wtorek, 28 czerwca 2016

Wielki mały festiwal

Eivor w obiektywie Michała Helera

Zastanawiam się, jaki obrazek najlepiej podsumuje tegoroczną edycję białostockiego Halfway Festivalu. Czy Wilco grający akustyczny bis, Acollective podrywający wszystkich do tańca, a może muzycy Eivør Pálsdóttir w koszulkach polskiej reprezentacji czy szalony set Intelligency na after party po drugim dniu? Islandczycy z Mammut grający do śniadania na dachu Opery? Sam już nie wiem, te trzy dni były jak piękny sen.

Niby Halfwayowi nie sprzyja nic. Termin - ostatni weekend czerwca, zaraz przed Open’erem. Lokalizacja - Białystok, do którego jeszcze rok temu nie dało się dojechać z Warszawy pociągiem (a i teraz nie jest to takie proste), na którym ciąży odium stolicy disco polo. Festiwalowi nie sprzyja także lokalna polityka, której Halfway wbrew woli organizatorów jest pionkiem, przez co los kolejnej edycji nie jest pewny.

Jednak to festiwal wyjątkowy, przekuwający swoje wady w zalety. Ostatni weekend czerwca zwykle jest słoneczny, mimo pesymistycznych prognoz nie spadła ani jedna kropla deszczu. Białystok ma do zaoferowania więcej niż tylko disco polo. W tym roku z opaską festiwalową można było za darmo zwiedzić muzea i galerie sztuki. A program festiwalu wykraczał poza muzykę - w planie były spotkania z autorami książek o dalekiej północy, śniadanie z zespołem z Islandii, rozmowy o przyszłości festiwalu, obejrzeć zdjęcia Ilony Wiśniewskiej. Do tego obowiązkowy relaks na fenomenalnym gmachu Opery i Filharmonii Podlaskiej.

Jak zwykle, o magii Halfwaya najmocniej świadczą koncerty. Od Mountain Goats na pierwszej edycji (za nich - co podkreślam przy każdej okazji - organizatorzy mają moją dozgonną wdzięczność) aż do kończących piątą edycję Wilco. Amerykanie przywieźli ze sobą TIR sprzętu, który w całości nie zmienił się na scenie, a perkusista i tak ledwo wystawał zza ściany wzmacniaczy. Wrażenie robili ogromne. I swoim profesjonalizmem, i radością grania. Nels Cline, najstarszy z nich przecież, okazał się najbardziej dziarski i pomysłowy w produkowaniu gitarowego hałasu. Jeff Tweedy z początku małomówny, pokusił się nawet na chyba nie aż tak kurtuazyjną pochwałę publiczności. Najpiękniej zabrzmieli jednak na sam koniec, kiedy odłożyli przestery, efekty i zagrali krótki, akustyczny set. Kiedy oni, zespół wyprzedający hale na kilka tysięcy osób, grali ostatnio dla tak niewielkiej publiczności? Chyba na początku kariery.

Najbardziej poruszył koncert Eivør Pálsdóttir, która z towarzyszeniem dwóch muzyków wykreowała świat północnych legend i ukrytych we mgle Wysp Owczych. A przecież to nie była muzyka świata, bo Eivør i jej zespół nurzali się w elektronice, pogłosach i przesterach. Szczęśliwie, trzymali się z daleka od new age’owego obciachu. Świetnie wypadły utwory przygotowane z towarzyszeniem muzyków orkiestry Opery i Filharmonii. Nordycką ścieżkę kontynuowała Ane Brun i wspomniani już przeze mnie Islandczycy z Mammut. Niezwykle stylowo zagrali Giant Sand, legenda alt-country. Zespół Howe’ego Gelba na godzinę zamienił amfiteatr w mały, zadymiony bar, gdzieś w Arizonie. Aż było czuć whiskey, papierosy i wszędobylski pył. W rodzinnych stronach Gelba deszcz przynosi szczęście i Giant Sand go zaklinali (na szczęście bezskutecznie). Grający pierwszego dnia Destroyer zostawił mieszane uczucia. Było zdecydowanie lepiej niż na OFFie pięć lat temu, ale Dan Bejar jest chyba jeszcze bardziej zblazowany i znudzony. Bardzo amerykańscy Estończcy z Odd Hugo tym razem zaczarowali. Tym razem, bo widziałem ich już na Waves Bratislava, ale tam zginęli w gąszczu innych wrażeń.

