czwartek, 28 lutego 2013

Booyakasha!


A virtual high five and/or fist bump to you, wieczór, for John Fenn just bought the following items after discovering them via your collection page:
Various, Songs for the North Country 
sahelsounds, Yiilo Jaam LP 
Thanks for sharing your collection and supporting artists on Bandcamp! 

Takiego mejla przysłał mi Bandcamp kilka dni temu, jak ich nie kochać?

wtorek, 26 lutego 2013

P.S. Eliot - "Sadie"


Od dwóch tygodni praktycznie bez przerwy słucham drugiej płyty P.S. Eliot. Słucham i słucham, już dawno przekroczyłem 72 godziny, po których za recenzję zabiera się Robert Christgau, ale nadal wiem tylko jedno. To cholernie dobry album, wsiąknąłem na dobre. Tylko dlaczego?

Z pomocą niespodziewanie przyszła Małgorzata Halber, która w jednym ze swoich felietonów przyznała się do fanowania Green Day. Że to taka reakcja na przesyt muzyką improwizowaną, eksperymentalną i próby przesłuchania "Channel Orange" Franka Oceana (też mi się nie udało). Że to wszystko musiało się skończyć zwrotem ku prostocie, a Green Day to przecież jej ucieleśnienie. I ja się z tym zgadzam, bardzo lubię "Dookie", a moja fascynacja prościutkimi jak konstrukcja cepa pioseneczkami dziewczyn i chłopaka z Alabamy wynika pewnie z przesytu Afryką, Persją i tak dalej. Reakcja organizmu wychowanego Ameryce. Podobnie, jak fanowanie Sewarin', z którymi P.S. Eliot łączy Allison Crutchfield. Tu perkusistka, tam wokalistka. Prywatnie bliźniacza siostra Katie, głosu P.S. Eliot (i Waxahatchee).

Halber w swoim tekście pisze również o przedmiejskości Green Day. Ten pasż mógłbym tu przepisać zamieniając nazwy zespołów i "nihilizm" na "naiwność". Dwójka kwartetu z Alabamy jest hołdem złożonym nastoletnim latom, pierwszym miłościom, tym naprawdę ważnym problemom. Jest też hołdem dla lat 90. i całej gamy indie rockowych zespołów z Weezerem i Pavement na czele, choć Green Day też można tu usłyszeć. Piosenki są po prostu fantastyczne, nie potrafię się od nich uwolnić, od tej ich bezczelności, bezpretensjonalności i klimatu rodem z filmów dla licealistów. Może to moje uwielbienie "Sadie" jest tez reakcją na szarą, postudencką egzystencję i te wszystkie mało wazne dorosłe problemy. W końcu nastolatkiem przestałem być prawie pięć lat temu. Gdybym miał znów szesnaście lat, to słucham bym właśnie ich.



Południce - "Elektronice"


Folk i elektronika to dość częste połączenie. Na naszym, polskim podwórku trochę rzadsze, ale wystarczy wspomnieć Village Kollektiv, by wiedzieć, jak to powinno brzmieć. Podobną drogę obrały białostockie Południce, które poprosiły młodych producentów, by obudowali śpiewane a capella podlaskie pieśni.

Przy takich projektach najważniejsza jest równowaga. Jeden element nie może przytłaczać drugiego, inaczej całość popadnie w śmieszność i groteskę. Zdarza się to niestety zbyt często, ale białostoczanki pewnie stąpają po tym cienkim lodzie. Więcej, piosenki przetworzone przez wybraną trzynastkę producentów brzmią po prostu frapująco. Nie słychać szwów spinających te dwie estetyki, ludowość naturalnie przenika się z miejskością. Wokale często są wykorzystywane do robienia podkładów, znikają, są poddawane efektom, a czasem nawet bezlitośnie szatkowane. Do tego na "Elektronicach" pojawia się synthpop, funk, hip hop, ambient, elektro, dub, różne pochodne dubstepu. Wszystko, by uniknąć zarzutów o nudę. Udanie? W generalnym rozrachunku, owszem, choć miałem podczas słuchania ze dwa momenty, gdy piosenki zaczęły się zlewać ze sobą. Mimo tego, "Elektronice" to bardzo interesująca i, co najważniejsze, oryginalna mieszanka dwóch zupełnie różnych form.



