poniedziałek, 31 października 2016

Śpiewający las


O płycie Żywizny pisałem krótko na Facebooku, większa recenzja pojawi się w grudniowym numerze Magnetofonowej. Tutaj chciałbym się skupić na jej jednym aspekcie - lesie. To naturalne środowisko dla kurpiowskich pieśni, to w lesie etnomuzykolodzy nagrywali Stanisława Brzozowego. To w lesie Żywizna, czyli Raphael Rogiński i Genowefa Lenarcik, nagrali swój debiut. A las śpiewał z nimi.

***
Styczeń. Człowiek z wiolonczelą i las świerków przykrytych śniegiem. Instrument ma pięć wieków, zrobiony jest z drzewa tego lasu. Człowiek opiera go na pniu i wbija nóżkę poziomo w korę. Stroi i zaczyna grać suitę Bacha na wiolonczelę solo. Wystrzeliwuje niskie nuty prosto w drewno, eksploruje je cierpliwie, zagłębia się w nie, aż zaczyna się coś dziać. Drzewo - trzydziestometrowy olbrzym - reaguje. Budzi się, drgania wchodzę we włókna, stają się przedłużeniem instrumentu. Czymś więcej. Pół lasu dźwięczy, powtarza, jakby je znało na pamięć. Rozpoznaje głos przodka. (...) Wiolonczela stała się drzewem i zawładnęła lasem.
***
Ten fragment Legendy żeglujących gór Paolo Rumiza od razu skojarzył mi się nie tylko z Żywizną, ale i z debiutem Resiny. Dla Karoliny Rec przyroda, las jest ogromną inspiracją. To tak silne w jej muzyce, że doskonale bym o tym wiedział, nawet gdyby mi o tym nie mówiła w wywiadzie. Każdy dźwięk wyraża podziw dla natury, zachwyt i ukojenie. A gdyby zrobiła tak jak Mario Brunello i zamiast wykreować leśną przestrzeń w studiu, wbiła nóżkę instrumentu w pień drzewa, czy jej wiolonczela zawładnęłaby lasem?

***
Las zaśpiewał też Izie Dłużyk, niewidomej od urodzenia gdańszczance (Karolina z kolei jest gdynianką, mieszkańcy Trójmiasta mają z przyrodą wręcz niemiejski związek). Iza nagrywa ptaki, ich śpiew. Kilka tygodni temu ukazał się jej album z nagraniami terenowymi z polskiego lata. Można je było usłyszeć na Unsoundzie. By las zaśpiewał, Iza nie potrzebuje żadnego instrumentu, tylko słuchu i rejestratora. Dla niej las, dźwięki ptaków są najdoskonalszą muzyką.

sobota, 22 października 2016

W centrum: Katarzia




Tak naprawdę ten cykl wymyśliłem ponad rok temu, przede wszystkim, by napisać o Katarzii. Teraz mam do tego idealną okazję, bo Słowaczka wydała niedawno drugą płytę. 

Podobnie jak inni słowaccy artyści, o których pisałem w tym cyklu, Katarzia (naprawdę nazywa się Katarina Kubosiova) wydaje swoje płyty w Slnko Records, która chyba ma monopol na słowacką scenę alternatywną. Podobnie jak Bad Karma Boy, Katarzię widziałem w zeszłym roku na Waves Bratislava (grali nawet w tym samym miejscu) i był to jeden z najlepszych koncertów festiwalu.

Słowaczka swoją muzykę określa "girl folk rap po slovensky". Dużo w tym racji. Debiut Katarzii, Generácia Y to portret tytułowych millenialsów, ale także pełen bardzo osobistych historii. Katarzii w większości towarzyszy tylko gitara akustyczna. To piękne, intymne piosenki, bardzo dziewczęce i pełne emocji. trochę czerpiące z poezji śpiewanej (która za południową granice też jest popularna), bardzo europejskie, ale trochę kojarzy się swoja melancholijną atmosferą z debiutem Waxahatchee. Oczywiście, muzycznie to zupełnie inne podejście do akustycznego grania. W kilku piosenkach Katarzia sięgała po ekspresje bliską rapowi, choć były to bardziej melorecytacji niż pełnokrwisty rap.