To także podkreślałem po poprzedniej edycji. Na Halfwayu nie ma żadnych rozproszeń, żadnych drugich scen. Całą uwagą skupiają grający artyści. Tak było w przypadku Julii Marcell, od której nie dało się oderwać oczu. To był fantastyczny koncert. I razem z Eivør najbardziej zbliżyły się do Sharon Van Etten. Właśnie, jedyna wada tegorocznej edycji to to, że żaden koncert nie był tak poruszający jak występ Sharon. Ale to wada niewielka, bo taki koncert zdarza się bardzo rzadko. A wszyscy artyści, których widziałem w tym roku zagrali wyjątkowo.

Białystok ma skarb, którego mogą mu pozazdrościć inne miasta, ale sam nie do końca o niego dba. Wielka szkoda, gdyby w przyszłym roku festiwal się nie odbył. Dlatego już teraz trzymam kciuki i rezerwuję nocleg w Białymstoku na ostatni weekend czerwca.

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Szukając korzeni


Najnowszy, trzeci numer Gazety Magnetofonowej poświęcony jest korzeniom. Czyli sporo folku, ale nie tylko. Znalazło się miejsce dla black metalu czy muzyki dawnej. 

O tej ostatniej rozmawiałem z Jackiem Urbaniakiem, dyrektorem artystycznym zespołu instrumentów dawnych Ars Nova, który w tym roku obchodzi trzydziestopięciolecie działalności. A dlaczego to zespół instrumentów, a nie muzyki dawnej, dowiecie się z wywiadu. Nie mogę przecież zdradzić wszystkiego. Krótko opisałem dwa zespoły z Warszawą w nazwie, które sięgają do dziedzictwa przedwojennej piosenki. To Combo Taneczne i Orkiestra Sentymentalna. Prawie równocześnie wydali swoje płyty i to było przyczynkiem do tego tekstu. Do muzyki przedwojennej współcześnie będę jeszcze wracał.

Wreszcie, wypuściłem się na poszukiwania najstarszej zachowanej polskiej muzyki w Ameryce. Niestety, nie udało mi się znaleźć informacji o nagraniach Polaków w Argentynie i Brazylii, lecz jedynie Stanach Zjednoczonych. Za to znów udało mi się porozmawiać z Ianem Nagoskim z mojej ukochanej oficyny Canary Records. Znów, bo poprzednio z Ianem mejlowałem przy okazji tekstu o muzycznych archiwistach dla T-Mobile Music. Dlatego, jeśli chcecie się dowiedzieć więcej o samej Canary, oraz dlaczego Ianowi należą się ordery i miliony monet, przeczytajcie i tekst, i zapis naszej poprzedniej konwersacji. Tym razem rozmawialiśmy tylko o polskich emigrantach.

Czy było Ci trudniej znajdować polskie nagrania niż greckie czy tureckie?

Zupełnie nie. Słowiańskie płyty można bardzo łatwo i bardzo tanio kupić. Prawie połowa mojej kolekcji nagrań imigrantów to muzyka słowiańska lub aszkenazyjska. Fala imigrantów z Europy Wschodniej na przełomie XIX i XX wieku była trzecią pod względem falą imigracji w historii Stanów Zjednoczonych i Ameryki Północnej. (Większe były jedynie irlandzka i niemiecka w XIX wieku). To był idealny moment na zarobek dla raczkującego przemysłu nagraniowego. Nie robiłem dokładnych obliczeń, ale nagrań słowiańskich jest około 10 razy więcej na rynku antykwarycznym niż bliskowschodnich.  Poza tym nagrania tureckie, greckie czy ormiańskie są bardzo poszukiwane przez kolekcjonerów w przeciwieństwie do muzyki słowiańskiej. 