poniedziałek, 25 lutego 2013

Uskudar 24 II 2013

1. Jaojoby - Manantany
2. Jaojoby - Zaho Z'araky Fo
3. Baba Zula - Bahar
4. Baba Zula - Şu dağları sardı feryadım
5. Bomba Estereo - Pa' Ti
6. Bomba Estero - Caribbean Power
7. Khaled - Hiya Hiya
8. Khaled - Ana aachek
9. Fared Shafinury - Rio Grande
10. Group Bombino - Amidinine
11. Kel Assouf - Amidinine

środa, 13 lutego 2013

Aspekt mistyczny

W zeszłym roku wydali świetny debiut, „This Is The Last Song I Wrote About Jews. Vol.1”, choć żaden z tej piątki debiutantem nie jest. Właśnie kończą drugą płytą, ale powoli zaczynają myśleć już o następnej. Poza Daktari pochłaniają ich inne projekty i od tego zaczęliśmy rozmowę z Mateuszem Franczakiem i Mironem Grzegorkiewiczem.

Olgierd gra w kIRk, Miron ma How How, Maciek występuje w Plazmatikonie, a Ty?

Mateusz: Poza Daktari działam w 22pm, zespole z zupełnie innej, funkowo-rapowej beczki. Gram tam oczywiście na saksofonie, ale też i na klawiszach. Mamy bardzo rozbudowany skład: sekcja dęta, syntezator, gitara, raper. Myślę, że w tym roku uda nam się nagrać naszą pierwszą płytę. Zarejestrowaliśmy kilka demówek, singel, ale dopiero teraz przymierzamy się do pełnoprawnego debiutu.

Starasz się wplatać elementy z Daktari do 22pm lub odwrotnie?

Mateusz: Nie, zupełnie nie. Traktuję je jako zupełnie odrębne, nieprzenikające się światy. Udzielam się w różnych zespołach, na koncertach, w pojedynczych nagraniach w studiu i zawsze słychać moje brzmienie, ale za każdym razem staram się robić coś innego. Zresztą jest to bardzo rozwijające. Nagrywałem bardzo różne rzeczy, od punk rocka przez trip hop do elektroniki. Takie doświadczenie otwiera głowę na całkiem nowe pomysły.

Skąd się wzięła nazwa Waszego zespołu?

Miron: Ja przyszedłem do zespołu, gdy już istniał pod obecną nazwą.

Mateusz: „Daktari” w suahili znaczy „doktor”. Nazwę zaczerpnął Olgierd (Dokalski, lider Daktari – przyp. red.) z serialu o amerykańskim lekarzu pracującym w afrykańskiej dżungli.

Miron: Olgierdowi bliskie jest rytualne podejście do muzyki i jej mistyczny aspekt, ten lekarz nie jest przypadkowy.

Skoro nazwa pochodzi z suahili, to czy macie pomysł nagrania płyty inspirowanej Czarnym Lądem?

Mateusz: W pewnym momencie bardzo się inspirowałem Afryką, słuchałem dużo afrobeatu i etiopskich rzeczy. To wszystko we mnie zostaje. Gdy wracam po jakimś czasie do swoich nagrań, mogę się zorientować, w którym momencie mojego życia to było. Gram podobnie do tego, w czym się wtedy zasłuchiwałem, ale robię to nieświadomie. Wracając do pytania - nie wiem, czy są plany nagrania takiego albumu. Mamy jeden utwór, który ma dosyć afrykański temat, ale to na razie wszystko.

W jednym z wywiadów Olgierd mówił o swojej fascynacji antropologią i sztukami wizualnymi. Skąd jeszcze czerpiecie inspiracje?

