzmienia klawiszy, może to ta ulotność muzyki, kojarząca się z ulotnością tych ostatnich chwil, kiedy choć troszkę można powygrzewać się na słońcu. Może ma to coś wspólnego z okładką, utrzymaną w jesiennych kolorach, nawet widnieje na niej gołe drzewo. Może to pewna leniwość. Może coś innego. Sam do końca nie wiem, czemu tej płyty słucha mi się tak dobrze na początku jesieni. W zeszłym roku tak było, w tym również. Wychodzę na miasto i to ta płyta ląduje w moich słuchawkach. Świetnie się do niej spaceruje w ostrym słońcu. "Daylight" pewnie brzmi jeszcze lepiej na tarasie jakiejś starej kamienicy z widokiem na Pragę i Powiśle o wschodzie słońca, ale jestem zbyt leniwy, by to sprawdzić. Za to polecam sprawdzić tę płytę i nawet będzie mała zachęta:


niedziela, 3 października 2010

Skrzyżowanie kultur dwa

1. Już definitywnie po festiwalu.

2. Opuściłem tylko jeden koncert - Osjan, ale podobno nie straciłem za dużo.

3. Cóż tam panie w muzyce? Chińcyki trzymają się mocno? Trzymają się bardzo mocno. Środa to zdecydowanie najlepszy dzień festiwalu. Choć etniczni Chińczycy nie byli w przewadze. Były tylko cztery Chinki, kwartet muzyki klasycznej. Skoro to był koncert muzyki klasycznej (chińskiej) to nie rozumiem poklaskiwania w czasie utworów. Wiem, to był namiot, a nie filharmonia, ale trochę ogłady by się przydało. Świetnym zagraniem pod publiczkę było wplecenie przez panie do programu polskiej ludowości. Akcja obliczona na ogromny aplauz odniosła pożądany skutek.

4. Chińscy Kazachowie i chińscy Mongołowie postawili na łączenie tradycji z nowoczesnością. W obydwu przypadkach był to rock, ale w przypadku Hanggai bardziej punk, a w przypadku Mamera psychodelia. Dość złowieszcza.

5. Stylówę Ilchi miał bezbłędną. Wyglądał, jakby urwał się z ordy Czyngis Chana. Reszta zespołu również, ale w mniejszym stopniu. Strój i zachowania Ilchi miał epickie.

6. Chińczycy niekoniecznie mówią po angielsku. Argentyńczycy też, ale u nich trochę lepiej jest ze znajomością obcych języków.

7. Argentyńczycy w czwartek uratowali honor Ameryki Południowej. W porównaniu z Linsem, grający tango Narcotango i Astillero wypadli wyśmienicie. W porównaniu z innymi koncertami, poprawnie. Narcotango trochę przynudzali, ich mieszanie tanga z elektroniką i popisy gitarzysty rodem z lat osiemdziesiątych nie przekonywały. Dużo lepiej wypadli Astillero. Nie dość, że tak bardzo uparli się, by zagrać w Warszawie, że zrobili to za darmo, to jeszcze ich tango było krwiste niczym stek.

8. Salif Keita razem z Josephem Shabalalą są dowodami na to, że afrykański gorąco jest najlepszym środkiem konserwującym. Obaj dość wiekowi, a ich scenowe wygibasy zawstydziłyby niejednego młodziaka. Żeby daleko nie szukać, mnie na przykład.

9. To był bardzo dobry tydzień.