Co w takim razie skłoniło Cię do wydania kompilacji jedynie z muzyką wschodnioeuropejską?

Podoba mi się ta muzyka i uważam, że za mało ludzi ją słyszało. Wiedziałem, że mało kto ją kupi, więc gdyby nie wsparcie Database of American Recorded Music, nie porwałbym się na wydanie Widow's Joy. Ostrzegałem ich, że nie sprzedadzą nakładu 1000 sztuk, ale i tak się zgodzili. Bardzo mnie to cieszy, bo chciałem przygotować taką kompilację od dłuższego czasu. 

Słyszę w tej muzyce szaloną radość, ale i delikatne wycofanie, które maskują bardziej skomplikowane uczucia. To z pewnością przyciągało mnie do tej muzyki. Poza tym to muzyka robotników, górników, hutników, a ona mnie niezwykle fascynuje. Te płyty można znaleźć w starych hutniczych miastach - Cleveland i Pittsburghu, które regularnie odwiedzam. Prawie nikt nie zwraca na nie uwagi, więc są tanie. Tanie i dobre - te cechy pojawiają się przy każdej historii, którą opowiadam.

Jaki był wpływ muzyki słowiańskiej na muzykę amerykańską?

Większy niż się o tym mówi. Ja wyrosłem na polkach Lawerence'a Welka regularnie puszczanych w telewizji. Polska jest popularna w stanach środkowoatlantyckich, gdzie się wychowałem i żyję do dziś. Co prawda, traktuje się ją protekcjonalnie i z pewnością nie jest cool. Można za to spotkać nagrania na każdym kroku. W pokoleniu wcześniejszym od mojego był na polkę bardzo duży popyt. Do dziś jest popularna chociażby w Teksasie. Ja słyszę te wpływy chociażby u Williego Nelsona.

To nie cała nasza rozmowa, więcej w kryjącym się pod piękną okładką czasopismem. Magnetofonowa jest już dostępna w Empikach i internecie


sobota, 18 czerwca 2016

Waxahatchee - "Early Recordings"


Last.fm pokazuje, że w ciągu ostatnich trzech lat odsłuchałem utwory Waxahatchee ponad 2 tysiące razy, więcej niż jakiegokolwiek innego wykonawcę. 

Wielokrotnie zastanawiałem się, co takiego jest w piosenkach Katie Crutchfield, że nie jestem w stanie się od nich oderwać (zresztą nie tylko tych napisanych jako Waxahatchee, tak samo mam z PS Eliot, Bad Banana czy Great Thunder), że jak zacznę słuchać, to przez miesiąc nie ptorafię posłuchać czegokolwiek innego. 

Tak samo jest z wznowionymi właśnie pierwszymi nagraniami Katie jako Waxahatchee. To pięć piosenek nafranych sześć lat temu i wydanych na wspólnej kasecie z Chrisem Clavinem. Pięc piosenek, o których Katie, jak sama przyznała, całkiem zapomniała. Wróciła do nich dopiero przy okazji solowej trasy po zachodnim wybrzeżu.

To bardzo proste piosenki. Ale cholernie przebojowe i emocjonalne. Katie nie traktuje swojej muzyki jako maski. Przeciwnie, eksponuje w niej swoją kruchość, czyniąc z niej swoją największą zaletę. Źle brzmiące, przesterowane piosenki aż kipią od emocji. Nie ma tu wielu dźwięków, więc każdy z nich wybrzmiewa dużo mocniej. Tak samo jest ze słowami. Na debiucie PS Eliot Katie potrafiła wypluwać je z szybkością karabinu, starając się opowiedzieć jak najwięcej w ciągu kilku minut, na zeszłorocznym Ivy Tripp korzysta z nich bardzo oszczędnie, tutaj jest gdzieś pomiędzy.