Mateusz: Każdy z nas inspiruje się trochę innymi rzeczami i na różnych poziomach. Rozmowy z Olgierdem o jego propozycjach czy szkicach utworów często sprowadzają się do rzeczy teoretycznych. Bardzo inspirują go teksty antropologiczne, naukowe, które są podbudową jego kompozycji i solówek. Ja staram się słuchać jak najwięcej różnej muzyki i wykonywać najróżniejsze gatunki z nowymi ludźmi, bo od każdego można przejąć coś ciekawego. Teksty teoretyczne, muzykologiczne też mają na mniej pewien wpływ. Przez kilka lat współtworzyłem magazyn „Glissando” i zostawiło to we mnie ślady, jak choćby większe zrozumienie awangardy czy poważki. Za Mirona już się nie wypowiem (śmiech).

Miron: W dużej mierze zgodzę się z Mateuszem co do tego, skąd te inspiracje wypływają. Z tą różnicą, że miałem dosyć długi okres, gdy przestałem w ogóle słuchać muzyki. Zastanawiałem się nad sensem tego działania - czy ono pomaga w tworzeniu muzyki, czy wręcz przeciwnie, oddala od niej. Jest taka bardzo ciekawa strona, Free Music Archives, na której wszystkie pliki są objęte licencją Creative Commons. Można ściągać i słuchać do woli, można tam znaleźć mnóstwo bardzo ciekawych rzeczy, na które nie sposób trafić gdziekolwiek indziej. To mnie teraz inspiruje. Przestałem podążać za znanymi mi nazwiskami, słucham muzyki nie wiedząc nic o jej twórcach. Dopiero, gdy coś bardzo mi się spodoba, szukam czegoś więcej, ale to drugorzędna sprawa. W nieznanej szerszej publiczności muzyce dzieję się czasem znacznie więcej. Częstym zjawiskiem jest sytuacja, w której artysta tworzy naprawdę niesamowite rzeczy, zanim jego koncept zacznie być konsumowany na szerszą skalę. Kontekst odkrywania, docierania do twórczości, która dopiero się rodzi jest niezwykle intrygujący. Artyści opatrzeni, osłuchani bywają traktowani po macoszemu, co sprawia, że ich twórczość mimo że dalej jest na wysokim poziomie, traci impet. Rzadko trafia się wykonawca, którego każda kolejna płyta jest napakowana świeżymi pomysłami.

Mateusz: David Bowie.

Miron: No tak, ciągle sobie powtarzam, że muszę zgłębić jego dyskografię. Inspiracji szukam również w obrazie. Wizualność tworzy świetną przestrzeń do wypełnienia przez muzykę. Obraz jest mi bardzo bliski choćby z tego powodu, że zajmuję się grafiką i w moim domu sztuki wizualne miały ważniejszą pozycję niż muzyka.

Jakim liderem jest Olgierd?

Mateusz: Niekwestionowanym. Rzadko bywa autorytarny, ale to on założył ten zespół i to jego słowo jest decydujące. Oczywiście my mamy swobodę w obrębie struktur, które wymyśla. Często udziela nam wskazówek lub po prostu mówi, jak ma zabrzmieć dany fragment, w końcu to on bierze na siebie odpowiedzialność za efekt końcowy.

Czujecie się choć trochę klezmerami po nagraniu debiutu?

Mateusz: Ja mogę wypowiedzieć się tylko za siebie. Nie chciałbym się nazywać klezmerem, bo taka etykietka ciągnie za sobą określone konotacje, więc wolałbym zostać przy „muzyku”. Jednak bliskie mi jest podejście do klezmerki jako do paraleli tradycji jazzowej, folkowej, może nawet rootsowej. Pisało o tym wielu krytyków. To wszystko ma podobne korzenie. Nie ma znaczenia, czy grasz muzykę klezmerską, czy inspirowaną tradycją żydowską, czy z innego kręgu kulturowego. Dla mnie te gatunki są do siebie bardzo podobne, jeśli chodzi o sposób wyrażania się nie poprzez wirtuozerię, lecz amatorsko. Nie dyletancko, ale bez wykształcenia, które często zabiera świeżość spojrzenia.

Miron: To pojęcie jest osadzone w konkretnej kulturze i z tego, co wiem, żaden z nas z niej się nie wywodzi. W znaczeniu klezmerki jest też część interpretacji, z którą się utożsamiam, ale ta część nie dotyczy kultury żydowskiej, tylko jest niezależną od położenia geograficznego potrzebą wypowiedzenia, wyrażenia się. Też nie nazwałbym się klezmerem, bo to byłoby potężne nadużycie, nie znam na tyle dobrze muzyki żydowskiej.