Trochę ponad miesiąc temu ukazał się drugi album Słowaczki, Agnostika. Nagrany z zespołem, odważnie sięgający po różne gatunki (co jednak nie zawsze wychodzi dobrze), zupełnie inny od debiutu. Piosenki brzmią pełniej, ale nie tracą na intymności, mimo jeszcze bardziej publicystycznych tekstów. Świetnie brzmi nowofalowe Srnka, w którym słyszę echa jugosłowiańskiego post-punku. Fajnie wypada rapowa, ascetyczna brzmieniowo Princezna Lolita, którą zapamiętałem z Waves jako dość nieporadną piosenkę. Pięknych, poruszających piosenek jest tu całe zatrzęsienie, od rozpoczynającej album Milovať s hudbou do końcowej Rozprávkar. Wpadką jest  Hodinový hotel, w którym zupełnie niepotrzebnie pojawia się prostacki drop. Mimo tego Agnostika to jedna z lepszych płyt wydanych w tym roku - piękna i poruszająca.


poniedziałek, 17 października 2016

Prawdziwa muzyka świata



O tym, że nie znoszę terminu muzyka świata, wspominam chyba przy każdej okazji. To określenie w gruncie rzeczy nic nieznaczące (bo przecież niewiele mają ze sobą wspólnego birmańska muzyka klasyczna z gardłowymi śpiewami Inuitów), protekcjonalne, wpychające od jednego worka nie tylko muzykę spoza anglosaskiego idiomu, ale też różne porządki z tych samych kultur - muzyką świata jest i malijski rap, i obrzędowa muzyka Dogonów, czy klasyczna muzyka hindustańska i szamańskie pieśni Baulów. Dlatego bardzo ucieszyłem się, gdy Bartek Chaciński na wzór niezalu ukuł bardzo zgrabny termin "niezach".

Jest jednak pewien obszar, gdzie ten nieszczęsny termin jest zasadny. To wszystkie zderzenia kultur z różnych części świata, tworzące nową jakość. Nie granie każdy sobie, ale rzeczywiste wykuwanie czegoś nowego i interesującego. To także kreatywne mieszanie wszystkiego ze wszystkim bez żadnych ograniczeń. Tak ten termin zdają się rozumieć Szwedzi z Goat, tytułując swój debiut World Music właśnie.

Na najnowszej, trzeciej płycie rozwijają ten koncept najpełniej. Wszystko spina psychodeliczny, hipisowski klimat, ale pomiędzy pojawiają się i gitary wyjęte żywcem ze złotej ery zachodnioafrykańskich bigbandów, subsaharyjskie polirytmie, bogactwo trynidadzkiego calypso, nagrania muezzinów, latynoskie rytmy, dźwięki kory. Naprawdę wszystko. Może się wydawać, że od takiej mieszanki może rozboleć, jednak Requiem przy całym swoim eklektyzmie jest płytą może nie wybitną, ale na pewno więcej niż solidną i najlepszą w dyskografii Szwedów.

Dużo skromniejszy brzmieniowo, ale równie spektakularny (i - przypadkowo? - mający premierę tego samego dnia) jest drugi album Xylouris White, Black Peak. Następca - nomen omen - Goats. Dużo tych zbiegów okoliczności, a muzyka inna i podobna jednocześnie. Giorgios Xylouris (syn słynnego kreteńskiego lirnika Psarantonisa) i Jim White (fenomenalny australijski perkusista) podbijają wyspiarską tradycję i przenoszą ją na inny poziom. Ni to folk, ni to rock, ni to post-punk (choć może do niego jest najbliżej). Xylouris swobodnie porusza się między graniem bliskim tradycyjnym wzorcom, a rockowym idiomem, w czym sekunduje mu White, którego słuchanie jest po prostu fascynujące. To nie tylko muzyka kreteńska przefiltrowana przez post-punk, ale też dialog dwóch wyrazistych, artystycznych osobowości. Słychać, że przy drugim spotkaniu czują się w swoim towarzystwie bardzo swobodnie, pozwalając sobie na więcej luzu i stosując bardziej otwarte (choć wciąż dosyć piosenkowe) formy. Black Peak to pozycja ciemniejsza niż debiut duetu, również za sprawą matowego barytonu Xylourisa. O ile na Goats wokal pojawiał się sporadycznie, tutaj dołącza do lauto i perkusji jako jeden z głównych aktorów spektaklu. Podczas kolejnego przesłuchania Black Peak uderzyło mnie, jak bliskie mają podejście do Sefardix, czyli tria braci Olesiów i Jorgosa Skoliasa. Z tym że w przypadku Polaków punkty wyjścia do poszukiwań to muzyka greckich żydów i jazz. Łączy je przytłaczająca atmosfera, brzmienie perkusji i pewna dzikość. Takiej właśnie "muzyki świata" chciałbym słuchać na co dzień - odważnej, kreatywnej, frapującej.