W tych piosenkach rozbrzmiewa gniew, rozczarowanie, smutek, nostalgia, znalazło się też miejsce na radość i zakochania. Wszystko w młodzieńczej pasji i poświęceniu. Zobaczcie zresztą nagranie mojej ulubionej piosenki z tej EPki.

wtorek, 14 czerwca 2016

Perła Jedwabnego Szlaku



Może na pierwszy rzut oka szaszmaqam kojarzy się z szisz kebabem, ale to zupełnie nietrafiony trop. Szaszmaqam to najwyższa forma klasycznej muzyki uzbeckiej wywodząca się z Persji. Dlatego blisko jej też do azerskiego mughamu czy arabskich maqamów. 

Podobno szaszmaqam narodził się w Bucharze, niegdyś najpotężniejszym mieście na Jedwabnym Szlaku, dziś podupadłym, ustępującym stołecznemu Taszkientowi, ale nadal ponoć robiącym wielkie wrażenie, Z Buchary pochodzi Ari Babachanow. To potomek bucharskich żydów, wywodzący się z rodziny o wielopokoleniowej muzycznej tradycji. Jego dziadek grał na dworze ostatniego emira Buchary, rządzącego przed sowiecka inwazją w altach 20. ubiegłego wieku. Sam Ari ma dziś ponad 80 lat i przez większość swojego życia gra na środkowoazjatyckiej odmianie rubabu, perskiej lutni. W przeciwieństwie do swoich przodków nie śpiewa. 

Na Zachodzie wyszła tylko nagrana podczas trasy po Europie Shashmaqam: The Tradition of Bukhara. Od jej wydania minęło już prawie 20 lat. Na niej Babachanow ze swoim ansamblem przywołują obrazy dawnej Buchary, pełnej pałaców i medres. Oczytanej i oświeconej.

***
Buchara w 2012 roku. fot. wikimedia commons


***

O tych legendach tak pisał Colin Thubron w Utraconym Sercu Azji:
Jeszcze w XIX wieku doniesienia podróżnych były pełne niejasności. Muzułmanie nazywali Bucharę Dostojną i Wzniosłą. Otoczona kilkunastokilometrowymi fortyfikacjami wyposażonymi w bramy warowne, wewnątrz kryla niezliczone meczety i medresy. Bucharczycy mieli opinię najwytworniejszych i najbardziej cywilizowanych mieszkańców Azji Środkowej, a ich maniery i stroje wyznaczały standardy orientalnej mody.
Po sowieckim podboju (a może nawet i wcześniej) Buchara straciła na znaczeniu i stoczyła się w prowincjonalność. 

***
Prawdziwą Bucharę sprzed stu lat można nie tylko zobaczyć na zachowanych, kolorowych zdjęciach. Można też ją usłyszeć. Od zarania przemysłu nagraniowego wytwórnie starały się dotrzeć do jak największej liczby nowych klientów. Wysyłały swoich przedstawicieli do najdalszych zakątków globu, by nagrywali lokalnych muzyków. Oczywiście, nie robiły tego ze szlachetnych pobudek, ale zwyczajnej kapitalistycznej chciwości. Wspomnienia tych wysłanników potrafią być fascynujące. W końcu poruszali się w odległych od swojej kulturach, podróżowali po bezdrożach, nocowali w karawanserajach. Niektórzy w poszukiwaniu interesujących nagrań nocą zakradali się do haremów. To były ostatnie chwile Orientu, kuszącego egzotyką i tajemniczością. Świat zaczynał się coraz szybciej kurczyć. 

Efekty tych eskapad przez lata czekały zapomniane w archiwach. W 2002 roku Will Prentice, archiwista British Library National Sound Archive wydał w Topic Records kompilację Before the Revolution: A 1909 Recording Expedition in the Caucasus & Central Asia by the Gramophone Company. Więcej możecie przeczytać w tym fantastycznym artykule na stronie australijskiego publicznego radia.