Będą kolejne ostatnie piosenki o Żydach?

Miron: Tak, w planach jest druga część, jako trzeci album zespołu.

Mateusz: Cały czas powstają utwory, które mają w sobie żydowskie tematy.

Miron: Olgierd ma dużą łatwość poruszania się po żydowskich motywach.

Jaka będzie nowa płyta?

Mateusz: Nowe utwory mają inny charakter. Mniej piosenkowy, bardziej improwizatorski, staramy się budować je na żywo, podczas grania. Ograliśmy ten materiał prawie od razu po wydaniu debiutu, bo chcieliśmy najpierw sprawdzić go na koncertach. W studiu nagraliśmy po kilka wersji każdego utworu i różnią się one nawet o sześć minut.

Będziecie mieli tego samego wydawcę?

Mateusz: Najpierw chcemy uporządkować sprawę materiału. Musimy jeszcze wybrać wersje, zmiksować je i ustalić kolejność na płycie. Cały proces jest bardzo przemyślany i dużo nam zajmie koncept albumu - jak dawkować napięcie nie tylko w obrębie jednego utworu, ale i całej płyty. Już spędziliśmy na tym więcej czasu niż na nagrywaniu, które trwało 3 dni.

W jednym z wywiadów Olgierd mówił, że jako zespół jesteście właśnie rozdarci między dwiema tradycjami: mistyczną i humanistyczną. Która jest Wam bliższa?

Miron: To takie połączenie, którego nie chciałbym wyjaśniać. Szczerze mówiąc, nie rozmawiałem o tym z Olgierdem i nie chciałbym mylić jego tropu, ale dla mnie mistycyzm mieści się w humanizmie.

Mateusz: Dla mnie koncert za każdym razem jest pewnego rodzaju mistycznym przeżyciem. Każdy z nas ma swoje rytuały, które odprawia przed wejściem na scenę. Każdy występ jest w jakimś sensie przedstawieniem, obrzędem.

Miron: Nie palimy kadzideł na scenie, jest to gdzieś w tle. Z perspektywy odbiorcy to i tak jest mało znaczące. On czuje zawartość tej muzyki i jej przekaz, który dekoduje na własny sposób. Wydaje mi się, że ludzie, którzy grają muzykę, za dużo o niej mówią, za bardzo kierują słuchaczem, jak ma ją odbierać, a przecież on może pójść zupełnie inną ścieżką.

Jaki jest Wasz największy sukces?

Miron: Rok 2011. Przede wszystkim to, że płyta została dobrze przyjęta. Trochę ku naszemu zaskoczeniu, bo z różnych względów nabraliśmy do niej sporego dystansu. Podczas nagrywania albumu zespół istniał kilka miesięcy, dopiero się zgrywaliśmy. To była nasza pierwsza profesjonalna sesja, więc nie wiedzieliśmy do końca, czego potrzebujemy.

Mateusz: Zacznijmy od tego, że to nie miała być płyta. Dla mnie ta sesja nagraniowa była wprawką, ćwiczeniem przed poważnym nagrywaniem. Nagle się okazało, że robimy album, wydajemy go i zrobił się wokół niego spory szum. Od wielu lat gram w różnych składach, ale dopiero rok 2011 był tym momentem, w którym wszystko nabrało tempa, czułem, że konsekwencja w moich muzycznych działaniach w końcu się opłaciła.

Miron: Pojawił się odzew, który dał mi wiatr w żagle. Muzykę nagrywam od 13 roku życia, wcześniej grałem na pianinie w ognisku muzycznym, wszystko do przysłowiowej szuflady, a tu się okazało, że ktoś tego słucha i mu się jeszcze na dodatek podoba.

Nagralibyście jeszcze raz tak samo debiut?