Xylouris White zagrają jutro na Unsoundzie, którego tegoroczna edycja została skrojona pode mnie. Pod tematem przewodnim Dislocation kryje się "dialog peryferii z centrum". Krakowska edycja jest kulminacją trwającego cały rok projektu, w ramach którego Unsound odwiedził Azję Centralną (Duszanbe i Biszkek) oraz Władywostok. Stąd specjalne spotkania zderzające muzyków z różnych kultur. Moritz von Oswald zagrał wczoraj z Kirgizami z Ordo Sakhna, Stara Rzeka zagra jutro z Tadżykami z Samo. Stąd dzisiejszy koncert Dwarfs of East Agouza, tria łączącego krautrock z deltą Nilu. Stąd wspólny występ Indonezyjczyków z Senyawa z Libańczykiem Rabihem Beainim jako KAFR. Niestety, nie uda mi się być na całym festiwalu, ale jeśli jesteście w Krakowie, to sprawdźcie program i idźcie na koncerty, bo ten wyjątkowy festiwal jest w tym roku jeszcze bardziej interesujący.



PS. Pozostając w temacie wokół Unsoundu, Dan Boeckner z Wolf Parade i Operators w wywiadzie zdradził mi, że bardzo chciałby zagrać w Krakowie ze swoim nowym zespołem Frankfurt Boys.

niedziela, 9 października 2016

Jozef van Wissem - "When Shall This Bright Day Begin"


Czasem nie trzeba zmieniać zbyt wiele. Tak jest w tym przypadku. Van Wissem korzysta z tych samych patentów: wolno powtarzanych fraz, lekko modyfikowaych w czasie, wraca do motywów, nadaje muzyce cyrkularny charakter. Lutnista gra oszczędnie, bez nadmiaru ozdobników, pozwala wybrzmieć dźwiękom. Czasem powtarza frazy wokalu. Wszystko to już u Jozefa słyszeliśmy, i odwołania do minimalizmu, i do muzyki renesansowej również.

A jednak When Shall This Bright Day Begin to płyta inna od poprzednich pozycji van Wissema. Różni ją jasność brzmienia. Lutnia momentami aż się perli trelami w Detachment, jakby właśnie wstawał dzień nad bezludną, piaszczystą plażą. Nie jest to jednak brzmienie ciepłe – ta wyimaginowana plaża znalazłaby się nad Zatoką Fińską lub Morzem Północnym – wieje zimny wiatr, szarpie nadmorskie wydmy. Jasność momentami ustępuje miejsca charakterystycznemu dla muzyki Holendra mrokowi, tak jest w początkowych fragmentach The Purified Eye of the Soul Is Placed in the Circle of the Eternal Sun. Pojawia się również oniryczność, potęgowana wokalizami Zoli Jesus w otwierającym album To Lose Yourself Forever Is Eternal Happiness. Głos niesie się szerokim echem, jeszcze mocniej odrealnia prostą kompozycję. Jednak to Ruins, drugi utwór z udziałem Zoli Jesus jest najbardziej elektryzującym momentem płyty. Monumentalny, potężny brzmieniowo, najmniej abstrakcyjny ze wszystkich. Do niego wracam najczęściej z całego albumu.

Van Wissem sięga także do słowa mówionego, tym razem wplata w swoje kompozycje wypowiedzi o architekturze. I może też właśnie dlatego te kompozycje są tak jasne, bo są to opowieści o modernie, oślepiającym białymi fasadami. Van Wissem zdaje się opowiada o architekturze za pomocą dźwięków. Samo w sobie jest to ciekawym połączeniem, ale przecież Holender łączy te wypowiedzi z brzmieniem archaicznej lutni, wiąże historyczną formę z nowoczesną treścią.

Gdyby cały album był tak intensywny jak „Ruins” byłaby to pewnie płyta fantastyczna. When Shall This Bright Day Begin to po prostu płyta bardzo dobra. Kolejna w dorobku Jozefa van Wissema.



mimagazyn.pl, kwiecień 2016