Muzyka Babachanowa niesie w sobie nie tylko pierwiastek tej starej, uwiecznionej w legendach Buchary, ale także całego Jedwabnego Szlaku, na którym spotykały się i przenikały cywilizacje. Słychać tu i Sinciang, i Azerbejdżan, Persję, i Bagdad.

***


piątek, 10 czerwca 2016

Sweet Crude - "Critters" EP


Kreole i Cajuni, odizolowani od świata przez rozległe bagna delty Missisipi. Z ich dziedzictwa korzysta Sweet Crude, liczny i fantastyczny zespół z Nowego Orleanu. Od pierwszych bierze perkusyjność, od drugich melodyjność. 

Moją uwagę przykuła ich pierwsza EPka Super Vilaine sprzed dwóch lat. Critters, druga czwórka, jeszcze świeża, bo wydana przedwczoraj zapowiada Creatures, długogrający debiut Amerykanów. I to jak zapowiada.

Podniosłe, wręcz ekstatyczne piosenki przypominają najlepsze momenty Matt and Kim, gdyby tylko mieszkali wśród aligatorów a nie na Brooklynie. Dudniące bębny (prawie każdy z członków zespołu gra na perkusji), liczne przeszkadzajki, chóralne zaśpiewy, francuski przeplatany anngielskim (w tej kolejności). Do tego odrobina elektroniki, skrzypce, klawisze. To znowu zadziałało. Jest w tej muzyce wielka radość i energia. Indiepopowy standard przekuty w majstersztyk.

Inaczej nie da się nazwać Mon Esprit, zaśpiewanego przez obdarzoną potężnym głosem Alexis Marceaux. To opowieść o nieudanym związku, z którego trzeba się wyrwać. Słychać to chociażby w marszowym rytmie, a oni jeszcze bawią się w tym kawałku w hardrock, co zaskakujące, zupełnie to nie przeszkadza (nie żartuję). Roztańczone, trochę pijackie Laisse les lazy, przywołujące odległe echa Vampire Weekend też porywa. Bardziej stonowane, ale i tak kipiące energią, wzbogacone o trąbkę La cheminee unowocześnia wiejskie potańcówki. Nic tylko zrzucić buty i wskoczyć na dechy.

Nie czekałem jakoś bardzo na debiut Sweet Crude, teraz niecierpliwie odliczam dni do premiery.

niedziela, 5 czerwca 2016

Kogo zobaczę w te wakacje


Białystok, Gdynia, Londyn, Gdynia, Katowice, Łódź, Gdańsk. Tak wygląda moja rozpiska festiwalowa.

Niektóre bardzo duże, wręcz ogromne. Inne kameralne, z jedną sceną i luźną domową atmosferą. Jeszcze inne gdzieś pomiędzy. Jedne pełne hałaśliwych gitar, inne prezentujące muzykę z całego świata. Letnie festiwale. W tym roku odwiedzę siedem z nich.

Pierwszy już za niecałe trzy tygodnie. Białostocki Halfway w tym roku (podobnie jak w poprzednich latach) swój program oparł na trzech filarach: szeroko pojętej Skandynawii, najbliższej okolicy i Stanach. Frakcja nordycka wydaje się najbardziej interesująca na tegorocznej edycji. Zagra Eivor, legenda muzyki farerskiej, czarująca Norweżka Ane Brun czy wybuchowi Islandczycy z Mammut. Będzie tez Julia Marcell, którą zawsze warto zobaczyć, Destroyer (którego leniwa muzyka powinna w Białymstoku zabrzmieć lepiej niż na OFFie) i wreszcie Wilco. Wielką zaletą Halfwayu jest miejsce, położony w samym centrum Białegostoku amfiteatr. Tu nikt się nie spieszy, nie ma biegania między scenami.