Mateusz: Na tamtym etapie, to było wszystko, co mogliśmy zagrać. Nasza nowa płyta też jest zapisem, rzetelnym dokumentem tego, kim teraz jesteśmy. Bardzo rzadko jestem zadowolony z rzeczy, które nagrałem. Wydaje mi się to naiwne i że teraz zrobiłbym to zupełnie inaczej, na pewno dużo lepiej. Z perspektywy czasu jestem jednak nawet zadowolony z „This Is The Last Song I Wrote About Jews. Vol.1”. Po nagraniu rzadko wracam do utworów, płyt, w których brałem udział. Skupiam się na dalszej pracy.

Miron: Słuchanie swoich płyt może zaprowadzić pod ścianę (śmiech). Parę razy wracałem do niej, ogólnie jestem zadowolony, ale dziwi mnie, że ludzie nie słyszą tych wszystkich moich wtop... Gryzie mnie sumienie, bo jest wiele rzeczy, które mogłem zagrać lepiej. Cały ten pozytywny odzew mnie zaskoczył.

Mateusz: Tyle razy w tonację nie trafiłeś (śmiech).

Miron: Fascynujące jest to, że dla ludzi z zewnątrz to nie problem.

Mateusz: Dużo osób traktuje ten album jako taki energetyczny materiał, nagrany na setkę, i przy takich nagraniach można więcej wybaczyć.

Co sądzicie o ponownym nagrywaniu płyt?

Mateusz: Mam doświadczenie w słuchaniu takich rzeczy, bo wywodzę się ze środowiska punkowego i niektóre zespoły jak Kryzys nagrywają swoje stare utwory, żeby wszystko dobrze zabrzmiało. No właśnie, Kryzys. Siłą ich pierwszego, wydanego tylko we Francji albumu jest to, że był stworzony na słabym sprzęcie, wykonawczo też pozostawiał wiele do życzenia, ale było to prawdziwe i do tej pory ma ogromny urok. To nie tylko dokument tamtych czasów, lecz bardzo świeże granie.

Miron: To jest jak malowanie trupa. Nie wiem, jakie mogą być motywacje, by nagrać płytę jeszcze raz po dziesięciu latach. Na pewno bardzo różne. Kiedyś gadaliśmy o tym z Olgierdem. To były retoryczne rozmyślania. Mógłbym to zrobić, ale dla zabawy i z czystej ciekawości.

Mateusz: Chyba, że w zupełnie innej konwencji, disco na przykład.

Myśleliście o rejestracji koncertów?

Mateusz: Jest taki plan. Na razie nagrywamy koncerty na taki rejestrator jak twój i robimy to, by ułatwić pracę nad nowym materiałem. To pozwala na chłodno ocenić koncert i wyłapać zarówno dobre pomysły, jak i pomyłki.

Miron: To ekstra narzędzie do sprawdzenia tego, jak gramy. Profesjonalne zarejestrowanie koncertów jest skomplikowanym technicznie przedsięwzięciem. To na tyle duże i poważne zadanie, że musi być nagrana seria koncertów i to jeszcze wtedy, gdy jesteśmy w dobrej formie. Coś takiego prędzej czy później zrobimy.

Na próbach więcej gracie, czy rozmawiacie o muzyce?

Miron: Zdecydowanie więcej gramy. Rozmowy się ograniczają do rysów kawałków. Nie ma w tym za dużo ideologii.

Electric Nights styczeń 2011

PS. Przestała działać strona EN, w najbliższych dniach na blogu pojawi się większość moich tekstów dla nich.

niedziela, 10 lutego 2013

Uskudar 10 II 2013

1. Bassekou Kouyate & Ngoni ba - Kensogni
2. Bassekou Kouyate & Ngoni ba - Mali Koori
3. Monoswezi - Hondo
4. Monoswezi - Xtimela
5. Malick Pathe Sow & Bao Sissoko - Bilbasi
6. Malick Pathe Sow & Bao Sissoko - Borom Leer
7. uSSSy - Afghan Music House Party
8. uSSSy - Orlen
9. Ali Reza Ghorbani & Dorsaf Hamdani - The Rite of Khayyam

sobota, 9 lutego 2013

2012: miejsca 5-1

5. Kristi Stassinopoulou & Stathis Kalyviotis - "Greekadelia"

"Greekadelia" - jak ładnie to słowo brzmi. Bardzo dobrze też brzmi kolejna płyta weteranów greckiej sceny alternatywnej. Po raz kolejny Stathis i Kristi sięgają po ludowe piosenki z całego kraju i tym razem podrasowują je loopami, efektami i narkotyczną atmosferą. Ten minimalizm służ ludowym kompozycjom, które wydają się być z jednej strony archaiczne, z drugiej XXI-wieczne, lecz tak naprawdę ponadczasowe.