Tak samo jest na gdyńskiej Globaltice. Tu też od lat artyści występują na jednej scenie w parku Kolibki, rzut kamieniem (i to dosłownie) od morza. Czas płynie tak samo powoli, ale muzyka jest zupełnie inna. W tym roku najbiedziej cieszy mnie obecność Fanfare Ciocarlia, jednej z najpopularniejszych rumuńskich orkiestr dętych, Monsieur Doumani, szalonych Cypryjczyków dających drugi życie wyspiarskim piosenkom oraz Cigdem Aslan i Tahir Palali, którzy wspólnie sięgają po muzykę tureckich alewitów.

Zupełnie inaczej wygląda inny gdyński festiwal – Open'er. Cztery sceny, hektary terenu festiwalowego do przemierzania i największe gwiazdy. W tym roku program zapowiada się wyjątkowo imponująco – PJ Harvey, At the Drive-In, Red Hot Chili Peppers, Beirut, Savages, Shy Albatross, Zbig z Mitchami. Szkoda tylko, że to kolejny rok bez sceny World, na której kiedyś grali Tinariwen, Buraka Som Sistema czy Matisyahu.

Na szczęście OFF Festival w tym roku znów oddaje jeden dzień na scenie eksperymentalnej muzykom „niezachodniej”. Na jej deskach zabrzmią dźwięki Ata Kak, ghańskiego wokalisty i instrumentalisty, odkrytego niedawno przez Briana Shimkovitza z Awesome Tapes from Africa czy Orlando Juliusa, legendy afrobeatu. A to nie wszystko, na innych scenach też będzie się działo, zagrają Marokańczycy z Master Musicians of Jajouka, Basia Bulat, Anohni i mój chyba tegoroczny faworyt katowickiego festiwalu – egipski magik keyboardu Islam Chipsy i jego trio E.E.K., którzy przyspieszają chaabi do granic możliwości. Jak to brzmi? Wyobraźcie sobie naspidowanego Rizana Sa'ida i będziecie mieli przybliżoną odpowiedź.

Sa'id w wakacje wróci do Polski, oczywiście w towarzystwie Omara Souleymana. Po dwóch bardzo udanych wiosennych koncertach w Warszawie i Gdańsku, królowie syryjskiego disco wystąpią na łódzkim Domoffonie. Warto tam pojechać nie tylko ze względu na szykujące się bliskowschodnie szaleństwo. Nie ogłosili jeszcze pełnego lineupu, a już mogą konkurować z OFFem – Wire, U.S. Girls, No Joy, Zola Jesus. Wszystko w przestrzeni Off Piotrkowska.

Gitary zawładną Gdańskiem na początku września. Cieszy bardzo silna polska reprezentacja na Soundrive'ie – Daniel Spaleniak, Henry David's Gun, Pictorial Candi. Zagrają też przebojowe i skromne dziewczyny z Hinds, łączący Afrykę z głośnymi gitarami Petite Noir, przywołujący lata 90. Kanadyjczycy z Dilly Dally, psychodeliczni Sunflower Bean. Poza nimi dużo nowości z Wysp Brytyjskich i bliskiej zagranicy. Znów dużym atutem jest lokalizacja, centrum Gdańska, na postoczniowych terenach w klubie B90.

I jest jeszcze jeden festiwal-niefestiwal. British Summer Time w Londynie. To właściwie bardziej cykl jednodniowych imprez odbywających się na początku lipca w Hyde Parku. Każda z nich ma program częściowo ułożony przez wybraną gwiazdę. Ja zobaczę, kogo wybrali Mumford and Sons. Brytyjczycy zaprosili nie tylko artystów, którymi pracowali nad najnowszą Epką – Baaba Maala, The Very Best i Beatenberg, ale też Alabama Shakes, Kurta Vile'a, Wolf Alice i Baio.


I tak to mniej więcej wygląda w tym roku.