4. Kayhan Kalhor & Ali Bahrami Fard - "I Will Not Stand Alone"

Współpraca Kayhana Kalhora z Alim Bahramem Fardem zawiera w sobie małe, odcięte od świata kaszmirskie, afgańskie, irańskie wioski, spaloną słońcem ziemię, na której od lat nic nie wyrosło, majestatyczność gór i samotność pustyni. Niesie w sobie wyobrażenia o Azji Środkowej, jako ziemi niedostępnej, z bogatą historią. Jednej z ostatnich białych plam na mapie. Cóż z tego, że to nieprawda, że świat się skurczył, skoro ta muzyka tak pobudza wyobraźnię.


me>

3. Crystal Castles - "(III)"

Koniec świata nie nadszedł. Nie tym razem, choć trzeba przyznać, że nasz świat się trzęsie. Crystal Castles w tej sytuacji występują jednocześnie jako rzecznicy rewolucji, kasandryczni prorocy i obrońcy ludzkości. Nie boją się spraw i tematów ostatecznych, mimo że przetwarzanie wokali często w niezrozumiały strumień dźwięków ukrywa ich intencje. Jest też sporo rozczarowania kondycją rodzaju ludzkiego i dążenia samodestrukcji. A także piękna. Dla Crystal Castles zmierzanie naszego gatunku ku zagładzie jest piękne.

Mogę powtórzyć to, co napisałem kilka miesięcy temu. gdy recenzowałem "(III)": Ethan Kath zrobił najlepszy witch house. Nie wysforował się przed szereg, jak w przypadku dwóch poprzednich płyt, lecz pokazał swoim epigonom, kto tu rządzi. Niezmiennie od czterech lat.



2. OM - "Advaitic Songs"

Jak zmienić oblicze zespołu nie zmieniając zbyt wiele? Jak odświeżyć sprawdzoną, ale wyczerpującą się formułę? OM postawili na na rozszerzenie instrumentarium, co sygnalizowali już na "God Is Good". Trzy lata później ascetyzm bębny + bas jest już przesżłością. Gościnni muzyce, wokalistka śpiewająca hinduską mantrę. Dużą rolę odgrywają smyki i sample. Wzrosła rola perkusjonaliów. Nie zmieniła się tylko haszyszowa transowość uzupełniona przez sięganie do rozmaitych kultur muzycznych, Cisneros i Amos czerpią z muzyki arabskiej, bizantyjskiej, perskiej, indyjskiej. Z doskonałym skutkiem, rok 2012 nie słyszał lepszej fuzji.

1. Japandroids - "Celebration Rock" (recenzja)

Czy druga płyta Japandroids zostanie zapamiętana przez przyszłe pokolenia jako jasny punkt 2012 roku? Śmiem wątpić. Nie jest to album przełomowy, ani przesadnie oryginalny. Brian King i Dave Prowse niczym nie zaskoczyli. Ani muzycznie - dwóch gości weszło do studia nagrać to samo, co poprzednio, tylko głośniej i czyściej. Ani pozamuzycznie - nie wyznali niczego skandalizujące, swoim wyznaniem nie podważyli stereotypów o środowisku, nie mają ego napompowanego do granic możliwości, nie pokusili się o rozbudowaną historię w tekstach, nikogo nawet nie zbluzgali na forum publicznym."Celebration Rock" nie jest dziełem monumentalnym - osiem piosenek (a tak naprawdę siedem, jedna to cover The Gun Club) w trzy lata to naprawdę skromne osiągnięcie. Mimo tego wszystkiego drugi album Kanadyjczyków nie miał w tym roku konkurencji.

Tych dwóch niepozornych trzydziestoletnich facetów gra tak, jakby świat się miał skończyć nawet nie jutro, ale już zaraz., a przecież jest jeszcze tyle rzeczy do zrobienia. 35 minut, w których zamyka się "Celebration Rock" kipi energią, jak plac Tahrir w Kairze. Te osiem piosenek powinno się wystawić w Sevres jako wzór rocka. Pędzącego na złamanie karku, szczeniackiego, bezczelnie przebojowego, prostego, lecz nie prostackiego. Są dziewczyny, są imprezy, jeśli miłość to już teraz, ale na zabój. Jest i nostalgia za młodością, a ja choć sześć lat młodszy, czuję się przy nich staro. No i te piosenki, chcę ryczeć, chcę krzyczeć, chcę śpiewać. Chcę wsiąść do samochodu i popędzić na kraniec świata (ale oczywiście prawko najpierw). Chcę poczuć, że żyję. Tego w tym roku muzycznie nie zafundował mi nikt poza nimi. I chyba najważniejsze. Sprawili, że po bardzo długiej przerwie zacząłem znowu coś tam dłubać przy gitarze. Niby nic takiego, ale kurz na niej osiągnął już prawie samoświadomość.


niedziela, 3 lutego 2013

Uskudar 3 II 2013

1. Babadag - Bare Fet, Dirt Road
2. Babadag - Clay
3. Klezmafour - Meshuggah
4. Klezmafour - 5th Element
5. Marika Papagika - Stos Arkadias ton Platano
6. Marika Papagika - Kremetai i kapoto
7. Marika Papagika - Sta Vervena Sta Giannena
8. L'Orchestre Sidi Yassa de Kayes - Lali

sobota, 2 lutego 2013

2012: miejsca 10-6

10. Sleigh Bells - "Reign of Terror"

Gdzieś uleciał brud znany z "Treats". Gitary nie są już tak obezwładniające, a oni tak bezczelni w generowaniu hałasu. Nadal sią niepokorni, ale wydawać się może, że największe cwaniaki amerykańskiego indie trochę zmiękły. Faktycznie, "Reign of Terror" to przede wszystkim popowe piosenki, lecz to tylko zmiana akcentów. Agresji szukamy gdzie indziej. Gitary tną teraz z chirurgiczną precyzją, spoważniały teksty, które kontrastują z cukierkowym wokalem Alexis Krauss. W piosenkowym wydaniu Sleigh Bells wypadają może mniej zawadiacko, ale równie frapująco.


9. Firewater - "International Orange!" (recenzja)

Jednym z moich marzeń jest zobaczenie zachodzącego słońca nad Bosforem.Wiem, samolotem można tam dolecieć w każdej chwili, ale boję się, że moje wyidealizowane wyobrażenia legną w gruzach. Na razie więc zagłębiam się kolejną płytę Firewater. Tod A ponownie zderza Wschód z Zachodem. Czasem jego rewolucyjny charakter zwycięża i wtedy robi się nieprzyjemnie, czasem pisze pocztówki i wtedy jest przepięknie.


8. Cloud Nothings - "Attack on Memory"

Od premiery trzeciej płyty Cloud Nothings minął już pełen rok, a nadal uważam ich za swoją prywatną Nirvanę. O tym pisałem już tu.


7. Bomba Estereo - "Elegancia Tropical" (recenzja)

Im bliżej końca podsumowania, tym paradoksalnie coraz ciężej pisze mi się o kolejnych płytach. Zadaję sobie pytanie, co tak naprawdę ujęło mnie w "Elegancia Tropical"? Zgrabnie złożone piosenki, karaibska pulsacja, elektryzujący rap Li Saumet, łatwość, z jaką tworzą leniwy klimat, a może właśnie to, jak szybko przenoszą się z rozgrzanego klubu pod palmy na plaży, WAKACYJNOŚĆ? Wszystko naraz, ale przede wszystkim to, że mimo kilku mocnych klubowych odlotów są nienagannie eleganccy.


6. Jessie Ware - "Devotion" (recenzja)

Powiedzieć, że "Devotion" jest zmysłowym albumem, to nic nie powiedzieć. Debiut panny Ware jest wyładowany sensualnością. Jessie kusi swoim przepięknym głosem, w czym pomaga jej elektroniczny soul ery post-dubstepowej. Ja się dałem uwieść od pierwszego przesłuchania.